Nawet nie wiedziałem, jak bardzo czekałem na Devil May Cry 5
Slashery – niegdyś wyjątkowo popularne na konsolach, dziś z niezrozumiałych powodów zostały zepchnięte do niszy. I nagle wkracza on: wypełniony akcją, spektakularną oprawą graficzną i widowiskowymi kombosami. Oto Devil May Cry 5.
Musiało minąć aż 10 lat, byśmy mogli zagrać w kolejną pełnoprawną odsłonę Devil May Cry. I przyznam, że nie mogło być na to lepszego momentu. DmC 5 nie próbuje bowiem eksperymentować ze swoją formą, tak jak zrobił to kilka miesięcy temu nowy God of War. To klasyczny slasher z trudnymi i satysfakcjonującymi kombosami oraz z charakterystyczną dla tej serii walką w powietrzu.
Jest to więc gra formy, której mi przynajmniej tak bardzo brakuje. Gatunku, który jednoznacznie kojarzy mi się z najlepszymi doświadczeniami single-player, jakie przeżyłem, grając przed laty w konsolowe gry na wyłączność. Choć, tak na marginesie, najnowszy DmC będzie dostępny również na pecetach.
Devil May Cry 5 ma niewiele wspólnego z wydanym nie tak dawno temu DMC: Devil May Cry.
Poprzednia gra z serii zebrała bardzo pochlebne recenzje, choć zdaniem wielu za bardzo próbowała się odróżnić od swoich poprzeniczek, gubiąc wiele z ich uroku. Jeżeli podzielacie tę opinię, to mam dla was dobre wieści: spędziłem co prawda z DmC 5 raptem 30 minut, na jednej mapie zakończonej tylko jednym bossem, ale to co widziałem bardzo przypominało mi Devil May Cry 4 sprzed dekady.
Dynamika, sposób budowania kombosów, mechanika walki z przeciwnikami: wszystkie te elementy są prawie żywcem wyjęte z czwórki. Przy czym nie chodzi mi o dokładne sekwencje czy klawiszologię – bo tych, tak po prawdzie, nawet już nie pamiętam. Devil May Cry 5 czerpie jednak wiele ze slasherowej klasyki, prowokując nas do szukania coraz to nowszych sekwencji ciosów oraz wymyślania nowych taktyk na kolejne fale wrogów i końcowego bossa. Niczym z najlepszych gier tego gatunku z czasów PlayStation 2, PlayStation 3 i Xboksa 360.
Ten powrót do klasyki gatunku w żadnym razie nie czyni Devil May Cry 5 archaicznym.
Bo solidne i wymagające slashery nie zawierały mechanik, które w jakiś sposób się zestarzały. Z jakiegoś względu tylko wyszły z gamingowej mody, a to oznacza, że paradoksalnie Devil May Cry 5 to powiew świeżego powietrza. Wszak ze świecą szukać gier, które tak umiejętnie łączą konieczność szybkiego myślenia taktycznego i refleksu związanego z potrzebą szybkiego wyprowadzania ciosów i unikania ataków wrogów.
Sekwencja którą miałem niewątpliwą przyjemność testować bawiąc się testową kompilacją gry miała dość nierówny poziom trudności. Dopóki walczyłem z chmarami zwykłych przeciwników było prosto, wręcz za prosto. Mam nadzieję, że to dlatego, że sekwencja ta pochodzi ze wczesnego etapu scenariusza gry. Końcowy boss gigantycznych rozmiarów na szczęście uratował honor całej prezentacji – dopiero za czwartym podejściem udało mi się go pokonać, resztką sił i eksperymentowaniem z różnymi zdolnościami postaci. A było to cudowne doświadczenie.
Doskonała grafika i podbity elektronicznym beatem heavy metal.
Akcję podkręca świetna w swojej kiczowatości ścieżka dźwiękowa. Motywy symfoniczno-operowe przeplatają się tu z rytmicznym techno i przesterowanymi gitarami. Devil May Cry 5 nie bierze siebie i przedstawianej w nim opowieści na poważnie – dystans twórców do kreowanego przez nich świata widać w licznych gagach w cutscenkach i powiedzonkach postaci podczas walki. Klimat jak z arcade’owych automatów do gier, tyle że w wersji na konsole i pecety.
Osobną kwestią jest oprawa graficzna. Gra działa na bazie silnika RE Engine, na którym są też budowane nowe produkcje marki Resident Evil. I wygląda to fenomenalnie. Xbox One nie miał najmniejszego problemu z utrzymaniem stałego klatkażu, a poziom szczegółowości bohatera, jego przeciwników, scenografii i końcowego bossa wywoływał opad szczęki. Zwłaszcza że by dostrzec wszystkie smaczki – nawet takie drobiazgi, jak świetne refleksy na malutkich kałużach na asfalcie – trzeba się na chwilę zatrzymać, a na to w Devil May Cry 5 raczej nie ma czasu. To prawdziwa uczta dla oka i śmiem nawet zaryzykować, że zespół odpowiedzialny za nowe DmC wycisnął z RE Engine więcej, niż twórcy nowych Resident Evil.
Widziałem tylko mały fragment gry. Ale przez całą zabawę uśmiech nie schodził mi z ust.
Moshowałem przyciski na gamepadzie jak wariat, będąc niezwykle zadowolony z efektów. Sterowanie w grze jest przystępne, a zarazem rozbudowane i wymagające – jak to mawiają na zachodzie, easy to learn and hard to master. Przyjemność z masakrowania kolejnych fal przeciwników jest ogromna. Walka z końcowym bossem zapewniła dużą ilość adrenaliny i jeszcze większą frajdy. A wszystko to w doskonałej oprawie wizualnej i z napędzającą akcję muzyką iw płynnym klatkażu. Czego właściwie chcieć więcej od dobrej gry wideo?
Podkreślam, że widziałem na razie mały fragment Devil May Cry 5. Jest całkiem możliwe, że najlepszy. Że pełna gra okaże się krótka, wtórna, nudna i monotonna – nie sposób tego przewidzieć i ocenić na tym etapie. Te 30 minut mocno mnie jednak nakręciło – wygląda bowiem na to, że nowa gra Capcomu będzie najlepszym slasherem 2019 roku. Z nikłej liczby konkurentów można wysnuć słuszny wniosek, że to żadne szczególne osiągnięcie.
Z drugiej jednak strony, skoro pojawia się tak mało pretendentów do tytułu, to wystarczy, by Devil May Cry 5 był tylko dobry, by móc polecić go mojej i waszej uwadze. Tymczasem wiele wskazuje na to, że jest jeszcze lepszy. A przekonamy się o tym 8 marca: tego dnia DmC 5 pojawi się na Xbox One, PlayStation 4 i komputerach PC.