REKLAMA

Gdy widzę tego mema, nóż mi się w kieszeni otwiera. Serio tak was boli płacenie za VOD?

Elon Musk może i jest geniuszem, ale niejeden raz już udowodnił, że jego inteligencji emocjonalnej bliżej do pijanego wujaszka z wesela niż żywej wersji Tony’ego Starka. Tym razem podzielił się znanym memem, według którego namnożenie platform VOD nakłania ludzi do piractwa. Jak go widzę, to nóż mi się w kieszeni otwiera.

13.03.2022 12.00
Abonamenty VOD kontra torrenty. Serio, płacenie aż tak boli?
REKLAMA

"Rozrywka zaczyna być koszmarem loginu/hasła/2FA", napisał Musk, opisując tymi słowami mema, według którego kiedyś użytkownicy The Pirate Bay oglądali się za Netfliksem, a dziś użytkownicy mnóstwa platform VOD znów oglądają się za The Pirate Bay.

REKLAMA

Chodzi oczywiście o to, iż niegdyś streaming - za sprawą swojej wygody i przystępnej ceny - przyczynił się do drastycznej redukcji problemu piractwa, bo szybciej i prościej było obejrzeć film na Netfliksie, niż pobierać go z torrentów. Dziś zaś - rzekomo - natłok platform VOD sprawia, że ludzie coraz częściej uciekają się do piractwa, bo tak jest prościej, łatwiej i taniej. Ten mem jest tak głupi, że nawet nie wiem, od czego zacząć.

Zacznijmy może od tego, że Netflix nigdy nie był samotną wyspą.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Netflix na powyższym obrazku pełni rolę wyłącznie metaforyczną, jednak wielu ludzi naprawdę żyje w romantycznym przeświadczeniu, że kiedyś to były tylko torrenty lub Netflix i dopiero teraz przyszły wielkie, pazerne korporacje i każą płacić maluczkim srogie kwoty za oglądanie ulubionych seriali. To bzdura, która być może wynika z faktu, że Polska zawsze była traktowana przez gigantów jak kraj trzeciego świata i przez długi czas mogliśmy się cieszyć co najwyżej drogimi i przeciętnymi wypożyczalniami VOD, a nie serwisami streamingowymi pełną gębą.

 class="wp-image-2059097"

Tyle że w ujęciu globalnym ten argument się kupy nie trzyma, bo Netflix nigdy nie był samotną wyspą. Tak, historycznie istnieje niemal najdłużej, ale jako serwis streamingowy rozpoczął działalność w 2007 r. Dokładnie w tym samym roku, co konkurencyjne Hulu oraz niszowy Viaplay, rok później niż Amazon Prime Video i raptem trzy lata przed HBO Go i Rakutenem. I tak - od samego początku każdy z serwisów miał swoją bazę filmów i seriali, która nie pokrywała się z tym, co oferuje konkurencja. Tak bowiem działa licencjonowanie – jeśli właściciel licencji na to nie zezwala, dany utwór (film lub serial) dostępny jest tylko w jednym miejscu. Dotyczy to zarówno serwisów VOD, jak i stacji telewizji linearnej.

Przestańmy więc mówić, że kiedyś to "wszystko można było obejrzeć w jednym miejscu, a teraz trzeba płacić za 15 różnych serwisów", bo to po prostu nieprawda.

Serwisy streamingowe walczą o widza originalsami.

O ile jestem zagorzałym antyfanem wszelkich wyłączności na gry wideo, tak w przypadku serwisów strumieniujących wideo nieco bardziej rozumiem politykę stawiania na własne produkcje i skupowania seriali na wyłączność. Konkurencja na rynku serwisów wideo od zawsze była zażarta, a nawet dziś, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko największych graczy, mamy co najmniej pięć platform, które muszą czymś do siebie przyciągnąć widza:

  • Netflix
  • HBO Go/Max
  • Disney+
  • Amazon Prime Video
  • Apple TV+

Każdy z nich ma swoje oryginalne produkcje, które są odpowiednikiem "system sellerów" w świecie gier. Netflix ma House of Cards, HBO ma Grę o Tron, Disney+ ma uniwersum Gwiezdnych Wojen, Apple TV+ ma Teda Lasso, a Amazon Prime będzie miał Władcę Pierścieni. Do tego dochodzą oczywiście dziesiątki, jeśli nie setki innych pozycji, których jedynym celem jest nakłonienie widza do zapłacenia konkretnego abonamentu.

I tu znowuż krew mnie zalewa, gdy słyszę lamenty, jakie to złe i straszne, że trzeba płacić tylu serwisom, żeby obejrzeć najgłośniejsze produkcje. Ale wiecie co? Tylko dzięki temu, że tych serwisów jest aż tyle, te głośne produkcje w ogóle powstają! Tylko dlatego, że giganci muszą notorycznie zabiegać o uwagę widza i napływ nowych subskrybentów, tak aktywnie powstają nowe filmy i seriale, a serwisy streamingowe skupują licencje na prawo i lewo, byle tylko mieć bogatszą lub ciekawszą ofertę od konkurencji. Gdyby taka konkurencja nie istniała, to tempo powstawania seriali byłoby nieporównywalnie niższe, bo konkurencja napędza cały rynek. I - patrzcie mi na usta - to DOSKONALE. Oczywiście można się kłócić, że tylko 1 na 50 originalsów jest coś wart, ale dzięki takiej skali produkcji po pierwsze niegdyś hermetyczna branża filmowa rozrosła się do gargantuicznych rozmiarów, a po drugie, gdy już przyjdą maszyny i nas zjedzą zabiorą nam pracę nie będziemy umierać z nudów, gdy już ziści się mokry sen lewicy o dochodzie gwarantowanym, a pół ludzkości zalegnie do góry brzuchem (ale to temat na zupełnie odrębny wywód).

