Czas wprowadzić do szkół edukację medialną. To ostatni dzwonek, by wychować cyfrowo świadome społeczeństwo

Edukacja medialna, cyfrowa, nauka higieny cyfrowej, digital citizenship, czyli obywatelskość cyfrowa. Nazw jest wiele. Za każdą z nich jednak stoi to samo przekonanie: dzieci wchodzące w cyfrowy świat potrzebują wskazówek i pomocy także w szkole. Jak dużej – pokazała nam pandemia i bolesny eksperyment z teleedukacją.

Czas wprowadzić do szkół edukację medialną. Mamy ostatni dzwonek, by wychować cyfrowo świadome społeczeństwo

Przypominamy artykuł opublikowany 23.06.2021 r.
Został on właśnie nagrodzony w kategorii publicystyka w IV edycji konkursu o Nagrodę im. prof. Romana Czerneckiego, który prowadzi Fundacja EFC.

14 700 godzin. Tyle zajęć lekcyjnych zalicza uczeń między pierwszą klasą podstawówki a czwartą liceum. W samej szkole podstawowej przez osiem lat uczniowie spędzają blisko 9 tys. godzin lekcyjnych. I to nie licząc specjalnych godzin dyrektorskich, lekcji religii lub etyki, wychowania do życia w rodzinie czy przygotowania zawodowego. A jeszcze są przecież zajęcia pozalekcyjne, dodatkowe godziny języków obcych, piłka nożna czy inny sport, korepetycje do egzaminów, lektury, prace domowe... 

Dużo. 

Tyle że mimo ogromu zajęć i tak coś bardzo wyraźnie nie działa w edukacji. Udowodniła to teleszkoła, na którą wysłano cały kraj podczas kolejnych lockdownów. Zapewnienie sprzętu do zdalnej nauki – choć początkowo wydawało się kluczowe – było tak naprawdę najłatwiejszym zadaniem. Bo co z tego, że te laptopy czy choćby smartfony mają już i uczniowie i nauczycie, gdy zaczął się maraton problemów. E-rajdy na zdalne lekcje, fascynacja nawet 10-latków patostreamerami, świetna znajomość TikToka, ale równolegle nieumiejętność odróżniania dezinformacji od faktów, przemęczenie ekranozą, bezrefleksyjne przenoszenie modeli edukacyjnych z tradycyjnej szkoły do lekcji zdalnych. 

Wszystko to pokazało wielką lukę polskiego systemu edukacji, czyli brak przygotowania do życia w cyfrowym świecie. Ta dziura, wręcz krater, w który wpadają kolejne roczniki, a nawet już całe pokolenia uczniów, nazywa się: brak edukacji medialnej. Gdy szykujemy się teraz na wytęsknione po pandemii wakacje, to szkoły tak naprawdę mają ostatni dzwonek, by taką edukację zacząć wprowadzać. 

Tekstem o tym jak, kiedy i jaką edukację medialną powinniśmy wprowadzić do naszych szkół, zaczynamy w Spider’sWeb+ cykl tekstów pod hasłem „Homotechnicus. Pokolenie Alfa”. 

W dorosłość już weszło pokolenie Z, czyli urodzone i wychowane w świecie internetu. Jego potrzeby, poglądy i problemy ukształtował świat mediów społecznościowych, sieci i wszechobecnych ekranów. Ale to dopiero początek wyzwań. Dziś edukację zaczyna pierwsze pokolenie prawdziwych czasów 2.0. To dzieci urodzone po 2010 roku, czyli nieznające rzeczywistości bez smartfonów i aplikacji. Dzieci, dla których telewizją jest Netflix, wideo-calle są naturalniejsze niż rozmowa telefoniczna, a montowanie filmików na TikToka łatwiejsze niż nauka czytania.

Do końca tego roku będziemy zastanawiać się nad wyzwaniami, przed jakimi stoimy, by zapewnić mu bezpieczny i pozwalający na zachowanie dobrostanu start w życie. 

Czytanie trudniejsze niż lipsync

– Pamiętasz, jak jeszcze kilka lat temu szokowały nas reklamy „pierwsza komunia – pierwsza komórka”? Dziś mam uczniów, którzy swoje pierwsze smartfony dostali w wieku sześciu lat, gdy zaczynali zerówkę. Mam też takich, którzy smartfona poznali w wieku niemowlęcym. I nikogo to już nie zaskakuje. Tyle że te same dzieci, które świetnie potrafią ściągnąć aplikację, a na pytanie od systemu, czy mają 13 lat, bez mrugnięcia okiem kłamią i instalują TikToka, nie potrafią przeczytać i streścić opowiadania mającego 4-5 stron. Przerasta je to, męczy, nudzi, muszą prosić rodziców o przeczytanie im tego na głos – nauczycielka z jednej z warszawskich szkół prosi o anonimowość, bo nie chce, by to konkretnie jej uczniów wskazywać jako mających takie problemy. – To się dzieje powszechnie i jest to ogromne wyzwanie dla szkół i nauczycieli. Bo jak w takiej sytuacji w ogóle uczyć i o czym uczyć? – pyta pedagożka. 

– Jak korzystać z internetu? Serio. Mimo TikToków, YouTube, Snapchata i biegłości w mediach społecznościowych to nawet ta starsza młodzież, z którą mam od pięciu lat na lekcjach do czynienia, największy problem ma właśnie z taką podstawową umiejętnością świadomego korzystania z internetu – Krzysztof Kiryczuk, dziennikarz Radia ZET i nauczyciel podstaw dziennikarstwa w warszawskim liceum im. Jana III Sobieskiego opowiada, z czym zderza się jako nauczyciel edukacji medialnej. – Jest naprawdę duży głód wiedzy, pomocy, rad, jak się poruszać w tym świecie. To są już niemal dorośli ludzie, a potrzebują podpowiedzi w tym, jak odróżnić fakty od dezinformacji, gdzie konkretnie szukać sprawdzonej wiedzy, które źródła są pewne, a do których trzeba mieć obniżone zaufanie – dodaje Kiryczuk. 

To, o czym mówią, widać też w danych. Jak pokazuje najnowsze badanie „Nastolatki 3.0” Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej, które diagnozuje sytuację dzieci w okresie pandemii, wielu uczniów przebywa przed ekranem nawet osiem i więcej godzin dziennie. Kolejny raport NASK opublikowany w czerwcu podaje, że połowa nastolatków osobiście doświadczyła różnych form przemocy w internecie: wyzywania, poniżania, ośmieszania lub zastraszania.

Problem braku kompetencji w sieci wśród najmłodszych zresztą ciągnie się już od kilku lat. Według badań NASK z 2017 r. ponad jedna piąta polskich uczniów nie miała nawyku sprawdzania i weryfikowania informacji. Polskie nastolatki mają też problem z rozróżnieniem, co jest opinią, a co faktem. W badaniu przeprowadzonym przez Instytut Badań Edukacyjnych nie potrafiło tego zrobić 60 proc. gimnazjalistów.

A przecież w ich i nasze życie wchodzą coraz nowsze rozwiązania. – Małe dzieci używające dotykowych ekranów zaczynają wydawać polecenia głosowe botom, asystentom, którzy sterują telewizorem, tabletem, urządzeniami domowymi, a nawet wchodzą z nimi w interakcje, czego przykładem są produkty Lego Duplo tworzone we współpracy z Amazonem. Nie uda nam się w pełni przewidzieć przyszłości, ale potrzebujemy przygotowania się do niej, żeby uniknąć chaosu edukacji zdalnej, jak również żebyśmy nie przestawali radzić sobie po ludzku i zawsze byli ludźmi – tłumaczy nam dr Grzegorz D. Stunża, prezes Polskiego Towarzystwa Edukacji Medialnej i adiunkt w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego. 

Nic więc dziwnego, że eksperci od lat jak mantrę powtarzają: musimy wprowadzić systemową edukację medialną. – Co więcej, trzeba ją wprowadzić do całego procesu edukacyjnego. Od samego początku, od pierwszej klasy czy wręcz przedszkola do klasy maturalnej – podkreśla Magdalena Bigaj, wiceprezeska Fundacji Dbam o Mój Zasięg, która od lat przeprowadza szkolenia w szkołach właśnie w kwestiach związanych z szeroko rozumianą edukacją medialną.

Tylko jak to zrobić, gdy programy szkolne już są przeładowane, nauczyciele przemęczeni teleszkołą, a cyfryzacja postępuje tak szybko, że nie ma szans na jeden stały program nauki, który można wdrożyć i stosować przez lata?

Uczyć, ale jak?

Nie ma chyba nikogo związanego z edukacją i cyfryzacją, kto nie widziałby ogromnej potrzeby zmiany w polskich szkołach. Tyle że kiedy przechodzimy do szczegółów, to okazuje się, że wcale nie ma jednomyślności, czym konkretnie ta cała „edukacja medialna” powinna być. 

– Nie może być włączana w ostatnich klasach szkoły jak WOS, taki dodatkowy przedmiot wpadający w końcówce edukacji i uczony po macoszemu, byleby tylko wypełnić obowiązek. Dziecko w świat cyfrowy wchodzi na początku szkoły, a nawet wcześniej. Więc trzeba edukować od samego początku. Oczywiście nie tak, by sześciolatkom mówić o patostreamingu. Musi być odpowiednia gradacja – dodaje Bigaj. 

Bigaj jest zwolenniczką anglosaskiego ujęcia tego zagadnienia. W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii od niemal dekady naucza się zasad tzw. digital citizenship. – Czyli obywatelstwa cyfrowego. Co ciekawe, jego definicja mówi, że chodzi o pozyskiwanie wiedzy i umiejętności do wykorzystywania nowych technologii, by lepiej funkcjonować w nowym społeczeństwie. Czyli po prostu by tak znać i korzystać z nowych technologii, by nam się lepiej żyło – podkreśla Bigaj. 

Dr Stunża uważa jednak, że zmiana powinna być jeszcze dogłębniejsza: – Edukacja medialna w szkołach – tak, ale nie jako samodzielny przedmiot – mówi. I tłumaczy, że dzisiejszy świat stawia wyzwania, które muszą być rozwiązywane w odwołaniu do różnych obszarów wiedzy i umiejętności, w odniesieniu do wyznawanych wartości. – Przygotowywanie się do świata, którego nie ma, wymaga rozwijania kompetencji przyszłości czy kompetencji kluczowych, które paradoksalnie nie muszą skupiać się na podkreślaniu cyfrowości. Dzisiejsza rzeczywistość i rzeczywistość jutra będą rozszerzone cyfrowo w różnych aspektach – mówi ekspert. 

Wydawać by się mogło, że to dwie różniące się od siebie koncepcje. Pierwsza: osobnego i do tego obowiązkowego przedmiotu, który trochę zmusi nawet najbardziej oporne szkoły, by temat potraktować poważnie. Druga: włączenia do całego procesu edukacyjnego nowych technik i nowej filozofii nauczania, które będą dzieci i młodzież wprowadzać równolegle do wiedzy i świadomego korzystania z cyfryzacji tak naprawdę na wszystkich przedmiotach. 

Uczniowie w marciu 2020 r., podcza pierwszego lock-downu w Warszawie. fot. JanBeZiemi/Shitterstock.com

Tyle że de facto – o czym dalej – obie te koncepcje wcale się nie wykluczają. 

