Świąteczny cud - Misiewicze polskiego kabaretu znikają z TVP
Ponieważ nie byli śmieszni, tłumaczyli sobie, że są śmieszni tym, że są nieśmieszni. Ale dalej nie byli.
O tym, że polska satyra to w ostatnich latach jedna wielka kupa, pisałem już w lipcu. Studio YaYo udowodniło mi wtedy, że najwyraźniej nie ma takiego dna, którego jeszcze bardziej nie można pogłębić. Beznadziejny, nieśmieszny, prymitywny program wrzucony na odczepnego na jakiś trzecioligowy podkanał TVP bardziej sprawiał wrażenie nagrody dla Ryszarda Makowskiego jako jednego z naczelnych piewców dobrej zmiany, niż poważnej propozycji programowej.
Niestety, po bohaterach programu wszelka krytyka spływa jak po kaczce.
To zapewne jakieś znane psychologom zjawisko silnego wyparcia, że gdyby nawet sam Wszechmocny objawił się na antenie ze słowami "wow, byliście tak beznadziejni, że postanowiłem przyspieszyć o kilka milionów lat Sąd Ostateczny", to prawdopodobnie zadziałałyby tutaj jakieś mechanizmy obronne, może nawet antysemityzm jako motyw przewodni wyzwisk i obelg. I od razu wiadomo skąd te, a nie inne, sympatie polityczne.
Czy wierzyliście Frytce z Big Brothera, że "haters make her famous"? Zauważcie zresztą, co zabawne, że tego typu deklaracji nigdy nie usłyszycie od np. Marka Kondrata. Nie, to jest linia obrony osób, które absolutnie niczego sobą nie reprezentują. Czyli facebookowy fanpage Studia YaYo w skrócie.
Chciałbym Wam jeszcze wyjaśnić czemu tak nienawidzę Studia YaYo. Otóż w ostatnim czasie mamy problemy z zadawaniem pytań o rzeczy fundamentalne. Dlatego ja odważę się zadać pytanie - dlaczego tak mierny program, który się absolutnie nikomu nie podoba, który zdaje się nie podobać nawet samym jego twórcom, od ponad pół roku emitowany jest w Telewizji Publicznej, która najstaranniej ze wszystkich powinna wydawać swoje pieniądze? Kiepski program Michała Koterskiego z Polsatu zdjęto bodajże w przerwie reklamowej czwartego odcinka.
A może Studio YaYo jest odzwierciedleniem stanu państwa?
Politycy i dziennikarze krzyczą, że posady w spółkach Skarbu Państwa i w ważnych urzędach obejmują ludzie niekompetentni, pozbawieni jakichkolwiek talentów, byle tylko obsadzić nominacje wzdłuż partyjnego klucza. Oczywiście do tej pory nie wierzyłem im, nawet sprzyjałem, po 8 latach trzeba robić czystki, bo politycy z natury są źli, zepsuci i zdegenerowani. Ale to jest trochę tak, że w miarę kompetentnych szwagrów i kuzynów zaczęto zastępować w drodze łapanki przypadkowymi kuzynami, wyciągniętymi z pola gdzieś na Podkarpaciu.
Zaryzykuję śmiałą tezę, że w świecie telewizji, w XXI wieku, nawet Warsaw Shore nie obrzygało mnie tak mocno, jak zrobiło to Studio YaYo. Czarę goryczy przelała myśl, że w jakiś tam symboliczny sposób, oczywiście środkami przymusu państwowego, się do tego dołożyłem. Dlatego cieszy informacja, że ponoć ze względów finansowych w Boże Narodzenie zostanie wyemitowany ostatni odcinek Studia YaYo.
Cały czas nie dowierzam, cały czas boję się, że Ryszard Makowski wyskoczy krzycząc radośnie, że tak naprawdę tylko ostatni w tym roku, a potem w swoim szlagierowym numerze poślizgnie się na skórce od banana. Otuchy trochę dodają władze TVP, które przebąkują, że program znika ze względów finansowych. Martwi odgrażanie twórców, że wieści o śmierci Studia YaYo są mocno przesadzone. Mam nadzieję, że bardziej chodzi o to, że przenoszą się na YouTube, niż zastąpią Tadeusza Sznuka w "1 z 10". A jak powszechnie wiadomo - YouTube, na dodatek robiony za swoje, wszystko zniesie, krzyż na drogę.