Grałem w Super Smash Bros. Ultimate. Ogromną skalę czuć nawet w demie
Uwaga, to zapowiedź od laika dla laików. Bo wydaje mi się, że dla nas też w dużej mierze będzie Super Smash Bros. Ultimate.
Przyznaję się bez bicia: nie grałem w poprzednie odsłony Super Smash Bros. Możecie więc wyobrazić sobie moje zakłopotanie, kiedy na pokazie gier Nintendo zacząłem rozgrywkę w Ultimate. Powiedzieć, że czułem się nieco zagubiony, to piękny eufemizm. Schody zaczęły się już przy wyborze postaci, bo do dyspozycji miałem niemal trzydzieści. A to nawet nie była połowa tego, co znajdzie się w ostatecznej wersji, która będzie prawdopodobnie największym crossoverem w historii gier. Mario, Cloud z Final Fantasy, Sonic, trener fitness z Wii...
W Super Smash Bros. Ultimate pojawią się wszystkie postacie, które kiedykolwiek zawitały do serii - łącznie niemal 70 zawodników.
Kiedy już wybrałem Solid Snake'a - głównie z powodu cudownego absurdu Snake'a walczącego z Kirbym - mogłem zadecydować, na jakiej arenie stoczymy pierwszy bój. Padło na jedną z nowych plansz, odtwarzającą Plateau Tower z genialnego The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Najpierw pomyślałem, że bardzo ładnie to wszystko wygląda - żywo, kolorowo, poczułem się jak w Zeldzie. A potem zaczęła się walka i pamiętam już tylko feerię wybuchów.
Przegrałem, oczywiście. Dostałem po głowie nie tylko ciosami kolegów i koleżanek, ale i nowonabytą świadomością, jak intensywną grą jest Super Smash Bros. Ultimate. Postacie skakały po niewielkiej arenie z ruchomymi platformami, spadały, wracały, strzelały, wybuchały, biły, zdobywały specjalne umiejętności... Tam leciał fireball, tu ogromny szczeniaczek zasłaniał pole bitwy. Istne szaleństwo. A walczyliśmy tylko we czwórkę, w czasie gdy dostępny jest też tryb dla ośmiu graczy.
Z kolejnymi walkami zacząłem jednak rozumieć, że Super Smash Bros. to wzorowa gra Nintendo, stworzona przez ich magików designu. Potencjalnie skomplikowana bijatyka szybko bowiem okazuje się całkiem prosta do opanowania. Każdy w mig pojmie, o co chodzi - tym skaczesz, tu masz dwa ciosy, tam blok, tamto rozwalasz, żeby zyskać umiejętność. Jednocześnie ci, którzy będą chcieli wejść głębiej w mechanizmy gry, odnajdą satysfakcjonujące systemy.
Wrażenie robi już samo to, że każdy z kilkudziesięciu zawodników ma odmienne umiejętności i styl walki, zgodny z tym, z czego jest znany. Dlatego Kirby wchłonie inne postaci, a dodane po raz pierwszy Inklingi ze Splatoon pokryją przeciwników farbą, by potem zadać im więcej obrażeń. A kiedy dorzucimy do tego specjalne przedmioty pojawiające się na arenie i drugoplanowe postacie mogące przyjść nam na ratunek...
Przy takiej mnogości opcji trudno, żeby którykolwiek pojedynek był identyczny.
Założenia również są bardzo jasne - grupa graczy tłucze się na arenie i próbuje się z niej zepchnąć. Im więcej obrażeń się otrzyma, tym dalej odlatuje się od kolejnych ciosów i tym trudniej nie spaść z głównej platformy. Jesteśmy jednak bardzo mobilni, możemy więc sunąć przez chwilę w powietrzu czy nawet unosić się kilka sekund, by w ostatniej chwili złapać się zbawiennej krawędzi. A potem dać się zrzucić, gdy ktoś użyje kolejnego potężnego ataku...
Na ekranie dzieje się bardzo dużo i na tym polega urok tej zwariowanej zabawy. Pojedynki są bardzo szybkie i emocjonujące. Podobnie jak choćby w Mario Kart każdy ma szansę niespodziewanie przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Wystarczy trochę szczęścia, czujności i zręczności. Dynamiczne pojedynki mijają w mgnieniu oka, a potem od razu chce się spróbować jeszcze raz - inną postacią, na następnej arenie, z nową taktyką.
Jednocześnie gra prezentuje się bardzo ładnie pod względem oprawy. Nawet osoby zaznajomione z serią przyznają, że Ultimate mimo silnych podobieństw wygląda znacznie lepiej niż poprzednia odsłona z Wii U. Areny tętnią życiem, a wydajność nie spada nawet w najbardziej absurdalnych momentach, kiedy każdy używa jakiegoś efekciarskiego ataku. Na dodatek Ultimate może i nie przywraca dosłownie wszystkich plansz z poprzednich odsłon, ale i tak ma ich bardzo, bardzo dużo. Niektóre zostały zresztą pięknie odkurzone względem oryginałów sprzed lat.
Wszyscy ci, którzy kupili Switcha i czekają na kolejne udane gry imprezowe, powinni zakreślić w kalendarzu 7 grudnia 2018, kiedy Super Smash Bros. Ultimate będzie mieć swoją premierę. Z jednej strony czuć, że jest to odsłona tworzona dla fanów, stawiająca na multum małych poprawek we wszystkich postaciach czy dorzucenie upragnionego przez graczy Ridleya z Metroida.
Z drugiej strony nie ma chyba lepszego momentu, by serią zainteresował się laik.
Ultimate w nazwie nie wziął się bowiem znikąd. Trudno nie odnieść wrażenia, że Nintendo szykuje wersję ostateczną gry z 1999 r. Wszystkie postacie, które kiedykolwiek się pojawiły, liczne szlify w mechanice, przedmioty dochodzące do serii przez lata, parędzesiąt plansz z wszystkich odsłon, mobilność Switcha...
Super Smash Bros. Ultimate. wydaje się koronacją serii, potężnym kompendium Smashów. Czuć to już w targowym demie. I o ile weterani serii mogą ostatecznie poczuć niedosyt prawdziwych nowości, o tyle nowicjusze otworzą szeroko usta na widok ogromnej zawartości tej gry. Tekken i Mortal pod tym względem mogą się schować. Pada odkładałem zaintrygowany, ze świadomością, że właśnie stanąłem u progu nowej, odjechanej przygody.