BUTY Z INTERNETEM, czyli co tam w CES-ie piszczy
Właśnie dowiedziałem się, że przekroczyliśmy kolejną granicę - buty podłączono do Internetu. Właściwie podchodząc do sprawy całkiem dosłownie, to przekroczymy ową granicę, zakładając wspomniane buty na nogi.
Brzmi nieźle. Następny krok to pewnie mailujące skarpetki.
Magiczne buty produkuje firma Under Armour. Premierę miały na targach CES. Współczesny świat na szczęście jest tak znakomicie zorganizowany, że już nie trzeba chodzić na żadne targi, nawet w takich magicznych butach. Elektroniczne media doniosą o każdym, nawet niezbyt ważnym urządzeniu. Nie zapomną też wspomnieć o dowolnej głupocie.
Nigdy nie przepadałem za wszelkiego rodzaju targami, czy to informatycznymi czy książkowymi. Dotknąć co prawda można wielu fajnych rzeczy, ale przy okazji człowiek staje się bardzo „dotknięty”. Niemalże poobijany przedzierając się przez tłumy widzów. Na szczęście więc „bezdotykowo” dowiedziałem się o butach podłączonych do Internetu.
Brzmi nieźle, powtórzę. Pod warunkiem, że ktoś lubi odgrzewane kotlety. Bo ja takie buty miałem już wiele lat temu.
Internetowa łączność butów Under Armour SpeedForm Gemini 2 Record Equipped (twórcy nazwy płacono od słowa) polega na tym, że mają wbudowany w podeszwę czip, który zbiera różne informacje, a następnie przekazuje je do smartfona i dalej do Internetu. Dane te dotyczą głównie tego, jak biegamy. Buty zarejestrują pokonany dystans, spalone kalorie. Nie dowiemy się jednak, dlaczego śnieg spadł dopiero w styczniu ani jak wyglądała nasza trasa – czip nie jest aż tak mądry i nie posiada GPS-u.
Marketingowo przepięknie, kłopot tylko jest taki, że już kilka lat temu miałem takie cudo od Nike. Do podeszwy buta wsadzało się czipa (albo montowało do sznurówek) i dalejże biegać! Buto-czip zapisywał i dystans, i tempo. Trasy nie znał dokładnie tak samo, jak nowość od Under Armour, bo również nie posiadał GPS-u. Ale Nike był tak zacofany, że niczego nie wyświetlał na ekranie smartfona. Prawdopodobnie dlatego, że generalnie jeszcze nie używaliśmy powszechnie smartfonów. Działo się to dawno, dawno temu w galaktyce, w której korzystano z iPodów. I właśnie do iPoda przypinało się odbiornik, który z nike’owego czipa odbierał informacje, a po podłączeniu iPoda do komputera wysyłał te wszystkie dane do Internetu. Trafiały do serwisu Nike+, w którym mogliśmy sobie pooglądać nasze treningi.
Buty z czipem od Nike nie były więc aż tak nowoczesne, jak nowość od Under Armour, miały jednak istotną zaletę – czip można było przenosić do nowej pary.
Niekoniecznie Nike – ja go miałem w dwóch parach Asicsa. Biegowe obuwie zwykle wymienia się po kilkuset kilometrach. A jak się już ten dystans przebiegnie w Under Armour, to trzeba kupić kolejną parę z czipem – różnica między wersją z czipem i bez niego wynosi za oceanem 30 dolarów.
Kiedy pojawiły się smartfony, Nike właściwie przestał rozwijać swoje biegowe czipy. Po co komuś takie coś, skoro wystarczy na smartfonie uruchomić aplikację, która zapisze jeszcze więcej danych i wyśle przez Internet do serwisu Nike+? Najwyraźniej jednak Under Armour za wzór postawił sobie Apple i postanowił wynaleźć czipa na nowo. Być może niedługo zaczną produkować samochody z silnikiem parowym.
Jak się komuś nie chce biegać, to Under Armour w swoich butach proponuje coś jeszcze bardziej dziwacznego: autorski koncept na licznik kroków. Urządzenia do zliczania wykonywanych codziennie kroków są całkiem fajne, pod warunkiem, że używamy ich przez większość dnia. Wtedy dają jakieś wyobrażenie o naszej aktywności. Jednak w wydaniu Under Armour uzyskujemy dane nie o naszej aktywności, a o „przebiegu” samych butów. Przecież czasami zamiast nich założymy kapcie, sandały, kozaki albo szpilki. I co, przestajemy tym samym być aktywni? Funkcja zliczania kroków według Under Armour może się przydać tylko wtedy, gdy ktoś zamierza sprzedać używane buty. Z powodzeniem będzie mógł zamieścić ogłoszenie: „Buty full wypas, pierwszy właściciel, udokumentowany mały przebieg”.
Czasami jednak odgrzewany kotlet może okazać się całkiem strawny. O czym dowiedziałem się również dzięki relacjom z targów CES.
Tym razem to nowość Garmina, mojego ulubieńca, do którego jestem dożywotnio przywiązany jak „frankowicze” do swoich banków.
Firma zaprezentowała „patrzałkę”, całkiem podobną do Google Glass. Ale znacznie mniej wszechstronną, więc - być może - również bardziej przydatną.
Ta „patrzałka” to Garmin Varia Vision, czyli miniaturowy wyświetlacz mocowany do rowerowych okularów. Łączy się z licznikiem rowerowym Garmina i wprost przed okiem kolarza wyświetla dowolne dane – prędkość, kadencję, przejechany dystans, tętno, moc i co tam sobie jeszcze wybierzemy z menu. Lata to wszystko przed okiem i tylko praktyka pokaże, czy w efekcie kolarz nie przeleci przez kierownicę.
Varia Vision może współpracować również z garminowskim rowerowym radarem. To urządzenie informujące, że z tyłu nadciąga kolejny samochód, który zamierza nas rozjechać. I tyle. Nie zlicza, ile minęło nas samochodów. Nie wysyła żadnych danych do Internetu. Nawet nie ostrzeże rowerzysty, że w pobliżu jest minister Waszczykowski. Istnieje więc spora szansa, że to, co powinien robić, wykona dobrze.
Muszę tu wspomnieć, że moje współżycie z Garminem układa się raz słodko, to znów gorzko.
Niedawno mój zegarek Garmin Fenix 3 stwierdził, że spałem w czasie, kiedy rano pływałem na basenie i pedałowałem na trenażerze rowerowym! To jest dopiero cud – człowiek jednocześnie ćwiczy i wypoczywa! Być może jednak Garmin po prostu odkrył, że jestem lunatykiem.
Garmin potrafi też zaskakiwać całkiem miło. Od pewnego czasu oferuje swoim klientom za darmo sporo nowości. To wszystko dzięki systematycznie wypuszczanym aktualizacjom oprogramowania. I właśnie z okazji CES udostępnił do mojego Fenixa przyzwoitą paczkę usprawnień. Co jest tym milej widziane, że jednocześnie premierę miała unowocześniona o wbudowany pulsometr wersja Fenixa 3 – Garmin więc na upartego mógłby programowe nowości zachować dla świeżego na rynku urządzenia. Dzięki hojności Garmina mogę jednak od kilku dni zmierzyć swój poziom stresu. Ale po co tu się denerwować, że człowiek jest zdenerwowany? W ciągu kilku miesięcy, kiedy mam Fenixa 3, ten tak bardzo wzbogacił się o nowe funkcje, że gotów byłbym go nazwać Fenix trzy i pół.
Tym razem Garmin dorzucił też kolejne wzory tarczy samego zegarka. To oczywiście tylko ciekawostka, ale bawiąc się tymi nowymi tarczami przy okazji przyjrzałem się różnym mniej lub bardzie inteligentnym smartwatchom, prezentowanym na targach CES.
I nasunęło mi to pewne spostrzeżenie.
Otóż smartwatche od zwykłych zegarków różnią się jedną cechą - smartwatche są ładne głównie na zdjęciach, a zwykłe zegarki podobają się również „na żywo”. Cyfrowo wyświetlane tarcze smartwatchy potrafią wyglądać na zdjęciach znakomicie. Niestety w rzeczywistości okazują się brzydsze od fizycznych kopert tradycyjnych zegarków. Mój Fenix 3 na zdjęciach wygląda znakomicie, na ręku tylko bardzo dobrze.
Ale jestem niemal pewny, że to wyłącznie kwestia przyzwyczajenia. Pewnie za kilka lat będą nas dziwić normalne zegarki z fizycznymi wskazówkami. W końcu niemalże zapomnieliśmy o fizycznych klawiaturach w telefonach.
Może nadejdzie czas, że zapomnimy o tradycyjnych zegarkach.
[Lipinski]