– Ja wciąż nie jestem przekonana, że mamy to dobrze przemyślane. Bo sam zakres tego, co miałaby obejmować edukacja i program zajęć, nie jest per se programem „edukacji medialnej” – podkreśla Dagmara Krzesińska, prezeska Fundacji Koalicja na Rzecz Polskich Innowacji, która od ponad dekady pracuje z projektami różnych ujęć edukacji medialnej: od tej skierowanej do szkół po programy dla seniorów. – Musi iść za tym zakrojona na ogromną skalę edukacja nauczycieli. I to wszystkich nauczycieli. Nie ma szans na prawdziwą rewolucję, jeżeli kadra nie zacznie na poważnie traktować nowych technologii. Owszem, dokonała się ogromna zmiana wśród pedagogów pod kątem wiedzy o cyberbezpieczeństwie. Ale póki co zadziało się tak dzięki praktycznie wyłącznie organizacjom pozarządowym. I świetnie, ale nie da się tej całej reformy przeprowadzać i wdrażać rękoma tych ludzi. NGO-sy nie mają takich środków i narzędzi, by brać odpowiedzialność za całą edukację – podkreśla Krzesińska. 

Kaganek cyfrowej oświaty

Choć rzeczywiście do tej pory to one niczym siłaczki czasów 2.0 niosły ten kaganek cyfrowej oświaty. W żadnym razie nie jest tak, że to nagle pandemia otworzyła specjalistom oczy na konieczność wprowadzenia do szkolnictwa zagadnień z zakresu wychowania do życia w cyfrowym świecie. Latami edukatorzy, nauczyciele i organizacje pozarządowe uczyły oddolnie edukacji medialnej. Szkoliły z tego nauczycieli i szkoły, przygotowywały programy i scenariusze lekcji, a nawet proponowały konkretne propozycje podstawy programowej uwzględniającej ten nowy segment. I zaczęły się wypalać. Gdy dziś, po doświadczeniu pandemii, niezbędne jest nowoczesne i systemowe wychowanie do życia w cyfrowym świecie, a Ministerstwo Edukacji Narodowej woli do szkół wprowadzać więcej historii i religii, te cyfrowe siłaczki są zmęczone. 

Jako jedna z pierwszych za temat zabrała się Fundacja Nowoczesna Polska. Już w 2009 roku zaczęła pracować nad projektem „Cyfrowa przyszłość”, który stał się podwaliną pod trwający osiem lat systematyczny proces wprowadzania edukacji medialnej do szkół. – Początkowo przyświecał nam głównie cel skruszenia patologii nauczania w szkołach informatyki na narzędziach i programach tylko jednej, globalnej firmy. Chodziło nam o to, by wprowadzając edukację medialną zacząć już w szkołach budowę „future-proofing society”, czyli takiego społeczeństwa, które w miarę zmieniającej się rzeczywistości technologicznej będzie potrafiło się do niej dostosować. Nie być tylko bezwolnym odbiorcą narzucanych rozwiązań, ale samodzielnie i świadomie wybierać takie, które będą jak najbardziej korzystne dla danej osoby – mówi nam Jarosław Lipszyc, prezes Fundacji Nowoczesna Polska. Dodaje, że tak pomyślana edukacja medialna miała być narzędziem emancypacyjnym, zapobiegającym uzależnieniu od konkretnych narzędzi, programów. I firm, które już wtedy stawały się coraz potężniejsze, a dziś powszechnie mówi się per Big Tech. 

Lipszyc wzdycha: – Tyle że po ośmiu latach prób okazało się, że to było w znacznej mierze idealistyczne podejście. Opór materii jest zbyt duży, dodatkowo w międzyczasie tzw. internet rozproszony praktycznie zniknął. Dziś niestety nie możemy robić wiele ponad to, na co już nam pozwalają wielkie serwisy i algorytmy. I niestety wciąż nie było wsparcia państwa, choć o nie przez lata apelowaliśmy.