Chcesz obejrzeć - płać. Nie chcesz oglądać - przestań płacić. To takie proste.

Argumentem, który regularnie słyszę, jest to, że gdyby chcieć opłacać te wszystkie abonamenty, to można by zbankrutować. Jest w tym oczywiście trochę racji, zwłaszcza jeśli do "wielkiej piątki" dodamy pomniejszych graczy, jak np. Playera czy Canal Plus, już nie mówiąc o usługach dedykowanych miłośnikom sportu - wtedy naprawdę może zrobić się drogo.

Sęk w tym, że a) nikt cię nie zmusza do płacenia za wszystkie b) nikt cię nie zmusza do płacenia za wszystkie naraz. Tymczasem dyskusja, jaka toczy się dookoła cen usług streamingowych dość jednogłośnie brzmi tak, jakby ktoś przystawiał tym biednym ludziom pistolet do głowy i kazał płacić za wszystkie usługi VOD jednocześnie, przez cały czas. A przecież znakomita większość z nich pozwala bez konsekwencji zrezygnować z abonamentu w dowolnym momencie i w dowolnym momencie go wznowić. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by zapłacić za miesiąc HBO i obejrzeć Grę o Tron, a potem zapłacić Amazonowi i obejrzeć Reachera. Większość usług oferuje też zniżki i współdzielenie kont, więc można mieć je za naprawdę śmieszne pieniądze, niższe nawet od kosztów abonamentu na linearną telewizję (na który przecież trzeba zwykle podpisać długotrwałą umowę). I naprawdę, nikt do niczego nie zmusza - jeśli nie stać cię, by zapłacić za wszystkie serwisy, naprawdę nie musisz tego robić. Kultura internetu wykształciła w nas permanentne FOMO, ale nie jesteśmy zwierzętami kierującymi się wyłączni instynktem - potrafimy się powstrzymać i przeczekać. Nic się nie stanie, jeśli nie obejrzysz nowego sezonu serialu w dniu jego publikacji. Naprawdę.

I co to jest za bzdura, panie Musk, że olaboga, biedni użytkownicy muszą pamiętać tyle haseł i nazw użytkownika? Żyjemy w 2022 r., a generatory haseł i aplikacje 2FA są nie tylko darmowe, ale też często wbudowane w przeglądarkę czy ekosystem urządzeń (np. Pęk Kluczy Apple czy hasła w Androidzie i Google Chrome). Oj, jacy biedni ci użytkownicy, że muszą raz w życiu wykonać kilka kliknięć na każdej z platform, aby potem móc się do nich logować bez żadnego wysiłku, faktycznie lepiej im będzie na torrentach, gdzie co prawda kradniemy, ale przynajmniej musimy ustawić tylko jeden login i jedno hasło. Niech żyje wygoda.

W jednym zwolennicy torrentów mają rację - geoblokady muszą odejść.

Obracam się raczej w kręgach ludzi myślących, więc na szczęście argumentu o rzekomej wyższości torrentów nad platformami streamingowymi nie słyszę zbyt często w bezpośrednim otoczeniu, ale za to pojawia się jeden argument, z którym polemizować nie potrafię: geoblokady.

W ostatnich latach najbardziej oczywistym kandydatem do złojenia skóry był w tej materii Disney+, którego po prostu w Polsce nie było, ale pozostałe serwisy również niejednokrotnie udostępniają swoje materiały wyłącznie w określonej lokalizacji. Naturalnie nie bierze się to znikąd; to wspomniana na początku tego felietonu kwestia licencji, które określają nie tylko platformę dystrybucji, ale także region. I to jest sytuacja, w której legislacja od lat nie nadąża za zmieniającym się światem. To się musi skończyć; geograficzne ograniczanie dostępu do treści w świecie, który jest globalną wioską, nie ma absolutnie żadnego sensu. I w tym jednym przypadku wcale się nie dziwię, że ludzie chcący obejrzeć jakąś produkcję sięgają po torrenty, bo po prostu nie mają innego wyboru. Ci sami ludzie, gdyby tylko mogli, zapłaciliby za możliwość obejrzenia danego filmu czy serialu, ale skoro dana platforma nie daje im takiej opcji, to muszą sobie radzić inaczej.

Poprzewracało się nam w głowach od dobrobytu.

REKLAMA

Gdy słyszę, że lepiej jest kraść i oglądać za darmo efekty czyjejś ciężkiej pracy i milionów zainwestowanych w daną produkcję monet, niż płacić miesięcznie za kilka serwisów streamingowych, to coś we mnie umiera. A konkretnie - umiera we mnie wiara w ludzkość. Ludzkość, która szybciutko wyparła z umysłów czasy, w których jedyną opcją wyboru było wybranie kanału w telewizji lub spacer do pobliskiej wypożyczalni, w której i tak nie było wszystkiego. Ludzkość, która chce mieć wszystko na już, na teraz i najlepiej za darmo. To nic, że wyprodukowanie serialu X pochłonęło lata pracy i górę gotówki; widzowi się należy.

Żyjemy w złotej erze popkultury, w czasach, gdy rok rocznie powstaje więcej znakomitych dzieł niż przez wszystkie dekady współczesności razem wzięte, a tak ciężko nam na te dzieła zapłacić, lub przynajmniej nawigować między nimi na tyle zręcznie, by nie płacić za wszystkie naraz. A nawet jeśli; nawet jeśli mielibyśmy płacić za wszystkie kluczowe streamingi, to ile by to nas kosztowało? Może z 200 zł? Chyba nawet nie. Czy to naprawdę tak wysoka cena za dostęp do takiego ogromu treści, w których można przebierać bez końca? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA