REKLAMA

Przez chwilę czułem się jak wybraniec. Zamiast Androida 7 dostałem aktualizację bezpieczeństwa sprzed 2 miesięcy

Kilka dni temu ręcznie sprawdziłem dostępność aktualizacji systemowych w moim smartfonie. Gdy wyświetlił się komunikat o wydaniu nowego oprogramowania, przez ułamek sekundy miałem nadzieję, że dołączę do ludu wybranego, tych 0,3 proc. użytkowników, którzy korzystają z Androida 7.

Android
REKLAMA
REKLAMA

Radość trwała krótko, bo zanim zobaczyłem wielkość paczki z aktualizacją uświadomiłem sobie, że stanowczo za wcześnie na Nougata na Moto X Style. Przecież dosłownie kilka dni temu nowego Androida zaczęli otrzymywać posiadacze tegorocznego flagowca, modelu Moto Z.

Trzy myśli później wiedziałem już, że mój smartfon dostanie “miesięczną” aktualizację bezpieczeństwa. Cudzysłów nie jest przypadkowy. Przed tą wiekopomną chwilą telefon wskazywał "poziom poprawek zabezpieczeń" z maja 2016 r. Teraz (w listopadzie!) mogę chwalić się wokół, że zagrożenia ujawnione do września, mojego urządzenia nie dotyczą (przynajmniej teoretycznie).

Miesięczne aktualizacje bezpieczeństwa, jak to pięknie brzmi. I rzeczywiście w stosownym biuletynie możemy sobie poczytać o kolejnych edycjach. Gdybyście jakimś cudem nauczyli się czytać przed poznaniem nazw wszystkich miesięcy, podpowiem wam, że kolejnym miesiącem po maju jest czerwiec, a nie wrzesień. Lenovo ma widać swój kalendarz.

Oczywiście kpię i szydzę być może niepotrzebnie, bo Lenovo kilka miesięcy temu przyznało się bez tortur i szantażu, że nie zamierza udostępniać co miesiąc nowych aktualizacji.

Przetłumaczę wam oświadczenie firmy z języka marketingowego bełkotu na ludzki:

Oświadczenie dotyczyło Moto Z i Moto G4. O Moto X Style nie ma w nim mowy, ale podkreślony fragment mówi w zasadzie wszystko o polityce producenta.

Ten kij ma dwa końce

Bezpieczeństwo to oczywiście bardzo poważna sprawa. Smartfony od dawna są kopalnią informacji na nasz temat i w rękach osób niepowołanych mogą stać się zagrożeniem nie tylko dla naszego komfortu. Idea comiesięcznych aktualizacji wydaje się zatem piękna (pomińmy na chwilę sposób jej wdrożenia). Z drugiej strony proces szybko mógłby stać się uciążliwy, gdyby rzeczywiście producent sumiennie przyłożył się do tematu.

Wrześniowe poprawki, które otrzymałem w listopadzie "ważyły", jeżeli dobrze pamiętam, 30 MB. - Szybko pójdzie - pomyślałem i zatwierdziłem instalację. Telefon uruchomił się ponownie, a zielony robocik zaprezentował swoje wnętrze z ekshibicjonistyczny zacięciem. Czekałem, czekałem, czekałem (miałem za chwilę wychodzić). Nastąpił kolejny restart i trwająca dłużej niż wcześniejszy etap aktualizacja kilkudziesięciu aplikacji. Wszystko trwało ponad 20 minut, bliżej pół godziny.

REKLAMA

Tak, wiem. Sam uruchomiłem aktualizację. Mogłem to zrobić w bardziej dogodnej chwili. Może smartfon sam pobrałby i zainstalował poprawki (?). Mimo wszystko, proces ten wydał mi się absurdalnie długi i skojarzył mi się z ukochanymi aktualizacjami Windowsa.

Teraz już możecie napisać w komentarzach, że "problemy pierwszego świata". Że powinienem się zdecydować: krytykuję Lenovo za brak aktualizacji czy chwalę za ich częstotliwość. Nie zabijajcie. Po prostu kilka lat po mobilnej rewolucji pewne rzeczy wydają się reliktem przeszłości. W tym kontekście zadziwiać może fakt, że dopiero ten biały kruk, Android Nougat, o którym wielu słyszało, a mało kto go widział, wprowadza zmianę sposobu aktualizacji systemu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA