PRZEKLEŃSTWO INTERNETU, czyli czas w Indiach
Diabli nadal Internet i redaktorów. Połączenie jednego z drugim powoduje przekroczenie masy krytycznej.
Przez Internet mam coraz więcej pracy. W zasadzie powinienem się cieszyć. Bo za sprawą Internetu coraz więcej moich znajomych w ogóle nie ma pracy.
Nie zamierzam jednak użalać się nad przemianami na rynku mediów pod wpływem Sieci. Wiadomo, papierowa prasa sprzedaje się coraz gorzej, a redakcje rezygnują z dziennikarzy, na których ich nie stać. Niedługo do pisania tekstów zaczną zatrudniać smartfony, ale tylko te najtańsze. Dziś skupię się na tym, jak ten przeklęty Internet przyczynia się do znęcania się nad tymi, którzy czasami coś jeszcze piszą.
Na drodze każdego dziennikarza i pisarza staje w pewnym momencie redaktor. Redaktor w znaczeniu osoby poprawiającej teksty przed drukiem, a nie w znaczeniu zwykłego dziennikarza. Czasami jeszcze niektórzy zwracając się do wszystkich dziennikarzy „panie redaktorze”. Takim zwrotem posługują się osoby, które zawsze chodzą w garniturach, wszędzie mówią „dzień dobry” oraz „przepraszam” i ostatecznie wyginą za jakieś pięć lat i cztery tygodnie. Ja mam na myśli takich redaktorów, którzy poprawiają dziennikarskie teksty.
Redaktorzy to męczydusze. Znęcają się nad biednymi pisarzami i dziennikarzami każąc sprawdzać, kto napisał „Pana Tadeusza” albo reżyserował „Urodzonych morderców”.
Zanim pisarz odpłynie w luksusach swoim ponaddźwiękowym jachtem, musi – na żądanie redaktorów - upewnić się, że w książce zgadzają się wszystkie kropki, myślniki, przypisy a co najgorsze fakty. Co jest całkowicie syzyfową pracą, bo jakby ciężko autor nie pracował i tak coś pomyli.
Zauważyłem, że co jakiś czas – zwykle późną zimą - wyżalam się na Twitterze na konieczność zabrania się do sprawdzenia niezbyt pewnych fragmentów tego, co piszę. To właśnie efekt opresji, jaka spotyka mnie ze strony redaktorów, kiedy kończę jakąś książkę.
W książkach najchętniej napisałbym kilka dobrych zdań, a oprócz tego początek i koniec. Niestety na żądanie redaktorów muszę wpisać też całą resztę, ich zdaniem najważniejszą.
Jeden z moich kolegów reporterów zwierzał się, że zawsze chciał pisać tylko prawdę. Niestety osoby redagujące jego teksty wymyślały takie poprawki, że w końcu coś musiał zmyślać.
Ja niestety zmyślać nie potrafię. Dlatego nie piszę kryminałów oraz reportaży śledczych.
Sporą część ubiegłego tygodnia spędziłem w roku 1957. Mam swój prywatny wehikuł czasu, który uruchamiam, gdy zabieram się za reportaż historyczny. Co prawda przenosi mnie do przeszłości tylko myślowo, ale nadzwyczaj skutecznie. W każdym razie całkowicie odrywa mnie od otaczającej rzeczywistości. Kiedyś rozmawiałem z pewnym sędzią z lat stalinizmu. W tym czasie samoloty uderzyły w World Trade Center. Syn sędziego co chwilę relacjonował, co usłyszał w telewizji, ale do mnie nic zupełnie nie docierało. Byłem całkowicie zatopiony w wydarzeniach sprzed pół wieku.
Do owego roku 1957 musiałem się przenieść z powodu Zygmunta Broniarka, niezwykle barwnego dziennikarza z epoki PRL-u, który pojechał z rządową delegacją do Azji. Odwiedzili również - niestety - Indie. Wszystko działo się właśnie w 1957 roku, kiedy Indie były znacznie dalej od Polski, niż dzisiaj. Bo od tamtej pory świat się mocno skurczył. W 1957 roku Indie były tajemniczym, egzotycznym lądem, o którym można było tylko poczytać, a szanse na zobaczenie były mniejsze, niż dziś na wygraną w totolotka.
Broniarek w jednej ze swoich relacji, drukowanych w „Przekroju”, napisał, że okropnie doskwierała im zmiana czasu. Służący nad ranem przynosił herbatę i dwa kruche ciasteczka. W Indiach była czwarta rano, a w Polsce jeszcze przed północą. I tu pojawił się problem – czy Broniarek przypadkiem nie pomylił się podając różnicę czasu? Może w Polsce było już po północy?
O rany, może i było, ale kto by się przejmował taką ewentualną niedokładnością? Nikt.
Oprócz redaktora mojej książki. I zapewne jakiegoś komentatora internetowego, pasjonującego się światowymi strefami czasowymi. Dość szybko by udowodnił, że autor książki – czyli ja – kłamie, bo oszukał z różnicą czasu. Zapewne więc w książce nic się nie zgadza, a Broniarek nigdy nie chodził po świecie, powstał tylko w kłamliwej wyobraźni autora. Dalszy wywód byłby już oczywisty: fundacja Sorosa zamierza zniszczyć polskie rodziny, a rodzina Radia Maryja zakazać jazdy rowerami.
Zasiadłem więc do internetowego śledztwa. Najpierw musiałem sobie przypomnieć, co to jest czas zimowy i letni. Potem sprawdzić, w jakich latach zmieniano go w Polsce i czy może również w Indiach. I w jakich miesiącach obowiązywały te ewentualne zmiany. Na dokładkę, jak się okazało, kiedyś Kalkuta i Bombaj miały własne strefy czasowe - szczęśliwie zrezygnowano z nich jeszcze przed 1957 rokiem.
Takie śledztwo jest nawet wciągające. Tyle że czasochłonne. A na końcu człowiek i tak nie jest stuprocentowo pewny rezultatu. Wszystko okazuje się proste i oczywiste dopiero wtedy, gdy całość się posprawdza. Ja w każdym razie utwierdziłem się w przekonaniu, że Broniarek dobrze zanotował różnicę czasu, wynoszącą wówczas 4,5 godziny (bywają jeszcze bardziej zakręcone różnice, na przykład Polskę od Nepalu dzielą 4 godziny i 45 minut). Ale na koniec zastosowałem na wszelki wypadek sprytny pisarski wybieg - zamiast podawać, że było przed północą, napisałem, że koło północy.
Zdarzyło już mi się sprawdzać, jak była pogoda w Warszawie konkretnego dnia w latach 40.
Musiałem zadzwonić do Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej i poczekać, aż to dla mnie ustalą. Ówczesna pogoda jednak miała istotne znaczenie dla pisanego przeze mnie tekstu, więc warto było poświęcić więcej czasu.
Czas w Indiach dla mojej opowieści nie miał szczególnego znaczenia. Ale od kiedy pojawił się Internet, redaktorzy stali się bardziej wymagający. Dziś zastraszająco dużo wiedzy leży w zasięgu ręki. I nawet nie chodzi mi o Wikipedię - to jeszcze nic nadzwyczajnego, przy pisaniu zawsze żonglowałem papierową encyklopedią PWN. Dziś w sieci jednak daje się wyszperać różne detale na zapomnianych przez Boga stronach. Ba, czasami nawet można odkryć jakieś informacje na starych zeskanowanych plakatach. Ta cała wiedza ogromnie kusi.
Niestety Internet dotąd nie wynalazł patentu na najgorszą sprawę związaną z redagowaniem książek – sporządzanie przypisów. W polskich książkach historycznych dość często najciekawsze są właśnie przypisy. Ja stawiam sobie za punkt honoru, aby w żadnym moim przypisie nie znalazło się nic interesującego. Jedynie odwołania do źródeł, z których czerpię wiedzę. Niestety sporządzanie przypisów to benedyktyńska praca. Kiedy piszę książkę, skupiony jestem na głównej narracji. Z przypisami wojuję dopiero pod koniec całej roboty. I wtedy niestety muszę mnóstwo na nowo sprawdzać, bo w moich notatkach cytaty nigdy nie są aż tak dokładnie opisane, abym mógł szybko przełożyć te informacje do tekstu. Niedawno pół dnia szukałem w czterotomowym wydaniu książki „Jan Krzysztof” dwóch zdań, które zacytowałem w reportażu wiele lat temu. Teraz potrzebowałem znowu wykorzystać ten sam cytat, niestety kiedyś nie opisałem go dokładnie – nikt tego nie robi w prasie codziennej. Spędziłem więc niezbyt miłe popołudnie wertując „Jana Krzysztofa”.
Jak już następne pokolenie będzie korzystać tylko z ebooków, przynajmniej sporządzanie przypisów stanie się łatwiejsze. Wszystko, co cyfrowe, odnajduje się szybciej.
I to jest jedyna recepta na bałagan na moim biurku i w mojej głowie.
[Lipinski]