Na tej maszynie możesz pisać. I tylko pisać. Freewrite to najdziwniejszy gadżet, jaki kiedykolwiek testowałem
Długo się zastanawiałem, dla kogo właściwie jest ten sprzęt. I doszedłem do jednego wniosku - na pewno nie dla 99,9 proc. czytelników, rozpoczynających lekturę tego tekstu. A co z pozostałym 0,01 proc.? Cóż... dla nich pewnie też nie, choć bardzo by chcieli. Zapraszam do recenzji maszyny do pisania Freewrite - prawdopodobnie najdziwniejszego gadżetu, jaki kiedykolwiek testowałem na Spider’s Web.
Zacznijmy od tego, że owszem - w ujęciu ogólnym ten gadżet nie ma najmniejszego sensu. Jest drogi (1824 zł w chwili pisania tego tekstu), nieprzesadnie poręczny i pełni wyłącznie jedną funkcję, co w czasach wielozadaniowości, wszechmogących smartfonów i dostępu do całej wiedzy świata wydaje się być po prostu absurdalne. Mało tego, choć to drugie wcielenie maszyny do pisania Freewrite, nadal jest kilka rzeczy, które można by ulepszyć.
Jestem pewien, że wielu z was na sam widok tego gadżetu cisną się na usta pytania - pozwólcie zatem, że ta recenzja przyjmie formę małego Q&A. Zaczynajmy.
Co to w ogóle jest?
To jest Freewrite. Maszyna do pisania.
I co można na tym robić?
No… pisać.
A edytować tekst, zmienić formatowanie?
Nie. Tylko pisać.
Mogę na tym podejrzeć materiały źródłowe, sprawdzić coś w Sieci?
Nie, ale możesz pisać.
To po co mi taki gadżet?
Znakomite pytanie! Jak już wspomniałem, dla większości czytających ten tekst, Freewrite nie będzie miał żadnego sensu. I to jest OK. Ten produkt został bardzo konkretnie wycelowany w bardzo konkretną grupę odbiorców.
Dla kogo jest zatem Freewrite?
Dla ludzi zajmujących się zawodowo słowem. I to też nie dla wszystkich. Pozwólcie, że wezmę sam siebie za przykład. Piszę dla Spider’s Web, redaguję teksty, poprawiam materiały. Czyli de facto zajmuję się zawodowo słowem. A jednak do pracy na Spider’s Web taki Freewrite kompletnie się nie nadaje. Bo co mi po dedykowanej maszynie do pisania, skoro obok zawsze musiałby leżeć smartfon lub laptop z otwartą przeglądarką, researchem, dodatkowymi materiałami, etc. Moja praca zawodowa jest zatem na Freewrite praktycznie niewykonalna, choć przecież zawodowo piszę.
Co innego, gdy kończę pracę, nakładam beret i z blogera technologicznego zmieniam się w prozaika. Wtedy nagle okazuje się, że Freewrite teoretycznie ma nie tylko mnóstwo sensu, co wręcz dla wielu osób o podobnych potrzebach może być zbawiennym narzędziem. Ostatnią deską ratunku dla umierającej kreatywności, w świecie przesyconym dystrakcją. Teoretycznie.
Co sprawia, że Freewrite jest taki super?
Dokładnie to, przez co zainteresuje wyłącznie bardzo wąską grupę ludzi - można na nim tylko pisać. Nie ma tu żadnych mediów społecznościowych, maili, powiadomień ze Slacka, czy broń Boże YouTube’a, w którego można by wsiąknąć na długie godziny. Tylko pisarz i jego słowa.
Przystąpienie do pracy również jest momentalne. Włączamy maszynę dużym czerwonym przyciskiem, wybieramy jeden z trzech folderów zapisu i wystukujemy kolejne zdania. Nie możemy nawet przerwać, by poprawić formatowanie - podobnie jak w klasycznych maszynach do pisania, Freewrite pozwala jedynie na usuwanie słów, nie na dowolną ich edycję wewnątrz maszyny.
Freewrite też doskonale motywuje do pisania. Wciskając przycisk na klawiaturze możemy skonfigurować niższą porcję wyświetlacza, aby pokazywała czas spędzony na pisaniu, liczbę wystukanych słów oraz orientacyjny czas ich czytania.
Maszyna rejestruje też nasze postępy i regularność, tworząc z nich następnie wykres w dedykowanej aplikacji webowej Freewrite Postbox.
No właśnie - co dzieje się z tekstem po jego napisaniu?
To akurat bardzo proste - zapisywany jest w chmurze.
Przy pierwszym połączeniu z siecią Wi-Fi tworzymy konto we wspomnianej aplikacji Postbox, gdzie konfigurujemy funkcje maszyny i dostęp do chmury.
