REKLAMA

Google Home: jeden, by wszystkimi rządzić, jeden, by wszystkie odnaleźć

Obejrzałem zapowiedź Google Home. Fascynacja miesza mi się z lękiem. Przedstawiona wizja jest spektakularna i przerażająca jednocześnie.

Google Home: Jeden, by rządzić, jeden, by wszystkie odnaleźć
REKLAMA
REKLAMA

Google Home to połączenie chłopca na posyłki, sekretarki i omnibusa, który zawsze – przynajmniej w marzeniach twórców – znajdzie odpowiedź na nasze pytanie lub spełni nasze życzenie. Wizja jest piękna. Świetnie pokazuje ją film reklamowy.

Ileż „achów” i „ochów” można wyartykułować podczas oglądania? I ta wzruszająca scena, gdy jeszcze zaspany kilkuletni młodzieniec poszerza swoją wiedzę o Wszechświecie! Google niesie kaganek oświaty, porządkuje życie, a na końcu zgasi światło. Dosłownie i w przenośni.

Patrząc na Google Home zastanawiam się do jakich rzeczy miałoby mi służyć. Przypominam sobie Google Now i Siri. Próbowałem korzystać z obu. I nie potrafiłem. Umiem rozmawiać z ludźmi, prosić ich o różne rzeczy. Nie jestem w stanie przestawić się na wydawanie komend głosowych urządzeniu. Serio. Mimo, że "mój" Google Now nawet po polsku potrafi dość sporo, nie korzystam z niego prawie wcale. Gdy używałem iPhone’a, czasem zapytałem Siri o pogodę. Tyle. Na więcej nie potrafię się zdobyć. Mogę wypróbować dane rozwiązanie przez godzinę, później miesiącami nie uruchomię Siri czy Google Now i nie będę o nich pamiętał. Moja "ułomność" czy sceptycyzm nie umniejszają jednak samej idei.

Wizja przedstawiona na konferencji I/O jest przede wszystkim bardziej spektakularna. Rozwiązanie łączy w całość wiele elementów. Gdyby się ziściło, co do joty, byłoby komplementarne i rozszerzyło znacznie zasięg działania giganta. Wydaje się nawet, że porządkowałoby w wielu aspektach nasz cyfrowy świat. Cholera, jakie to proste! Powiem „Ok, Google” i mam czego chcę.

Pierwsze pytanie jest oczywiste: czy to zadziała?

I nie pytam o obsługę rodzimego języka i „polskie” możliwości wszystkich tych usług, które można sprzęgnąć w ramach Google Home. Siri Apple lubi mówić „Let me check on that... Here's what I've found”. Patrzę na ekran i widzę wyniki wyszukiwania. To trochę taka metafora tego, co przewiduję znaleźć w Google Home: powiedz mi czego chcesz, a potem znajdź sobie sam. Przynajmniej na początku Google Home będzie udawać, że asystuje w naszym życiu. Jasne, z aktualizacji na aktualizację będzie działać coraz lepiej. Wreszcie osiągnie zadowalający poziom. Nie dziś i nie teraz.

Drugie pytanie jakie się rodzi jest równie proste: ile będę musiał zainwestować, by te wszystkie urządzenia, głośniki, włączniki/wyłączniki światła, chciały współpracować z Google? Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, zwłaszcza, że nie wiemy nawet ile będzie kosztować samo Google Home.

Nie krytykuję samej idei, bo uważam, że ludzie z Mountain View są konsekwentni i szukają innowacji. Mam jednak wiele wątpliwości. Niektóre z nich wyraziła Ewa Lalik. Nie wierzę przede wszystkim w dobre intencje amerykańskiej korporacji. Melodramatycznie przypomina mi się cytat z Tolkiena: „Jeden, by wszystkimi rządzić, jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać”. Być może z ciemnością to trochę przesada, ale wstawmy sobie w jej miejsce cokolwiek: zysk, monopol, a jeżeli ktoś lubi dowolną teorię spiskową.

REKLAMA

Nie wierzę menadżerom ze szczytu piramidy, ale podziwiam tych wszystkich inżynierów, prawdziwych szaleńców, którzy projektują interfejsy czy mają odwagę złożyć w całość dostępne możliwości i zamknąć je w niewielkim pudełku, z którym będzie można rozmawiać. Za to szacunek. Dlatego zachwyt miesza się ze strachem. Bo ktoś wystawi nam rachunek. Łatwo zgadnąć kto.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA