Dekada zmarnowanej szansy. Byliśmy o krok od poradzenia sobie z globalnym ociepleniem
Na Twitterze pojawiła się grafika, która zwraca uwagę na 40 zmarnowanych lat - mniej więcej tyle trwają już kolejne konferencje i debaty na temat rozwiązania problemu, które jednak do niczego nie prowadzą. Jeśli jednak chcemy znaleźć okres, kiedy faktycznie można było doczekać się przełomu, trzeba zwrócić uwagę na jedną dekadę. Tak blisko zażegnania kryzysu jeszcze nie było. I nie będzie?
40 lat bla bla bla – napisał na Twitterze Timothée Parrique, zamieszczając wymowny wykres. Widzimy kolejne lata, pojawiające się nowe globalne konferencje i dyskusje, ale przede wszystkim rosnącą emisję CO2, przekładającą się na wzrost temperatury na świecie.
Grafika jest bezlitosna dla ludzkości. Jedyne, co potrafimy, to owszem, debatować i być może nawet bić na alarm, ale co z tego. Nie ma żadnych zmian, realnych decyzji. Wykres stał się twitterowym viralem, przykrym dowodem na to, że człowiek sam siebie skazuje na zagładę.
Wykres robi wrażenie, ale nie mówi wszystkiego. Na pierwszy rzut oka to 40 zmarnowanych lat. Można by dojść do wniosku, że w sumie konferencji i kluczowych spotkań i tak było za mało. Prawda jest jednak jeszcze bardziej bolesna. Wśród tych zaznaczonych zdarzeń są takie, które mogły odsunąć problem globalnego ocieplenia na lata.
Wbrew temu, co uważają niektórzy, zmiany klimatyczne to nie jest współczesny wymysł
Kiedy w 1977 roku Jimmy Carter obejmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, otrzymał notatkę z informacją, że "niekontrolowane spalanie paliw kopalnianych" może zwiększyć temperaturę na Ziemi o 5 stopni. Notka zawierała dopisek, że to "nie jest nowa sprawa".
W tym okresie takich raportów było więcej. Ich autorzy zgadzali się, że zrobienie czegoś wymagać będzie politycznego konsensusu, porozumienia ponad podziałami. Zdawali sobie jednocześnie sprawę, że o taką zgodę będzie trudno. Niektórzy byli bardziej dosadni – jeden z ekonomistów zajmujących się klimatem przytomnie zauważył, że gdyby świat miał zniknąć w ciągu najbliższych 25-30 lat, dla współczesnych ekonomistów nie miałoby to żadnego znaczenia. Podejrzewam, ze ta opinia niespecjalnie się zestarzała.
Kluczowe były lata 80. XX wieku. Nathaniel Rich, autor książki "Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy" napisał, że okres 1979-1989 dawał nadzieję na rozwiązanie problemu globalnego ocieplenia. Na początku lat 80. amerykańskie media zapowiadały nadchodzący kataklizm powołując się na raporty naukowców. Wprost obwiniano kapitalistyczny system, polegający na bogaceniu się i pomnażaniu zysku za wszelką cenę – nawet w postaci drenowania ziemskich zasobów.
W tym czasie nawet niektórzy konserwatywni politycy zakładali zaskakujące z dzisiejszej perspektywy maski: zatroskanych o przyszłość planety ekologów
Najważniejsze osoby wcale nie drwiły z problemu, tylko szukały rozwiązań, jak sobie z nim poradzić.
Problem w tym, że dojście do porozumienia w temacie, co należy zrobić, nie należało do najłatwiejszych. Z dwóch powodów. Po pierwsze naukowcy spierali się, kiedy i jak należy zacząć działać. Niektórzy proponowali podejście bez paniki, zakładające, że ze wszystkim się zdąży. Ignorancja?
Może, ale wśród tych naukowców byli ludzie pamiętający wygraną II wojnę światową, skonstruowanie bomby atomowej, uczestniczyli w rozwoju lotnictwa czy branży komputerowej. Globalne ocieplenie było jeszcze jednym trudnym, ale nie niemożliwym do pokonania przeciwnikiem. To drugi powód: naiwne myślenie, że nie ma rzeczy nie do zrobienia. Ameryka ratowała świat już wcześniej, więc zrobi to zapewne jeszcze wiele razy.
Tylko niektórzy przewidywali, że teraz będzie inaczej i jeśli nic się nie zrobi, to kolejne pokolenia nie będą w stanie nadrobić zaległości. Mieli rację, ale w świat poszła inna narracja: damy radę. W połowie lat 80. Amerykanie przekonani o swojej genialności przestali niepokoić się wciąż niepokojącymi raportami.
