Już nie muszę dodawać kompulsywnie na półkę nowych książek. Afera z Legimi ma swoje plusy
Kryzys popularnej polskiej platformy pokazuje, co dzieje się, gdy źródło obfitości przestaje bić. Wydawać by się mogło, że jedyną reakcją powinno być załamanie, tymczasem w czasach nadmiaru można poczuć... ulgę.
Afera z Legimi trwa. Kolejni wydawcy wycofują swoje książki z platformy, sprawie przygląda się UOKiK, a użytkownicy są wściekli – nie tylko dlatego, że oferta się kurczy, ale też z powodu tego, że twórcy lubianej usługi zwyczajnie ich zawiedli. Polityka Legimi ukazała patologie polskiego rynku książki – na co zwraca uwagę choćby Unia Literacka – i przypomniała, że staliśmy się ofiarami wcześniejszych działań wielkich platform cyfrowych, które skusiły niskimi cenami i pozwoliły uwierzyć, że tak będzie zawsze. Tymczasem atrakcyjne abonamenty nie wzięły się znikąd i wynikały z delikatnie mówiąc zagmatwanego sposobu rozliczeń z twórcami.
Na sprawę z Legimi można spojrzeć jednak nieco inaczej. W mediach społecznościowych mignął mi komentarz, którego autor z przymrużeniem oka zauważał, że kryzys platformy ma z jego punktu widzenia pewne korzyści. Można wreszcie poczuć ulgę, wszak w tych okrutnych czasach przesytu i nadmiaru z pleców spadł nam jeden ciężar. I to dość solidny.
Zapewne niejeden użytkownik Legimi – ale tak naprawdę dotyczy to niemal każdej platformy streamingowej – dodawał na swoją cyfrową półkę więcej niż konsumował. Stosik „chcę przeczytać” rósł znacznie szybciej niż ten, na który trafiały odhaczone tytuły.
To problemy pierwszego świata, wiadomo, ale jednak perspektywa ogromu i tego, że nie da się wszystkiego sprawdzić, obejrzeć czy posłuchać zwyczajnie przygniatała.
Więcej o problemach ze streamingiem piszemy na Spider's Web:
Ciągle tylko więcej i więcej
Chociaż zapewne wielu miało świadomość, że zadanie jest nie do wykonania, to wychodziło z założenia, że przynajmniej warto mieć rękę na pulsie. W razie czego w dyskusji można odpowiedzieć, że jeszcze się nie widziało/czytało/słuchało, ale zauważyło, że jest, tytuł wskoczył na listę, bo w końcu właśnie po to ma się abonament. A więc już prawie jakby się odhaczyło.
Platformom w to graj. Nawet sam prezes Legimi swego czasu przyznawał w wywiadach, że usługa przede wszystkim zarabia na tych, którzy nie czytają, ale płacą, bądź też czytają mało i powoli. Logiczne: wykładają np. 50 zł za abonament, ale wykorzystują go tylko na jeden tytuł miesięcznie, zadowalając się perspektywą, że do ich dyspozycji jest ogromna biblioteka. Paradoks streamingu polega właśnie na tym, że bardziej płacimy za możliwość z korzystania niż za samo korzystanie.
Ta wspomniana pół żartem, pół serio ulga jest znamienna. Doświadczyłem jej (choć ledwie częściowo), gdy zepsuł się mój czytnik. Awaria odcięła mnie od abonamentu. Na początku byłem zasmucony, bo miałem zaczętych kilka tytułów, które planowałem skończyć, ale jednak dość szybko zaakceptowałem nową sytuację. No dobrze, pomyślałem, to już nie trzeba będzie gonić za nowościami (wśród których na pewno było coś, co by mnie zainteresowało), tylko na spokojnie można skupić się na tym, co już mam. Mnogość wyboru działała rozpraszająco: to nie, to nie teraz, to jakoś nie pasuje. Wszystkiego było zwyczajnie za dużo.
Z tego też powodu traktowanie platform streamingowych jako minimalistycznego wyboru wydaje się być absurdalne, ale tak często się je przecież przedstawia: po to mamy abonamenty, aby nie być przywiązanym do przedmiotów. W każdej chwili możemy uciec i się uwolnić. Tak zresztą czynimy – raz jesteśmy tu, raz tam, w zależności od tego, gdzie akurat grają coś ciekawego. Ucieczka jest pozorna, skoro i tak wracamy. A na dodatek bardzo często zostajemy nawet wtedy, gdy interesujących treści brakuje. Wygrywa przyzwyczajenie albo obietnica – czy też wiara – że w kolejnym rzucie nowości coś się trafi.
Nie ma też co ukrywać – w moim „uwolnieniu” od abonamentu miałem bardzo komfortowe położenie, bo w międzyczasie dalej kupowałem papierowe książki i było do czego wracać. Na dodatek wiedziałem, że jak już czytnik zostanie naprawiony to przecież nie spaliłem żadnych mostów i po prostu abonament wznowię. Jeśli nawet czułem ulgę z powodu odpoczynku od przesytu, to nadmiar dalej był w zasięgu wzroku. Trudno mówić więc o prawdziwej zmianie.
Ta następuje dopiero wówczas, gdy perspektywa obfitości znika, co w przypadku Legimi jest teraz realnym scenariuszem. Wydawcy nie wrócą na platformę, usługa przestanie się opłacać lub po prostu zaufanie spadnie na tyle, że trudno będzie przymknąć oko na skutki afery. Jakaś granica została przekroczona.
Kryzys Legimi pokazuje prawdę o minimalizmie, który tak naprawdę możliwy jest tylko wtedy, gdy ci, którzy odpowiadają za przepych, sami narzucą ograniczenia
Dotychczas było to przyjemne hasło, moda, za którą chciałoby się podążać i zacząć ograniczać. W praktyce była to jednak tylko alternatywa, kusząca opcja brana pod uwagę, ale rzadziej wdrażana w życie. I trudno się dziwić, skoro minimalizm w reklamowanej formie wymagał pewnych nakładów i środków. To wcale nie porzucenie wszystkiego i zostanie ascetą między gołymi ścianami.
Jasne, można pozwolić sobie na życie w prostej przestrzeni, gdzie regały nie są zawalone książkami, płytami i filmami, ale trzeba mieć pieniądze na liczne abonamenty i same urządzenia. Niby „posiadanie” zamieniło się na „używanie”, „wypożyczanie” i „korzystanie”, ale tak naprawdę ciągle pozostawało się klientem. Nadal chodziło o kupowanie – co z tego, że trochę inne, skoro nadal to gra w tę samą grę. Drogą do minimalizmu był nowy minimalistyczny telefon czy usługa, z której niby w każdej chwili można zrezygnować, ale w zasadzie po co mielibyśmy to robić?
Lekarstwem jest tylko pękniecie z nadmiaru
Nie ograniczenie, bo wszystkiego ciągle będzie i tak na tyle dużo, by czuć się przesyconym. Wyzwolenie następuje dopiero wtedy, gdy karmiąca nas treściami platforma nawet jeśli nie upada, to przynajmniej się chwieje. Wtedy następuje przebudzenie i okazuje się, że wcale nie jest bolesne.
Tyle że taki minimalizm to nie już akt woli, a konieczność. Żeby poczuć ulgę, konieczny jest wielki reset.
Marna to więc pociecha, skoro nie miało się na to żadnego wpływu. Prawdziwy indywidualizm nie jest samodzielną decyzją – zależy od tych, którzy pozwalają gromadzić, a potem nie. Zostajemy postawieni przed faktem dokonanym.