Dwa lata bez skrzynki. Szczerze o używaniu laptopa jako desktopa
Właśnie mijają dwa lata, odkąd zdjąłem z biurka desktopowego peceta i zastąpiłem go laptopem. Po tym czasie widzę zarówno wiele zalet, jak i wiele wad. Czy laptop może zastąpić desktopa?
Odpowiedź na pytanie w nagłówku, wbrew prawu Betteridge’a, brzmi „tak”. Jak najbardziej można zastąpić desktopa laptopem i jest to oczywiste dla każdego prócz najbardziej zatwardziałych nerdów z piwnicy, zdaniem których laptop to nie komputer, a klawiatura niskoprofilowa to nie klawiatura.
Nawet ultracienkie i ultralekkie laptopy mają od kilku lat wydajność dostateczną, by pełnić funkcję pełnoprawnego komputera stacjonarnego w zastosowaniach biurowych, zaś nowoczesne laptopy dla graczy i kreatywnych profesjonalistów osiągnęły taki poziom mocy obliczeniowej, by z powodzeniem zastąpić desktopy nawet w najbardziej wymagających zadaniach.
Taki scenariusz miał miejsce na moim biurku, gdy dwa lata temu zastąpiłem całkiem mocnego peceta najpierw MacBookiem Pro 16, a później ZenBookiem ProDuo i dziesiątkami laptopów testowych po drodze. „Stacjonarka” miała parametry naprawdę dobre jak na tamte czasy (podkręcony Core i7-8700K, GTX1080, 32 GB RAM, 4 TB SSD) i do dziś z powodzeniem służy mojej żonie do wielogodzinnej obróbki zdjęć.
Przesiadając się na laptopy o bardzo podobnych parametrach nie odczułem zbyt dużej różnicy w wydajności… a przynajmniej tak mi się zdawało. Dwa lata codziennej pracy po kilka/kilkanaście godzin dziennie nad szerokim spektrum projektów pokazały mi nie tylko zalety używania laptopa w roli desktopa, ale też uzmysłowiły wady, z których nie zdawałem sobie sprawy na początku.
Zaleta nr 1 – uniwersalność.
Oczywiście najważniejszym plusem używania laptopa jako desktopa, niezależnie od tego, czy mowa o potężnych gamingowych bestiach czy ultrabookach, jest uniwersalność. „Skrzynki” nie zdejmiemy z biurka i nie włożymy do plecaka, laptopa owszem. To pozwala pracować na jednej maszynie zarówno w domu, jak i w terenie, co bywa nie do przecenienia, jeśli pracujemy nad dużymi projektami i nie chcemy przerzucać plików między kilkoma komputerami. Sam najbardziej doceniam ten aspekt podczas wyjazdów służbowych, gdy mogę zacząć projekty w drodze, a po powrocie do domu podłączyć do laptopa zasilanie i jedno złącze Thunderbolt i mieć pełnoprawny komputer stacjonarny.
Dla zwiększenia wygody takiego połączenia warto zaopatrzyć się w stację dokującą. Osobiście korzystam z CalDigit TS3+, która zapewnia mi niemal tyle samo złącz, co w starym desktopie i minimalizuje konieczność „tańczenia z kablami”. Wystarczy, że laptop ma port TB3 i mogę jednym ruchem połączyć dowolny komputer przenośny ze wszystkimi peryferiami. To ogromna wygoda.
Zaleta nr 2 – drugi ekran.
O ile można korzystać z laptopa z zamkniętą klapą, tak osobiście niemal zawsze używam laptopa z otwartą pokrywą. Po części dlatego, że wówczas zapewniam lepszy przepływ powietrza i więcej przestrzeni na odprowadzanie ciepła, ale głównie dlatego, że dwa ekrany są lepsze niż jeden ekran.
I mimo tego, że na co dzień pracuję z 32-calowym monitorem, dodatkowy wyświetlacz zawsze się przydaje do przerzucenia niektórych okien, aplikacji czy elementów interfejsu w oprogramowaniu (np. okna podglądu w programach do obróbki wideo czy miksera w programach do obróbki audio).
Zaleta nr 3 – lepszy stosunek ceny do możliwości.
Poniekąd podchodzi to pod kategorię uniwersalność, ale gdy przyjrzymy się krajobrazowi komputerów osobistych, to – zwłaszcza w dzisiejszych czasach, przy chorych cenach podzespołów – laptop po prostu bardziej się opłaca. Załóżmy, że mamy do wydania 10 tys. zł – za te pieniądze możemy kupić desktop i laptop o bardzo porównywalnej wydajności, a jednak to laptop będzie miał więcej możliwości. Wbudowany ekran i akcesoria z miejsca czynią go bardziej opłacalnym wyborem od „skrzynki”.
Wada nr 1 – wydajności z czasem zaczyna brakować.
Każdego dnia pracuję przy projektach wymagających długotrwałego utrzymywania dość wysokiej mocy obliczeniowej przez komputer. O ile laptopy doskonale radzą sobie z krótkotrwałym zapotrzebowaniem na moc obliczeniową, o tyle utrzymywanie jej przez długi czas idzie im… średnio. Wyjątkiem są tu nowe MacBooki z czipami Apple Silicon, ale osobiście na biurku miałem tylko laptopy z układami Intela i AMD. I nieważne, czy mowa o poprzednim MacBooku Pro 16 czy potężnych gamingowych laptopach z Windowsem, scenariusz zawsze jest ten sam – im dłużej pracuję, tym wolniej działa komputer.
To oczywiście wina ograniczeń termicznych, jakie idą w parze z przenośną konstrukcją urządzenia. Do tego w miarę zużycia sprzętu komputer zaczyna się coraz bardziej nagrzewać, a co za tym idzie, wentylatory muszą pracować coraz mocniej, by schłodzić podzespoły, a to oznacza coraz głośniejszą pracę. Dla porównania – czteroletni desktop na biurku mojej żony pracuje praktycznie bezgłośnie, nawet pod pełnym obciążeniem i nigdy nie zwalnia. Jest po prostu schłodzony w stopniu nieosiągalnym dla laptopa.
Po dwóch latach jest to główny powód, dla którego rozważam powrót do „skrzynki” lub przesiadkę na Apple Silicon. Nawet najlepiej chłodzone laptopy z Windowsem po długim czasie intensywnej pracy zaczynają zwalniać do nieakceptowalnego poziomu. Dotyczy to nie tylko CPU i GPU, ale też… napędów SSD, które nagrzane znacząco spowalniają transfery danych, a to przekłada się na każde, nawet najprostsze zadanie.
Wada nr 2 – serwisowanie i rozbudowa.
Niewątpliwą zaletą desktopów jest łatwość ich rozbudowy. W każdej chwili możemy wymienić pojedynczy element, zamiast całej maszyny. Chcemy więcej RAM-u? Kupujemy więcej RAM-u. Potrzebujemy mocniejszego GPU? Kupujemy mocniejsze GPU. W laptopie możemy co najwyżej wymienić SSD, czasami RAM. I to też w obrębie ograniczeń laptopa, np. większość maszyn nie pozwala na zamontowanie dwustronnych napędów SSD o większej pojemności, bo zwyczajnie nie ma na nie miejsca w obudowie.
Serwisowanie laptopa również bywa drogą przez mękę. Z jednej strony jest prostsze, bo dzięki oprogramowaniu producenta czy zdalnej pomocy technicznej można szybko zdiagnozować problem. Z drugiej jest trudniejsze, bo zawsze konieczne jest odesłanie całej maszyny do serwisu, nawet jeśli usterką jest jakaś totalna pierdoła, którą w desktopie łatwiej byłoby samodzielnie wymienić, niż wysyłać na serwis.