Na dodatek prezydent Reagan nie traktował ekologii jako czegoś, czym warto zaprzątać sobie głowę. Kiedy wcześniejsze raporty ostrzegały przed bezlitosną dla planety wolnorynkową ideologią, za czasów Reagana był to jedyny i dominujący pogląd, przeciwstawny komunistycznemu Związkowi Radzieckiemu.
Z czasem jednak kolejni naukowcy bili na alarm – już nie tylko ci Amerykańscy
Zagrożenie przestało być odległą przyszłością, kiedy na czołówki gazet trafiła kwestia rosnącej dziury ozonowej. Walka z ozonem – pisał Rich – doprowadziła do precedensu w międzynarodowych kwestiach ekologicznych. Zaczęły się spotkania na wysokich szczeblach, konferencje, próby poradzenia sobie z problemem. Nagle stało się jasne, że problem może nadejść wcześniej niż później. Nie udałoby się to, gdyby najpierw do polityków, a potem do mediów nie trafiła niepokojąca animacja pokazująca, jak bardzo rośnie dziura ozonowa. Symulacje robiły wrażenie – problem dało się zauważyć.
A potem poczuć. Lato 1988 w Stanach Zjednoczonych to fale nieznośnych upałów, pożarów i susz. Amerykańskie społeczeństwo na własnej skórze poczuło, że klimat się ociepla. 68 proc. Amerykanów była świadoma, że istnieje takie zjawisko, a jedna trzecia "bardzo" się nim martwiła. George W. Bush w kampanii wyborczej przekonywał, że jest ekologiem, przemysł paliwowy zdawał sobie sprawę, że od tematu się nie ucieknie i będzie on dominujący w latach 90. Margaret Thatcher mówiła, że zdrowa gospodarka i zdrowe środowisko od siebie zależą. Wydawało się, że sukces jest na wyciągnięcie ręki.
Co poszło więc nie tak? Bush potraktował kwestie globalnego ocieplenia jako dobry slogan, zwykłą kiełbasę wyborczą. Gdy w 1989 doszło do światowego szczytu w Holandii, w trakcie którego można było ogłosić konkretne decyzje, za namową Stanów Zjednoczonych czołowe państwa, jak Wielka Brytania, Japonia czy Związek Radziecki, zgodziły się jedynie "ustabilizować emisje". Kiedy, jak, ile? Tego nie sprecyzowano. Niektórzy ekolodzy szukali szczęścia w nieszczęściu i zauważali, że Stany Zjednoczone po raz pierwszy zobowiązały się do ograniczenia emisji. Oczekiwano jednak czegoś znacznie większego - przełomowego.
Paradoks polega na tym, że czujność uśpiła sama dziura ozonowa
Nagle okazało się, ze faktycznie znowu można wyeliminować zagrażający światu problem. Można dojść do porozumienia, wprowadzić decyzję, które będą działać. Do dziś tamte porozumienia są przykładem sukcesu, ale jednocześnie zwiastunek klęski, patrząc szerzej.
W książce "Ziemia. Jak doprowadzono do katastrofy" czarnym charakterem końca lat 80. jest John Sununu. Były doradca Busha globalnego ocieplenia nie traktował poważnie, delikatnie mówiąc. Sam po latach wspominał jednak, że decyzja Stanów Zjednoczonych była innym mocarstwom na rękę: pro-ekologiczna działalność była pokazówką, czystym PR-em.
Mało kto faktycznie poświęciłby się, ucinając emisje i wprowadzając drastyczne posunięcia. Każdy o tym wiedział, odgrywano jedynie role. Zresztą jeden z uczestników tych spotkań wspominał, że kiedy pytał przedstawicieli państw, jak mieliby zrealizować zakładane przez siebie cele, odpowiadali krótko: "kto to wie". Tłumaczyli, że to tylko kawałek papieru, nic, co będzie mogło w przyszłości pociągnąć ich do odpowiedzialności.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, że ci, którzy mieli wiedzieć o zagrożeniu, faktycznie zdawali sobie z niego sprawę. To więc nie było tylko 40 lat bla bla bla, ale 40 lat kłamania i oszukiwania. Gdy nie tak dawno amerykański kongres przesłuchiwał byłego naukowca zatrudnionego przez koncern Exxon, ten wprost przyznał, że w firmie istniały badania już w 1982 roku, jak zmieni się klimat do 2019. Ich prognozy się spełniły. "Byliśmy bardzo dobrymi naukowcami" – odpowiedział Martin Hoffert.
Sytuacja przez lata się nie zmieniła. Dalej można piętnować hipokryzję polityków i koncernów. Niby mówią o zagrożeniu, niby chcą się zmieniać, ale dalej słyszymy puste słowa. Zamiast tego coraz częściej przekonujemy się, że globalne ocieplenie nam szkodzi. Tylko co z tych doświadczeń wynika?