Postępy możemy zapisywać w Dropboksie, na Dysku Google lub w Evernote. Możemy przypisać do konkretnej chmury konkretny folder w maszynie i przełączać się między nimi dźwignią na urządzeniu.
No dobra, a jak się na tym pisze?
Cóż… specyficznie. Pisanie jako doznanie samo w sobie to jednocześnie największa zaleta i największa wada Freewrite.
Z jednej strony klawisze są wspaniałe. Pod białym plastikiem skrywają się przyciski mechaniczne Cherry MX Brown, a same nakładki klawiszy są odpowiednio wyprofilowane i szalenie wygodne. Serio, chciałbym po prostu wyjąć tę klawiaturę i używać jej z moim komputerem, jest tak dobra.
Niestety z drugiej strony są też minusy. Pierwszy z nich to brak jakiejkolwiek podkładki pod nadgarstki. Przez to dłonie są znacznie poniżej poziomu klawiszy, co sprawia, że piszemy w skrajnie nienaturalnej pozycji. Po kilkunastu minutach pisania nadgarstki błagają o litość.
Do pracy w skrajnie nienaturalnej pozycji zmusza nas też umiejscowienie ekranu Freewrite’a. Jest on osadzony pod niewielkim kątem w obudowie, więc spoglądając na niego mamy głowę cały czas pochyloną dość ostro w dół. Możecie mi wierzyć, nie da się w tej pozycji pisać dłużej, niż kilkanaście minut.
W płynnym pisaniu szybko zaczyna też przeszkadzać technologia, w jakiej wykonano wyświetlacz. E-ink jest co prawda zdrowy dla oczu (więc pisząc na Freewrite nabawimy się garba i RSI, ale przynajmniej wzrok pozostanie dobry, he he), jednak słabo spisuje się w praktyce.
Z początku nie dostrzegałem tego problemu. Ekran odświeżał się może nie za szybko, ale dostatecznie szybko, by nadążać za moimi pierwszymi próbami pisania na tej maszynie. Jednak gdy już przywykłem i zacząłem pisać ze swoją zwykłą prędkością (czytaj: naprawdę szybko), ekran kompletnie przestał wyrabiać z odświeżaniem. Co gorsza problem robi się tym bardziej wyraźny, im dłużej maszyna pracuje. Po 30 minutach pisania lag był tak wielki, że mogłem napisać 5-6 linijek, a maszyna dopiero wtedy odświeżała całą treść.
Uu, to nie brzmi dobrze. Jeszcze jakieś wady?
Niestety, tak. W tym jedna, która dla Polaków będzie krytyczna.
Otóż Freewrite obsługuje język polski, ale… ma ogromne problemy utrzymaniem działania tego języka. Średnio co 20-30 minut muszę restartować maszynę, bo ta nagle zapomina jak wstawić “ł" bądź inne znaki diaktryczne.
Zdarzało mi się tego nie zauważyć na czas i nagle okazywało się, że napisałem pół strony bez polskich znaków. Totalna dyskwalifikacja.
W moich oczach Freewrite’a dyskwalifikuje też nieco jego czas pracy na jednym ładowaniu. Producent, firma Astrohaus, deklaruje 4 tygodnie przy codziennym użytkowaniu przez 30 minut. To dalece zawyżony wynik. Jeśli mamy maszynę podłączoną do Wi-Fi, to komunikat o niskim stanie naładowania wyświetli się już po dwóch dniach, nawet jeśli maszyna leży praktycznie nieużywana.
To mówisz, że nie warto kupować?
Mówiąc wprost - tak, nie warto. Nie teraz, nie w takiej formie.
Nie zrozummy się źle, uważam Freewrite za wspaniały i potrzebny koncept. Ogromnie szanuję pogoń firmy za pisaniem bez rozproszeń, bo to naprawdę trudna walka i każdy oręż ku walce z "rozpraszaczami" jest mile widziany.
Ale maszyna do pisania Freewrite, choć to już drugie jej wcielenie, to produkt niedopracowany i - dla znakomitej większości ludzi, nawet tych parających się złowem - po prostu bezużyteczny.
Dobrze się bawiłem przez te dwa tygodnie, jakie dane mi było spędzić z Freewrite’em. Jednak nie wyobrażam sobie wydania na tę maszynę ponad 1800 zł. Nie dlatego, że to dziwaczny, hipsterski gadżet (to akurat jej największa zaleta, te spojrzenia w kawiarniach!), ale dlatego, że funkcjonalnie nie spełnia ona niemal żadnej z obietnic.
Po stokroć bardziej wolę być od czasu do czasu rozpraszanym powiadomieniami pisząc w edytorze “distraction free” na laptopie, niż garbić się nad “nowoczesną maszyną do pisania”, która w zamian za brak rozproszeń serwuje mi tonę frustracji.