Uwaga, polscy internauci odkryli słowo "clickbait"
Taki jest teraz trend w polskim internecie, a mianowicie internauci na nowo odkryli słowo "clickbait".
Słowo "clickbait" jako określenie praktyki portali internetowych funkcjonuje w przestrzeni od dawna, natomiast dopiero niedawno stało się przedmiotem masowego autoerotyzmu komentujących w prawie każdym miejscu sieci. Mój pajęczy zmysł z reguły mnie nie zawodzi, ale dla pewności sprawdziłem i zgadzałoby się, ewidentnie coś jest na rzeczy.
Nie mam złudzeń, na tropienie "clickbaitów" zrobiła się pewnego rodzaju moda - tak z kilka miesięcy temu. Dziś nie jest to już nawet moda, a prawdziwa obsesja, natomiast na komentarze wytykające i wypominające "clickbait" można natrafić nawet pod tekstami zatytułowanymi "Recenzujemy Samsunga Galaxy S7" w artykułach zawierających - uściślam dla jasności - recenzję Samsunga Galaxy S7.
Zaczynam odnosić wrażenie, że niektórzy internauci wypominają już nawet clickbait - bo to się zawsze dobrze "wyłapkuje" w górę - nie mając pojęcia, co to słowo znaczy.
Zabawne, że obrywa się zresztą takim blogom jak Bezprawnik, NaTemat, Spider's Web, które czasem zrobią trochę dramatyczny nagłówek (ale zgodny z treścią), natomiast kompletnie ignorowane są praktyki dużych portali, które nawet nie bawią się w namiastkę fabularną tytułu - "Lewandowscy znowu to zrobili", "Nie uwierzycie, co włożyła na siebie TA kobieta". Nie, tam jest spoko.
Ja wam powiem. jak to jest z tymi nagłówkami. Macie zazwyczaj mniej niż nawet twitterowe 140 znaków i musicie sprzedać tam artykuł. Często bardzo dobry artykuł, zawierający złożony ciąg myślowy, przy którym autor spędził kilka, a może nawet kilkanaście godzin. I teraz wiecie, że jak dacie zły nagłówek, to kliknie w niego tysiąc osób, zamiast zwyczajowych trzydziestu tysięcy.
Bo tak jest, nagłówek jest jak okładka tygodnika. To bardzo często nie jest kwestia sprzedania sensacyjnym nagłówkiem kiepskiego tekstu. To walka o to, żeby dobry, ważny, wypracowany artykuł przeczytał się w taki sposób, na jaki zasługuje. "Niepokojące zmiany w Krajowej Radzie Sądownictwa" nie mówią nic przeciętnemu internaucie, a szkoda - ponieważ po uważnej lekturze tekstu, który ostatecznie nazwano "Tusk, WOŚP, drzewa. Myślicie, że to był zły tydzień dla PiS, a oni i tak otworzą dzisiaj szampany", okazuje się, że dowiedział się bardzo wielu ważnych dla siebie rzeczy, które mogą go jednak bezpośrednio dotyczyć.
Mało kto wie, że artykuł często ma kilka nagłówków. Inny nagłówek pisze się dla stałego czytelnika serwisu, inny dla mediów społecznościowych, a jeszcze inny ustawia się dla osób buszujących w Google. Przeważnie te ostatnie są "najmniej skandaliczne", ponieważ ich rolą jest odpowiadać na to, czego internauta może szukać w internetowej wyszukiwarce. Ale gdyby je wrzucać na portal - nikt by takich tekstów nie chciał czytać.
Rolą nagłówka jest nie tylko zapewnić "kliki" - to jedynie skutek pewnego rodzaju projekcji wykonanej dla czytelników, by mogli w maksymalnie 100 znakach dowiedzieć się czego mogą dowiedzieć się z tekstu. To czasem wyciągnięta najmocniejsza teza, czasem streszczenie tekstu.
Intencją wydawcy serwisu nie jest oszukać czytelnika - intencją jest sprzedać mu go w taki sposób, by się nim zainteresował. To są - wbrew pozorom - dwie zupełnie odrębne kwestie.
Natomiast oczywiście nie jest tak, że portale nie mają za uszami. O nie, nie. Zdarza im się oszukiwać i podpuszczać. Ale z doświadczenia związanego z praktyką serwisów grupy Spider's Web wiem, że to raczej wypadki przy pracy, jakieś redakcyjne nieporozumienie, czasem solidne przeszarżowanie, niż złe intencje.
Wikipedia, krótko, ale ciekawie definiuje clickbait wspominając między innymi o tym, że Nagłówek zwykle żeruje na ciekawości (ang. curiosity gap) dostarczając informacje, które zaciekawią czytelnika, natomiast nie zawierają treści zaspokajającej ciekawość bez kliknięcia w artykuł. Wiele mediów, którym komentujący w ramach nowej mody zarzucają clickbaity, rzeczywiście stawia na atrakcyjne, prowokacyjne nagłówki, ale - co do zasady - nie stoją one w sprzeczności z treścią artykułu.
Oczywiście nie spodziewam się pod tym tekstem komentarzy w stylu "aha, a to spoko". Ale korzystając z okazji, podobnie jak w tekście "właśnie straciliście czytelnika", tłumaczę wam trochę, jak te internetowe media działają i jak ich twórcy rozumują. Raz jeszcze zapewniam, że mocne nagłówki to nie jest kwestia złych intencji, a jedynie zareklamowania tekstu w taki sposób, by dotarł do jak największej liczby jego docelowych adresatów. Przynajmniej jestem z wami szczery, zróbcie z tym, co chcecie.