Do tego prywatnie zetknąłem się z jeszcze jednym pokrewnym problemem, którego się nie spodziewałem – awarią stacji dokującej. Mój CalDigit TS3+ po dwóch latach codziennego katowania zaczął się tak przegrzewać, że nawet podłączona doń klawiatura mechaniczna działa momentami z opóźnieniem, a obraz na monitorze wyświetla artefakty. Teraz mam wybór – albo kupić nowy dock, w którym podobny problem może wystąpić ponownie za jakiś czas, albo przekształcić laptopa w pajęczaka oplecionego siecią kabli. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie nie jest optymalne.
To przekłada się również na długowieczność maszyny. Wspominany czteroletni desktop pracuje dziś z taką samą mocą, jak w dniu zakupu. Za jakiś czas może wymienię mu płytę główną i CPU na mocniejsze, co i tak będzie kosztowało ułamek kosztów zakupu nowej maszyny. Tymczasem ja już na tym etapie zaczynam rozglądać się za nowym laptopem, bo staremu zwyczajnie coraz bardziej brakuje mocy i nie nadąża za moim rosnącym zapotrzebowaniem. A w laptopie mocy obliczeniowej nie dołożę.
Wada nr 3 – organizacja przestrzeni.
To pierdoła, wiem, ale pierdoła, która szalenie mnie irytuje od kilku miesięcy, w miarę jak zbliżam się do przeprowadzki na nowe lokum i planuję nowe biuro. Laptop w roli desktopa na biurku to, brzydko mówiąc, wrzód na dupie. Zamknięty może i zajmuje mniej miejsca, ale też przekonałem się niejeden raz, że chowanie zamkniętego laptopa to głupi pomysł. Po pierwsze dlatego, że ograniczamy mu w ten sposób przepływ powietrza, a po drugie dlatego, że zawsze znajdzie się jakiś powód, dla którego konieczne będzie otwarcie pokrywy – a to laptop nie połączy się z monitorem, a to klawiatura nie działa, etc. Laptop musi być na wierzchu, a w takim układzie zajmuje niewiele mniej miejsca od desktopa. Więcej nawet, jeśli uwzględnimy fakt, że dziś przepotężny komputer stacjonarny możemy zbudować w malutkich obudowach ITX.
Otwarty z kolei rodzi kolejny szereg problemów. Trzymać go po prawej, czy po lewej stronie monitora? A może pracować tylko na wbudowanym ekranie laptopa? Może lepiej ustawić go niżej i korzystać z wbudowanej klawiatury? W każdym układzie zajmuje on mnóstwo miejsca na biurku, nawet jeśli wykorzystamy podstawkę pod laptopa, która uniesie go powyżej blatu.
Z desktopem takiego problemu nie miałem. Zawsze stał po prawej stronie biurka, a wcześniej – pod biurkiem. I nawet jeśli obudowa midi Tower wydaje się wielka, to w praktyce zajmowała na blacie mniej miejsca, niż obecnie zajmuje mi kombinacja otwartego laptopa na podstawce, ze stacją dokującą umieszczoną poniżej. Nie mówiąc o tym, że obudowa z oknem bardziej cieszyła oko niż cieszy bryła laptopa.
Laptop jako desktop? Tak, ale nie.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć tyle: dla większości ludzi używanie laptopa jako desktopa jest bardzo dobrą opcją i zdecydowanie polecam. To też najbardziej sensowne rozwiązanie dla tych, którzy rozkładają pracę między biurem a terenem i w każdej sytuacji potrzebują dużej mocy obliczeniowej. „Dla większości” nie oznacza jednak „dla wszystkich”.
Wciąż pozostaje wąska grupa użytkowników, którzy lepiej wyjdą na zbudowaniu dedykowanego peceta i używaniu osobnego laptopa poza domem. To ludzie, którzy przez większość czasu pracują w jednym miejscu i potrzebują bardzo wysokiej wydajności przez bardzo długi czas każdego dnia. Dla nich laptop, choćby nie wiem jak wydajny, będzie ledwie protezą maszyny, której naprawdę potrzebują. I z perspektywy dwóch lat żonglowania laptopami coraz bardziej się zastanawiam, czy aby na pewno dobrze wybrałem.