Fundacja Dbam o Mój Zasięg uznała, że też nie doczeka się odgórnej, systemowej akcji, więc działa póki co sama. Wprowadza w szkołach program „Szkoła odpowiedzialna cyfrowo”. Jak opowiada Bigaj, jest ogromna chęć szkół do tego, by tak właśnie działać. Do programu zgłosiło się już ponad 900 placówek, w tym w ogromnej mierze podstawówki. – Chcą takie działania prowadzić, widzą potrzebę, widzą luki w wiedzy nauczycieli i problemy uczniów. Tylko że brakuje im narzędzi i kompetencji. Nasz program pomaga, by krok po kroku wprowadzać nowe zasady odpowiedzialności cyfrowej. Super, że działa i że mamy chętnych, ale i tak uważam, że to właśnie systemowa praca jest najważniejsza. Tylko takie działania będą miały faktycznie całościowy wpływ na skuteczne nauczanie – podkreśla ekspertka. 

Przytakuje jej Krzesińska. – Jest wielu superświatłych ludzi zaangażowanych w tej tematyce na swoich wycinkach. I to zaangażowanych już od lat. Tyle że to są wciąż tylko wycinki. Więc niekoniecznie mają oni szerszą wiedzę, taką parasolową i mogą skalować realizowane działania. Ale od tego powinno być państwo. Korzystając z tych wieloletnich doświadczeń nauczycieli, badaczy, biznesu, organizacji pozarządowych, to ono powinno spiąć całą wiedzę w całość i przeprowadzić reformę – dodaje ekspertka.

– Moje starsze dzieci będące dziś w wieku szkolnym tego zapewne nie doczekają. Ale za to najmłodszy Jasiek, który urodził się w środku pandemii ma faktycznie sporą szansę na prawdziwą systemową edukację medialną. Taką, która nie będzie tylko dodatkiem a faktycznym elementem powszechnego szkolnictwa – ocenia Magdalena Bigaj. 

Medialnie, czyli jak?

Te doświadczenia – choć frustrujące dla zaangażowanych w prace – zaowocowały jednak tym, że jest dużo materiału, z którego można wyciągnąć wnioski, jak faktycznie uczyć i na czym się skupić. – Opracowaliśmy siedem obszarów nowoczesnej i wartościowej edukacji medialnej, które mogłyby się stać podstawą dla podstawy programowej – zachęca Bigaj. Te zasady to:

1. Dostęp do aktualnej i rzetelnej wiedzy o nowych technologiach tak, by nauczyciele byli wyposażeni w wiedzę o tym, jak faktycznie wygląda technologiczny świat. 

2. Kreatywne i bezpieczne włączenie technologii edukacyjnych w proces edukacji. Nie chodzi o to, by tradycyjną tablicę zastąpić multimedialną, tylko by technologie zaprząc do nowoczesnej edukacji, np. wspólnie zbudować stronę o pisarzu, zrobić kampanię w lokalnej społeczności. 

3. Podejmowanie działań w zakresie profilaktyki e-uzależnień. Koniecznie przed rozlaniem się problemu i ze wskazaniem dzieciom korzyści z racjonalnego korzystania z urządzeń ekranowych. 

4. Wspólne wypracowanie i wdrażanie zasad korzystania z nowych technologii na terenie szkoły. Nie narzucanie ich uczniom, tylko razem z nimi opracowanie „kodeksów cyfrowych”. 

5. Tworzenie świadomego życia poza siecią. Wypracowywanie zasad, gdy samodzielnie dzieci rezygnują i ograniczają technologie, ale w zamian trzeba zaoferować im coś ciekawego i wartościowego w zamian.

6. Nauka kompetencji przyszłości, które będą uczniom potrzebne w codziennym, dorosłym życiu. I to nie są tylko kompetencje stricte technologiczne, ale także: odporność na stres, empatia, współpraca, nowe przywództwo. 

