Te dumnie zwane „kontrakty” to umowy na kilkadziesiąt do kilkuset kopii gry. Nikt nie chce dawać więcej na polski rynek, na którym i tak wciąż karty rozdają piraci. Panuje powszechna bieda i mało kogo stać na komputer. Ten stan trwa jeszcze kilka lat. – Na przełomie lat 90. i 2000 przeprowadziłem się do nowego mieszkania i, jak to w tamtych czasach, do nowego lokatora przyszedł dzielnicowy. Rozmawiamy, on patrzy po mieszkaniu i pyta, co to za pomazane markerem płyty leżą koło biurka. Mówię, że to gry wideo. A on, że pewnie pirackie. A ja mu, że nie moje, proszę pana, nie moje! Dystrybutorzy mieli wtedy często problem z oryginalnymi grami, one przychodziły po jakimś czasie od premiery. Żeby jednak być na bieżąco, mówili nam wprost: grajcie i zrecenzujcie „piracką wersję”, a my wam oryginały doślemy, jak już do nas dotrą – opowiada Tadeusz Zieliński, legenda polskiego dziennikarstwa gamingowego.