Zajrzałem do ustawień przeglądarkowego Gmaila. To była pouczająca podróż w czasie
Zajrzałem niedawno do ustawień webowego Gmaila. Miałem wrażenie, że zatrzymał się czas. I to dobre kilka lat temu.
Wielekroć pisałem, że na komputerze korzystam z webowych wersji usług, zamiast instalować aplikacje. Tego samego nie wyobrażam sobie oczywiście na smartfonie, choć znam ludzi, którzy obsługują Gmaila przez mobilną przeglądarkę.
Gmail, Slack, Facebook, Twitter, Spotify - przyzwyczaiłem się do webowych wersji między innymi tych usług. Pewnie dlatego liczba zainstalowanych programów na desktopie nie przekracza pięciu, nie licząc antywirusa. Na pewno zaś dlatego świetnie pracuje mi się na Chromebooku.
Wiedziony potrzebą uporządkowania etykiet w Gmailu wszedłem wczoraj do ustawień poczty Google w Chrome. Zajrzałem i doznałem déjà vu. Być może to wrażenie potęgował fakt, że dawno mnie tam nie było, ale poczułem się jak 5 czy 7 lat temu, gdy grzebiąc w bebechach poczty, niczym młody bóg, a przynajmniej zaawansowany user, dostosowywałem ją do własnych potrzeb i zwiększałem w pocie czoła własną produktywność.
To, co napisałem, nie oznacza oczywiście, że Gmail się nie rozwija. Wręcz przeciwnie. Chodzi o to, że poczta Google na desktopie to w zasadzie skansen tej usługi. Wchodzisz i czujesz zew natury, atawizm z czasów, gdy zaczynałeś z nią przygodę.
Wiele osób powie: “to świetnie, dzięki temu Gmail jest przyjazny i nie muszę się obawiać, że po otworzeniu e-maila zastanę chaos nieudanej rewolucji”. Dla ludzi szukających wrażeń jest przecież Inbox. I pewnie tak wyglądałby Gmail, gdyby Google zdecydował się na totalną zmianę bez oferowania dwóch, w sumie osobnych, usług.
To kliknięcie w ustawienia uświadomiło mi, że nigdzie lepiej nie widać filozofii mobile first niż webowych wersjach usług. Oprócz Gmaila, szczególnie dostrzegalne jest to na Facebooku czy w Messengerze.
“I dobrze” - zakrzykną niektórzy użytkownicy, a po ostatnich zmianach w komunikatorze Facebooka i samym Facebooku, ja również się z tego ucieszę.
Spójrzmy na nieszczęsnego Facebooka.
Najlepiej przez pryzmat rozwoju jego aplikacji. Wersję, z której korzystamy w przeglądarce, śmiało możemy nazwać wykastrowaną. Wszelkie nowości najpierw (jeżeli w ogóle) pojawiają się na smartfonach. Na komputerze nie stworzymy zatem znikającej wiadomości powiadamiającej wszechświat o rzeczach tak mało ważnych, że chcemy o nich zapomnieć po 24 godzinach. Inna rzecz, jaka byłaby to wartość tej "wiadomości" nakręconej laptopową kamerką o rozdzielczości 0,3 megapiksela?
Cieszmy się zatem, że Facebook pozwolił nam chociaż korzystać z reakcji. Zauważmy też, że np. WhatsApp na pececie to w gruncie rzeczy “filia” mobilnej aplikacji. Bez tej ostatniej i synchronizacji ze smartfonem nie wyślemy nawet wiadomości.
To oczywiste, że mobile first wynika przede wszystkim z możliwości, jakie oferują smartfony. Dlatego też przeszczepianie, jeden do jednego, możliwości ze smartfonów do przeglądarki nie ma większego sensu.
Należę do tych internautów, którzy cieszyli się, jak dziecko, gdy dostali zaproszenie do korzystania z Gmaila. Wielu czytelników pewnie tego nie pamięta, ale dawno temu, żeby korzystać z poczty Google trzeba było otrzymać takie zaproszenie. Przy okazji testów usługi Inbox koncern również wdrożył ten mechanizm, ale była to już tylko marketingowa próba zainteresowania nowością. Trudno było poczuć się tak wyróżnionym, jak w momencie, gdy Gmail startował i był, można powiedzieć, elitarny.
Wejrzenie w webowe trzewia Gmaila było pouczającym doświadczeniem w tym sensie, że - jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało - miałem poczucie uchwycenia zmiany, dotknięcia jej. Patrząc na niezmienne elementy webowego interfejsu zobaczyłem, jak bardzo rozwinął się ten mobilny. I technologie w ogóle.
Nie mam na myśli funkcji, ale filozofię obsługi i fakt, że głównym urządzeniem, na którym czytam pocztę elektroniczną, jest właśnie smartfon. W praktyce zaś pierwszy kontakt z wiadomością i decyzja, czy jest ona wartościowa, następuje już na ekranie blokady, po otrzymaniu powiadomienia. Znowu części czytelników wyda się to nieprawdopodobne, ale pamiętam czasy, gdy chodziłem do kawiarenki internetowej, by pocztę elektroniczną sprawdzić i odpisać na maile. Takie skrajne doświadczenia dają obraz tego, jak wiele się dokonało w ciągu zaledwie półtorej dekady.
Gdy obserwujemy rozwój technologii dzień po dniu, a nie z perspektywy, możemy mieć poczucie stagnacji, przestajemy dostrzegać zmianę (czy rzadziej, postęp).
Zżymamy się na producentów sprzętu i oprogramowania, że nie dają nam kolejnej rewolucji. W rzeczywistości powoli zmienia się tak naprawdę wszystko.
Najczęściej prawie niezauważalnie. Być może dlatego Snapchat jest dziś sennym koszmarem Marka Zuckerberga, a próby przyciągnięcia młodych są tak desperackie, że serwis kopiuje gotowe rozwiązania. Facebook przeoczył coś ważnego, spóźnił się i nie potrafi dziś odpowiedzieć twórczo na potrzeby konkretnej grupy wiekowej. Być może to zbliża go do Microsoftu, który przespał rewolucję mobilną. Nad wartością wszechobecnej “snapchatozy” można dyskutować, ale jedno jest pewne - Zuckerberg nieprzypadkowo dwoi się i troi, by wykroić trochę tortu od Snapchata.
Zmiany widoczne są z dystansu i zawsze w porównaniu do tego, co stało się już historią. Każdy z nas w końcu się zatrzyma i powie: “wystarczy”. Wtedy dotrze do nas, że przestaliśmy nadążać. To już jednak temat na inny felieton.