7. Realizacja przez szkoły projektów odpowiedzialnych społecznie. Bo ta odpowiedzialność to antidotum na zamknięcie się w świecie cyfrowym. 

Wszystkie te wskazówki, jak widać, są niekoniecznie skoncentrowane na czystej technologii. – Chodzi więc nie tylko o dodatkowy przedmiot, ale o nowe podejście do całej edukacji w tych naszych nowych cyfrowych czasach – podkreśla Bigaj. 

Przestańmy boomersko strofować „za moich czasów”

Nowe partnerskie zasady dla nowej edukacji według Grzegorza D. Stunży, prezesa Polskiego Towarzystwa Edukacji Medialnej i adiunkta w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego.
– Nieustanne diagnozowanie i rozpoznawanie rzeczywistości, znajomość nowych trendów technologicznych i poznawanie praktyk medialnych (młodych, ale nie tylko) ludzi. Obalenie mitu, że media cyfrowe uniemożliwiają budowanie relacji i świadomość, że ludzie, pomijając skrajne przypadki, chcą również niezapośredniczonego kontaktu.
– Poważne traktowanie młodych. Budowanie kontaktu z nimi, zaufania, dzielenie się przemyśleniami, docenianie ich zdania i nieocenianie sposobów korzystania z mediów i technologii w myśl wyświechtanego „bo za moich czasów…”.
– Rozwijanie kreatywności, umiejętności współpracy i planowania w odniesieniu do rzeczywistości młodych. Budowanie relacji wymiany, żeby chcieli opowiadać nam o swoim świecie i być może poznawać naszą perspektywę. Przykłady o czarnej Wołdze i inne legendy miejskie sprzed lat mogą być nieaktualne. 
– Rozwijanie kompetencji w obszarach poznawczych, społecznych i technicznych, ze świadomością, że nie wystarczy umiejętność obsługi określonego oprogramowania, ale konieczne jest łączenie umiejętności i wiedzy z różnych obszarów.
– Edukacja nauczycieli i nauczycielek w zakresie twórczego działania oraz kompetencji w zakresie oceny i projektowania zastosowań nowych narzędzi edukacyjnych. Rozwijanie umiejętności budowania i modyfikowania własnego warsztatu pracy.
– Współpraca pomiędzy nauczycielami, rodzicami i uczniami. Angażowanie rodziców w projekty edukacyjne, ale nie na zasadzie odrabiania prac domowych, tylko rozwijania kompetencji społecznych, obywatelskich, twórczych itp. z wykorzystaniem dostępnych narzędzi medialnych.

Tyle pięknej teorii. A jak ją przekuć w praktykę?

Po pierwsze przestać wreszcie odkładać wdrażanie edukacyjnej zmiany. – Powinno się podzielić to wdrożenie na etapy – uważa Krzesińska. Jej zdaniem wcale nie musi to być od razu osobny przedmiot. – Minie kilka lat, zanim uda się stworzyć jego ramy. Więc powinniśmy zacząć od rozwiązań prostszych, czyli uwzględnienia zmian w programach wszystkich tradycyjnych przedmiotów. To sprawi, że sami uczniowie zauważą zmianę i spójność w myśleniu o ich edukacji. Co ważne, nie można zaniedbywać aktualnych uczniów. Dlatego nie ma co czekać na idealny program, tylko zacznijmy jak najszybciej wdrażać te elementy, które już mamy. Wykorzystajmy wiedzę i doświadczenie tych, którzy od lat realizują takie działania.

Po latach prac ekspertów są już konspekty i scenariusze lekcji do praktycznie wszystkich przedmiotów na wszystkie poziomy nauczania. – Teraz czas na ich uporządkowanie i prace nad nową podstawą programową – także Krzesińska podkreśla, że bez takiego formalnego uporządkowania nie ma szansy na zmianę. – Nie ma ucieczki od tego, by państwo wzięło odpowiedzialność za ciągłość tematu. Co więcej, powinno wziąć taką odpowiedzialność także za edukację medialną na uczelniach wyższych. 

