Obrzydliwa hipokryzja. Przygnębiają mnie książki o katastrofie klimatycznej, ale mam jeden sposób
Mój redakcyjny kolega co jakiś czas zagaduje mnie pytając, jak radzę sobie z przekazywaniem fatalnych informacji związanych z katastrofą klimatyczną. Tak naprawdę mam ochotę odpowiedzieć w stylu "a kto powiedział, że sobie radzę", ale robię dobrą minę do złej gry. Wiem jednak, że każda droga i tak kończy się porażką.
Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce.
O nadzieję trudno, za to obuchem w łeb dostaje się co chwila. Niedawno Remigiusz Okraska przypomniał wydarzenie sprzed 20 lat, kiedy to grupa ekologów próbowała zwrócić uwagę na problem dewastacji naturalnego krajobrazu gór. Poszło o chęć zwiększenia przepustowości kolejki wciągającej turystów na Kasprowy Wierch.
Jak wyglądają dziś Tatry w szczycie sezonu - a także inne szczyty, z kolejkami na Śnieżkę włącznie - objaśniać nie trzeba. Jak grzyby po deszczu wyrastają też luksusowe hotele, niszczące widoki na góry. Przejmujące jest nie to, że już 20 lat temu ostrzegano, że tak właśnie się stanie. Alarm uruchomiono dużo, dużo wcześniej.
Już w XIX wieku, czyli pod zaborami, pojawiły się pomysły ochrony Tatr przed presją wywieraną przez eksploatację przemysłową i turystyczną. O potrzebie ochrony tych gór mówili tej miary Polacy, co Jan Kasprowicz, Tytus Chałubiński, Stanisław Witkiewicz, czy nieco później prekursor polskiej ekologii - Jan Gwalbert Pawlikowski. Na przełomie XIX i XX w. postulowano, by Tatry - na wzór pierwszego na świecie amerykańskiego parku narodowego Yellowstone - objąć najwyższą formą ochrony. Tego typu postulaty były podnoszone wielokrotnie także po odzyskaniu niepodległości.
Mówimy tylko o Tatrach, z punktu widzenia kosmosu raczej niewielkiego pasemka gór. Setki lat temu osoby przewidziały, co się stanie, ale poniosły porażkę. Od lat trąbi się, że człowiek niszczy planetę, a kiedy w końcu była szansa, żeby coś z tym zrobić, uznano, że jakoś to będzie. Poradziliśmy sobie z dziurą ozonową, a wcześniej z Hitlerem czy Stalinem, to poradzimy sobie też z katastrofą klimatyczną. Człowiek jest niezniszczalny!
Akurat.
Staram się ostatnio czytać książki podnoszące na duchu. Depresja klimatyczna udziela się wielu, skoro nawet na polskim rynku znajdziemy takie pozycje jak "Przyszłość zależy od nas. Jak przetrwać kryzys klimatyczny?", "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat?" czy w końcu "Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej" autorstwa samego Billa Gatesa.
Owszem, jest w nich dużo optymizmu
Jeśli wybierzemy odpowiednich polityków, jeżeli zmusimy korporacje do etycznego działania, gdy sami będziemy bardziej świadomi to... jakoś to może będzie. Tyle, że nie podnosi mnie to na duchu. Ba, mam wrażenie, że samych autorów nawet to nie pociesza - robią to wbrew sobie, na odczepnego, a sami zakopują się w myślach wygłaszanych przez innych mądrych ludzi.
Paradoks: książki mające dawać nadzieję, przygnębiają, bo pokazują, jakie to wszystko skomplikowane. Zamiast rozwiązań mielą po raz setny to, co powiedział Zizek czy inny filozof.
Nie mam już nawet siły denerwować się na głoszone opinie jak w książce "Klimat to my. Ratowanie planety zaczyna się przy śniadaniu". Jonathan Safran Foer pisze, że liczy się "działanie, które zaczyna się od tego, co jemy - a czego nie jemy - na śniadanie".
Tak, to też ma znaczenie, ale spróbujcie przekonać np. Chińczyków, którzy dopiero od niedawna rzucili się na wieprzowinę, że czas się ograniczyć. Zakomunikujcie to tym wszystkim biednym regionom, które w końcu się trochę rozwinęły i chcą zasmakować tego, co od dawna kojarzyło im się z bogactwem. My się już nażarliśmy, więc teraz będziemy dyktować warunki. Obrzydliwa hipokryzja.
