Piotr Lipiński: GONIENIE KRÓLICZKA, czyli Garmin Fenix 3
Myśleć to on za bardzo nie lubi. Za to kocha biegać. Typowy sportowiec.
Muszę się pochwalić: od kilku dni noszę na nadgarstku jeden z pierwszych w Polsce zegarków Garmin Fenix 3. Nawet w Stanach ludzie narzekają, że nie mogą się doczekać na swój egzemplarz. Ale przynajmniej zapłacą za niego mniej niż trzeba wyłożyć w Europie.
Ach to gonienie króliczka! Nawet jeśli nie tego z „Playboya”!
Oczekiwanie na wymarzony elektrogadżet powinno się przedłużać. Inaczej wszystko dzieje się zbyt szybko, abyśmy zakochali się w obiekcie marzeń. Cóż to bowiem za sztuka pójść do sklepu i kupić coś bez większego namysłu. Najpierw trzeba spędzić tygodnie albo i miesiące na wybieraniu. Czytaniu recenzji. Oglądaniu filmów na YouTubie. Bezcenne!
W ciągu ostatnich miesięcy dwukrotnie czekałem na „przydział” elektrourządzenia. Ustawiałem się w kolejce jak po mięso za PRL-u. Tyle że kolejka była wirtualna a i moje zakupy mniej do życia potrzebne niż schab bez kości.
Najpierw „stałem” przy okazji polskiego debiutu iPhone’a 6 – zgodnie z numerem czekałem z sześć tygodni. W tym przypadku było to jednak mało ekscytujące. W kolejnych iPhone’ach ciekawią mnie właściwie tylko ulepszenia oprogramowania. Same urządzenia w mniejszym stopniu przykuwają uwagę. W końcu co dwa lata są albo kanciaste albo zaokrąglone.
Co innego jednak mój drugi wyczekiwany elekotrogadżet - ów Garmin Fenix 3.
To urządzenie jest skrzyżowaniem średnio rozgarniętego smartwatcha z mistrzowsko sprawnym zegarkiem treningowym.
Przy okazji Fenixa przypomniały mi się czasy, kiedy na swój pierwszy komputer czekałem kilka miesięcy. Gdzieś tak w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Przez te kilka miesięcy firma „Optimus” - kto ją jeszcze pamięta? - nie potrafiła złożyć zamówionej maszyny. W końcu poszedłem więc do sklepu „Escomu” - kto jeszcze pamięta tą firmę? - i kupiłem od ręki. Niestety drożej. Ale co tam europejskie wynalazki! Na każdego mojego iMaca też czekałem po kilka tygodni, bo akurat miałem jakieś fanaberie związane z kartą graficzną albo dyskiem.
Garmin ze swoim Fenixem 3 sprytnie wstrzelił się w moje oczekiwania. Pierwszy raz pokazał urządzenie na początku roku. Zbliżał się sezon, kiedy zwykle mam ochotę trochę pobiegać i pojeździć na rowerze. A na dokładkę już wtedy wiedziałem, że wiosną wybiorę się na łazęgę po górach. Garmin Fenix znakomicie nadaje się do tego wszystkiego, jako że to urządzenie multisportowe. Lubieżnie więc pomyślałem o rozstaniu z moim kilkuletnim Forerunnerem 610 (też zresztą Garmina) i romansie z Fenixem.
Dość szybko okazało się, że Garmin nie może nadążyć z produkcją. To znaczy Chińczycy nie nadążali, a na dokładkę zrobili sobie przerwę w pracy z okazji miejscowego nowego roku. Ludzie w sieci lamentowali, że złożyli preordery w styczniu, a w marcu wciąż nie otrzymali urządzenia. Ja tymczasem „załapałem” się na pierwszą polską dostawę.
Na zdjęciach reklamowych – ale też w rzeczywistości, po odpakowaniu Fenixa - pierwsze, co rzuca się w oczy, to sprytne nawiązanie do tradycyjnych zegarków.
Otóż możemy na nim wyświetlić analogową tarczę, pokazującą wskazówki jak w zwykłym zegarku. Wygląda całkiem nieźle. W różnej maści smartwatchach oczywiście też możemy wyświetlić taką miła dla oka tarczę, ale w zegarkach sportowych to nowość. Co ciekawe, można ściągać też dodatkowe tarcze za pośrednictwem serwisu Garmin IQ. Ta platforma to pomysł Garmina na wzbogacanie sprzedanych urządzeń różnymi małymi programikami niezależnych deweloperów.
Fenix 3 znakomicie wygląda z metalowym paskiem, dołączanym do szafirowej wersji (nazwa pochodzi od szybki). Bransoleta służy jednak głównie do tego, żeby Fenix 3 wyglądał dobrze na zdjęciach. Zdjąłem ją natychmiast i założyłem dołączony do zestawu gumowy pasek. Bieganie z metalowym wydało mi się po prostu równie sensowne co używanie w Alpach nart wodnych. Montowania na kierownicy roweru w ogóle przerosło moją wyobraźnię. Aby życie nie było zbyt proste, Fenix z metalowym paskiem nie pasuje oczywiście do oryginalnego rowerowego mocowania Garmina.
Paski można na szczęście samodzielnie wymienić w domu. Garmin dołącza do zestawu dwa potrzebne śrubokręciki. Niestety nie jest to aż tak łatwe, żeby operację przeprowadzić szybko zaraz po treningu. Chyba że ktoś ma ochotę ganiać po biurku i podłodze małe śrubki, które gdy tylko poczują wolność, natychmiast oddalają się w sobie tylko wiadomym kierunku.
Po kilkunastu minutach od założenia na nadgarstek łatwo zauważyć, że szafirowe szkiełko ma cudowną moc przyciągania wszelkiego tłuszczu i innego brudu. Aż z ciekawości „popalcowałem” inne moje zegarki. Żaden nie obrasta w tłuszcz tak jak Fenix. Nawet jak ma również szafirowe szkiełko.
Pierwsze wrażenie są jednak bardzo dobre.
Oczywiście to nie jest zegarek, który wizualnie przebija zwykłe, tradycyjne konstrukcje. Sukces polega jednak na tym, że im dorównuje.
Świadomie skupiam się na doznaniach estetycznych. Bo to jedna z najważniejszych cech Fenixa 3. Garmin tym urządzeniem próbuje załapać się na zegarkową rewolucję.
Z impetem na rynek zegarków wdzierają się nowi producenci, pochodzący ze świata elektronicznych technologii, a nie z kraju drogiego franka. To przede wszystkim producenci smartwatchy z Androidem. Za chwilę burzę wywoła pojawienie się w sklepach Apple Watcha. Skoro więc rynek zegarków nieuchronna czeka rewolucja, to prawdopodobnie zamierza na niej skorzystać również Garmin. A inni producenci zegarków sportowych też już pewnie przebierają nogami. Fenix 3 może być zwiastunem nowego trendu - zegarków sportowych, które można z powodzeniem nosić przez cały dzień.
To niby nic odkrywczego - mój Forerunner 610 też nadaje się do noszenia na co dzień. W zwykłym trybie pokazywania godziny bateria wytrzymuje całkiem długo. Ale jest nieznośnie plastikowy. Noszony na co dzień wygląda jak odpustowa zabawka, której nie wypada założyć, gdy przekroczyło się piętnasty rok życie. Choć garminowskie reklamy przekonywały, że zakładając go podkreślę mój sportowy styl życia, chęć przeżycia przygody albo nawet urosną mi bicepsy. Nic z tych rzeczy – nigdy go nie nosiłem przez cały dzień.
Fenix 3 zmienia ten nieco tandetny styl. To pierwszy zegarek sportowy, który można uznać po prostu za zegarek. To całkiem dużo.
Fenix 3 jest też na wszelki wypadek smartwatchem. W końcu taką mamy modę. Choć jego „smartność” jest bardzo ograniczona. Pokaże maila, ale nie pozwoli na niego odpowiedzieć nawet żadnym szablonem. Wyświetli wydarzenia z kalendarza, ale nie umożliwi edycji. Nie mówiąc już na przykład o prezentowaniu zadań na przykład z Wunderlist. Jest tak zacofany, że nawet nie ma dotykowego ekranu! A taki ma nawet mój stareńki Forerunner 610.
Za to pod względem sportowym Fenix jest znakomity. To jedna z najbardziej zaawansowanych konstrukcji na rynku. Rzecz jasna dzięki GPS-owi pokaże prędkość naszego biegu i pokonany dystans. Po okręceniu się specjalną opaską na klatce piersiowej poznamy nasz puls. To jeszcze nic nowego. Ale nasz Fenix 3 potrafi też oszacować czas odpoczynku, jaki powinniśmy zachować między treningami. A nawet jest taki mądry, że będzie liczył dane naszego zjazdu na nartach, a gdy ruszymy w górę kolejką, sam zatrzyma się i wyświetli podsumowania. Gdybym dostawał wierszówkę za słowo, z przyjemnością wymieniłbym też wszystkie inne możliwości sportowe Fenixa.
Tyle wrażeń, które w przypadku elektrogadżetów zwykle na początku są miłe.
Jak pomęczę Fenixa na treningach i w górach, to zobaczę, czy nie obróci się w popiół.
Bardzo cieszy mnie nurt takich mało rozgarniętych smartwatchy. Umiarkowanie mądrych, ale świetnie znających się na sporcie. Z pewnością nie każdy uzna je za przydatne dla siebie urządzenie. Ale jak ktoś lubi łączyć sport z elektroniką, to polubi nową generację zegarków sportowych, zatrącających o smartwatche. Fenix 3 nie jest tu zresztą jedynym urządzeniem. Konkurencja oferuje na przykład Suunto Ambit 3, który oprócz funkcji sportowych ma również cechy smartwatchowe. Ale wciąż wygląda bardziej sportowo niż codziennie.
Oczywiście, ktoś może kupić sportowego smartwatcha i zasiąść z nim przed telewizorem z Ligą Mistrzów. Ale ja mam wewnętrzne przekonanie, że każdy gadżet sportowy zachęca o aktywności. Nigdy nie zdarzyło mi się kupić sportowego urządzenia i porzucić go po paru tygodniach.
Choć uwierzcie mi na słowo: nie jestem urodzonym sportowcem. Najchętniej całe dnie spędzałbym w łóżku z książką. Ale z troski o budżet NFZ-tu wolę się trochę poruszać.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Część grafik pochodzi z Shutterstock.