Myślicie o kolonizacji odkrytych właśnie planet? Odległość od nich wyraża liczba... z dwunastoma zerami
NASA ogłosiła w środę odkrycie siedmiu planet typu ziemskiego w układzie TRAPPIST-1. Przez media przelała się fala entuzjazmu. Kocham naukę, kibicuję nowym odkryciom, ale zachowuję chłodny umysł.
Nie, nie jestem negacjonistą nauki. Wręcz przeciwnie, uważam że jest ona najlepszym sposobem opisywania rzeczywistości. Cieszyłem się jak dziecko, gdy sonda New Horizons dotarła do Plutona i pokazała nam go w całej krasie. Ze smutkiem oglądałem transmisję ostatniego lądowania promu kosmicznego Atlantis w 2009 r. Od lat z wypiekami na twarzy chłonę kolejne informacje dotyczące wszechświata.
Siedem planet wielkości Ziemi, w tym trzy w strefie zamieszkiwalnej? Brzmi fantastycznie! I rzeczywiście daje nadzieję na to, że znajdziemy wreszcie miejsce w kosmosie, w którym może rozwijać się życie biologiczne.
Co jednak wynika z wczorajszego odkrycia? Szereg również smutnych faktów.
Po pierwsze układ TRAPPIST-1 znajduje się około 40 lat świetlnych od Ziemi. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że światło stamtąd potrzebuje 40 lat, by dotrzeć do nas. Pal licho, że to co widzą dziś ziemskie teleskopy to stan sprzed 4 dekad. W skali kosmicznej to nawet nie ziarnko piasku. Problem jest innej natury. Ograniczenia naszej technologii wynikające z fizyki.
Według teorii Einsteina żadne ciało obdarzone masą nie może poruszać się z prędkością światła, bo - w dużym uproszczeniu - jego masa stałaby się nieskończona, a więc do rozwinięcia prędkości światła potrzebna byłaby nieskończona energia. Sondy kosmiczne rozwijają prędkości sięgające maksymalnie 100 kilometrów na sekundę. Sonda Juno, która pięć lat podróżowała z Ziemi do Jowisza rozpędziła się do 257,5 tys. kilometrów na godzinę, co daje jakieś 71,4 km/s.
Co to oznacza? Mało radosną perspektywę. Światło przez rok przebywa odległość 9 460 800 000 000 kilometrów. Musimy to pomnożyć razy 40. Daje nam to 378 432 000 000 000. Nie możecie doliczyć się zer? Celowo używam takiej notacji, by uświadomić, że odległość dzieląca nas od odkrytego układu to blisko 400 bilionów kilometrów.
Technologia rozwija się szybko, ale nie na tyle szybko, by w najbliższych dziesięcioleciach nawet zbliżyć się do TRAPPIST-1. Projekt Breakthrough Starshot, którego twarzą jest Stephen Hawking zakłada wizytę w znacznie bliższym układzie Alfa Centauri w ciągu 20 lat. Żeby dolecieć do odległego o 4,22 lat świetlnych układu w tym czasie, potrzebne byłoby osiągniecie 20 proc. prędkości światła. Wszystko pięknie, tylko projekt zakłada wysłanie w tym kierunku malutkiej nanosondy, nie zaś załogowego statku.
Kolejny problem jest innej natury. Gdy myślę o egzoplanetach przypomina mi się przypadek z 2012 r., o którym pisałem już w poprzednim tekście. W 2012 r. dokonano odkrycia planety Alfa Centauri Bb, której wielkość miała wynosić 1,3 ziemskiej.
Niestety już trzy lata po ogłoszeniu odkrycia okazało się, że mamy prawdopodobnie do czynienia z błędem w obliczeniach. Innymi słowy to, co “zobaczyli” astronomowie, było swego rodzaju iluzją. Podczas obserwacji zastosowano analizę widma spektralnego. W rzeczonym przypadku źle zinterpretowano szum tła. Wynikało to m.in. z tego, że obserwacja nie była prowadzona w sposób ciągły. Xavier Dumusque, badacz, który stał na czele zespołu “odkrywców” Alfa Centauri Bb przyjął obalenie teorii z pokorą.
Po co o tym wszystkim piszę?
Bo widzę bardzo daleką drogę od wczorajszego odkrycia do kolonizacji. Przemek Pająk żałuje, że nie urodził się 100 lat później, bo jest optymistą i potrafi sobie wyobrazić wizytę człowieka na odkrytych planetach, a jego emocje rozpala też wizja łososiowego dnia w nowo odkrytym świecie. Podziwiam szczerze ten entuzjazm. Mało tego, żałuję, że jedną z cech mojego charakteru jest wrodzony sceptycyzm i nie potrafię się tak bardzo, jak Przemek, jarać wczorajszym newsem. Chciałbym, ale więcej radości sprawiają mi "małe", a tak naprawdę wielkie wiadomości o eksploracjach sond kosmicznych, które dostarczają ciągle nowej wiedzy o naszym otoczeniu.
Pisałem na początku, że jestem entuzjastą nauki. Ba, nie znoszę naukowego negacjonizmu. Ale pamiętam też, że nawet Einstein się mylił. Pomińmy stałą kosmologiczną, którą wielki fizyk wprowadził do ogólnej teorii względności, bo nie pasowała do jego wizji wszechświata. Nazwał ją potem największym błędem swojego życia. Ta dziś, w dobie rozważań nad ciemną materią i ciemną energią może być ponownie narzędziem wyjaśnienia pewnych zjawisk. Był też inny przypadek, gdy Einstein przyznał się, że się pomylił. "Pańskie równanie transformacyjne jest poprawne, moje jest błędne" - napisał w liście do młodego studenta z Uniwersytetu Columbia, Herberta Salzera. Ileż pokory trzeba, by będąc wielkim naukowym odkrywcą przyznać rację żółtodziobowi, który nie skończył trzydziestki?
Pomyłki nie podważają sensu nauki, wręcz przeciwnie, stymulują jej rozwój.
Naukowcy muszą zachować mimo wszystko chłodną głowę. Tylko w ten sposób są w stanie prowadzić badania zgodnie z metodologią. Oczywiście przyszłość naszej wiedzy rysuje się w jasnych barwach. Minione stulecie dało nam choćby fizykę kwantową, dzięki której zbliżamy się do zrozumienia ewolucji wszechświata, ale też korzystamy z niej w codziennym życiu, choćby podczas badań diagnostycznych z pomocą rezonansu magnetycznego czy używania latarki z diodami LED. Nauka daje nam wielką szansę, ale ma to do siebie, że nie lubi pośpiechu. Wstrzymajmy się zatem z kolonizacją układu TRAPPIST-1. Poznajmy go lepiej za pomocą dostępnych narzędzi. Rzecz jasna musimy też marzyć, bo marzenia są paliwem rozwoju.