A jednocześnie to takie proste. Wystarczy skończyć ze wszelkimi ulgami dla przemysłu mięsnego, a kurczak nie będzie tańszy od warzyw. Proste? W dobie wielkiej suszy, ogromnych problemów rolnictwa, czy na pewno dostęp do żywności będzie tak łatwy jak obecnie?
Zadajesz sobie pytania, nie dostajesz odpowiedzi
Może więc tak właśnie ma być. Czy jest sens płakać za ludzkością, która doprowadziła nie tylko siebie na skraj zagłady, ale zniszczyła przy tym całą planetę? Czemu boimy się końca świata, skoro ten świat zbudowany został na zasadach "bogaty zgarnia wszystko", a nierówności są tak duże, że nawet nie ma sensu się na tym rozwodzić?
Takie stanowiska wygłaszane jest przez osoby zajmujące się sprawami klimatu. Kuszące, ale znowu: niesprawiedliwe. Niby chodzi w nich, żeby udowodnić, że Ziemia nie równa się człowiek. Po nas niektóre gatunki i tak sobie poradzą.
Pojawia się jednak pytanie: dlaczego mają przez to cierpieć te stworzenia, które do tego czasu wyginą czy nawet ludzie, którzy nie przyłożyli do tego ręki?
Nie róbcie jak ja?
Wybrałem eskapizm. Idę do lasu. Oglądam ptaki. Nagrywam naturę. Większą uwagę zwracam na to, co jeszcze jest, a czego za chwilę może nie być. Nie chodzi tylko o przyrodę. Fascynują mnie drewniane chatki, które zostały w Łodzi. Albo ruiny. Nostalgia za światem, który odchodzi, bo był - chcąc nie chcąc - to także mój świat. Tylko dlatego, że urodziłem się w tym czasie i miejscu. Kompletny przypadek, ale jednak.
Sam siebie nie poznaję. Jeszcze kilka lat temu natura była mi obojętna. Jasne, zachwycałem się górskimi krajobrazami, uwielbiałem morze, patrzyłem z podziwem na łąki podczas wycieczek rowerowych. Tyle że traktowałem to jako coś oczywistego, co zawsze było, jest i będzie.
Śmieję się sam z siebie, że cieszę się na widok sarny, jeża, uwielbiam obserwować kosy, które u moich rodziców na wsi niczym w zegarku zaczynają kolację, pałaszując dżdżownice. Potrafię przystanąć i obserwować, jak małe wróbelki uczą się wyfruwać z gniazda. Najpierw były to nieśmiałe skoki, z mieszkania pod dachem na płot. Na drugi dzień odważniej, do drzewa. A trzeciego wariowały latając w te i we w tę.
Wiem, że to śmiesznie niewiele. Tyle co nic. Niczego to nie zmieni. Po prostu jestem wrażliwszy i trochę mi z tego powodu lepiej. Nie oznacza to, że wróciłem do jedzenia mięsa i innych praktyk, z którymi się nie zgadzam – a przecież skoro wszystko zostało zaprzepaszczone, to co za różnica. Tworzę swój mały świat, ciesząc się z przypadkowych chwil z innymi stworzeniami.
I im dłużej o tym myślę, tym bardziej skłaniam się do tego, że nie ma sensu nas żałować
Byłem zaskoczony, gdy w swojej świetnej książce "Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów" Adam Robiński napisał, że bobry dosłownie trzęsły całą Ameryką. Ba, pierwsi ludzie właśnie od tych gryzoni uczyli się praktyk związanych z kopaniem w ziemi. Doszło nawet do tego, że badacze odchodzili z kwitkiem myśląc, że trafili na ślady dawnej działalności przodka współczesnego człowieka. Nie, nie - to była robota bobrów.
Kiedyś bobry normalnie szalały w dzień, ale przez obecność człowieka nauczyły się, że lepiej im będzie, gdy będą funkcjonowały w nocy. W moich rodzinnych stronach bobry zawładnęły kawałkiem lasu. Jeszcze wczesną wiosną dało się wejść do ich królestwa, ale obecnie wszystko tak zarosło, że bez porządnej odzieży i czegoś w rodzaju maczety nie można się do nich zbliżyć.
Kusi mnie, żeby zorganizować wyprawę i jakoś się do nich przebić. Raczej jednak poczekam na jesień, kiedy naturalne zasieki osłabną. Myśl o tych bobrach, że tam są, mają spokój i kto wie: być może nawet niepokojone wychodzą ze swoich nor w dzień, działa kojąco.
Tylko to mnie pociesza: że są jeszcze takie miejsca. Były przed nami, pewnie będą też po nas.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider’s Web.