– To nie jest rocket science, do którego trzeba skończyć specjalne studia. Wystarczy dobra podstawa programowa, scenariusze lekcji i spokojnie samego przedmiotu mogą uczyć nauczyciele informatyki czy WOS – uważa Bigaj. I podkreśla, że aby faktycznie taka zmiana i takie podejście się pojawiło, musi być odgórnie wprowadzone i wymagane jako element podstawy programowej. – Ale musi być też do tego wsparcie, dodatkowe wynagrodzenie, szanse na dokwalifikowanie się, na systemowy rozwój dla nauczycieli.

– Trzeba mówić językiem korzyści tak, by nauczyciele widzieli, ile sami dzięki temu zyskają. Choćby to, że nauka zacznie iść lepiej, skuteczniej – podkreśla Krzesińska. 

Uczyć czy nie uczyć?

Tyle że obecnie polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej skupia się nad zupełnie innymi zmianami w podstawie programowej. Zapowiada dołożenie kolejnych godzin nauki historii, majstruje przy spisie lektur i nawet nie próbuje zabrać się za ten coraz bardziej wrażliwy i ważny element edukacji. – Opublikowaliśmy kilka wersji podstawy programowej obejmującej edukację medialną. I nikt – ani PO, ani PiS – się tym nie zainteresowały – podkreśla Lipszyc. Dodaje, że nawet gdy czuje wypalenie i rozgoryczenie po latach nieudanych prób, to i tak uważa, że taka edukacja jest potrzebna.

– Dziś coraz dobitniej widzimy, że sama edukacja nie wystarczy. Nawet gdyby minister Czarnek dziś zdecydował, że wprowadza taki przedmiot do szkół, to i tak będzie to nieskuteczne. Potrzebujemy zdecydowanej ingerencji państwa, która zmusiłaby dostawców usług cyfrowych do tego, by zaczęli faktycznie zważać na dobro swoich użytkowników i dbać o ich cyfrowy dobrostan. To jak w tej klasycznej już scenie z Matrixa, gdy agent Smith podczas przesłuchania pyta Andersona „po co panu telefon, gdy pan już nie może mówić” – gorzko podsumowuje szef Nowoczesnej Polski. 

I tu pojawia się clue problemu. Edukacja medialna nie jest potrzebna jako jeden przedmiot więcej, listek figowy przesłaniający nasze zaniedbania w tym, jaki cyfrowy świat odziedziczy najmłodsze pokolenia. To powinien być element większej zmiany.

– Czy na pewno wszystkim zależy, by ludzie faktycznie korzystali świadomie z internetu, z mediów społecznościowych? – pyta Magdalena Bigaj i dodaje: – Big Techom? Przecież w ich interesie nie jest raczej to, byśmy lepiej znali i rozumieli algorytmy. Rząd i MEN? Przecież to wymaga pracy, a jest cała masa innych obszarów do zajęcia się i zagospodarowania. Budowa cyfrowego obywatelstwa jest trudna i skomplikowana. Szkoły? Część szkół i część nauczycieli z misją jak najbardziej widzi potrzebę. Ale reszta bez wyraźnego wskazania i wręcz wymogów formalnych nie będzie się garnęła – wzdycha ekspertka. I dodaje, że wcale nie zakłada z góry złej woli ani polityków, ani ludzi odpowiedzialnych za projektowanie edukacji, ani nawet wielkich firm technologicznych. – Jednak nie jest tajemnicą, że ludzie mniej świadomi są łatwiejsi do zmanipulowania, szczególnie w świecie technologii – wskazuje. Efekty widzimy już teraz w ogromnej obawie choćby przed szczepionkami i podatnością nad dezinformację.

Zdjęcie tytułowemaxx-studio/Shutterstock.com