Jestem internautą i dlatego wszystko należy mi się za darmo
BlaBlaCar wprowadza opłaty, które wprawdzie były obecne w pewnej formie w zagranicznych wersjach serwisu, ale do tej pory omijały nasz rynek. Jak to zwykle bywa, Internet eksplodował. Posypały się komentarze o końcu serwisu, o ucieczce do konkurencji, o tym, że to się już przestaje opłacać i o tym, że właściciele są po prostu zachłanni i będą doić biednego polskiego obywatela. No jak tak można!
Tzw. "shitstormy" pojawiają się niemal zawsze przy okazji wprowadzenia jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych opłat w serwisach, które do tej pory w całości były za darmo lub oferowały bardzo rozbudowane darmowe wersje swoich usług. Przecież jak to może być, że za coś w Internecie płacimy. Przecież to nie jest fizyczny towar, to kilka sklejonych razem literek, znaczków i cyferek - powinno być całkowicie za darmo i na zawsze, tak jak muzyka, filmy czy gry z torrentów. Wyobraźmy sobie, że Spotify wprowadza np. dotkliwy limit miesięcznych odtworzeń dla darmowych użytkowników. Ludzie pewnie wyszliby nawet na ulice.
Tymczasem tak właśnie żyją internetowe biznesy. W jakiś sposób, debiutując na nowym rynku, muszą przyciągnąć do siebie użytkowników. Z nowym tworem, którego nie znamy, a za który trzeba byłoby zapłacić, mało kto chciałby zaryzykować. Za darmo jednak zawsze można spróbować - w końcu jakie ryzyko? Potem twór ten okazuje się dobry, zyskuje coraz większą popularność, renomę, co jest niemal równoznaczne z osiągnięciem punktu, kiedy kończy się taryfa ulgowa i trzeba zacząć zarabiać. Albo zarabiać w ogóle, albo więcej niż do tej pory.
Sposoby osiągnięcia takiego celu są różnej - czasem mniej wyrafinowane i bardziej irytujące, a czasem odrobinę sprytniejsze i niemal nieinwazyjne. Jakieś jednak muszą być, w jakiś sposób ten biznes musi się opłacać. Bo to jest biznes, a nie działanie w czynie społecznym. Pieniądze muszą się zgadzać, dobry programista chce dostać podwyżkę, bo pójdzie do konkurencji, dobry menedżer chce podwyżkę, bo też znajdzie sobie lepszą pracę. I tak dalej, i tak dalej.
Oczywiście Internet jest na tyle ciekawym miejscem, że gdy komuś udaje się odnieść sukces, natychmiast zaczynają pojawiać się jego klony lub odżywają wcześniejsze projekty w tym stylu, które wcześniej np. nie trafiły w odpowiedni czas. Żeby zdystansować się od tego "wielkiego, złego i zachłannego, który wprowadza opłaty", działają w sposób podobny, w jaki tamten zaczynał - oferują wszystko za darmo. Nie dotyczy to też zresztą pieniędzy - dotyczy wszystkich elementów, które nas drażnią. Facebook razi liczbą reklam i danych, które na nasz temat zbiera? Powstaje stworzonych na kolanie co najmniej kilka serwisów, które oferują nam właśnie brak reklam i poszanowanie prywatności. I niewiele poza to, wliczając w to brak konkretnych planów na przyszłość.
Czasem wprawdzie z takich działań wychodzi coś atrakcyjnego, kreatywnego i utrzymującego się na rynku długo, ale jaki jest to procent wszystkich tego typu przedsięwzięć? Z całą pewnością bardzo niewielki.
Pułapka "zadarmości"
Jestem w Internecie, więc wszystko powinno być za darmo, nawet jeśli nie pozwoli to utrzymać czy rozwijać usługi. I bez reklam, bo przeszkadzają mi oglądać to co chcę, choć i tak zainstalowałem AdBlocka, więc w sumie problemu nie mam. A jak im się skończą pieniądze, albo nie znajdą odpowiednich, alternatywnych metod finansowania, to sobie pójdę gdzie indziej. Przecież na pewno będzie gdzie, a najważniejszy jestem ja, klient.
Warto tylko pamiętać, że po drugiej stronie usługi, z której korzystamy, i która staje się dla nas np. sposobem na rozwiązanie niektórych życiowych problemów (jak BlaBlaCar rozwiązał częściowo problem tańszych podróży) stoją ludzie. Ktoś to wymyślił, albo podejrzał u konkurencji i zrobił lepiej. Ktoś to zaprojektował, zaprogramował, zapewnił zaplecze, marketing i wsparcie. Nie zrobił tego w jeden dzień i chce, żeby nie tylko mu się to zwróciło, ale żeby było to jego źródło dochodów. Im większych, tym lepiej.
Postawmy się teraz w sytuacji twórcy jakiegokolwiek projektu, czy - niech będzie modnie - startupu. Czy jeśli nasz pomysł okazałby się strzałem w dziesiątkę, to chcielibyśmy, żeby był wart tysiące złotych, czy może miliony? Pytanie jest oczywiście czysto retoryczne.
Szczególnie, jeśli na spokojnie przyjrzeć się np. opłatom, które wprowadziło BlaBlaCar, a które dla niektórych są końcem świata.
"Teraz to się przestaje opłacać"
Przyznaję się, nigdy nie korzystałem z BlaBlaCar - emocji z podróżowania moim autem nic nie jest w stanie zastąpić. Szybko jednak zarejestrowałem się i sprawdziłem, ile wynoszą właściwie te demoniczne opłaty uśmiercające serwis.
Przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, tylko "najbardziej oblegane" trasy objęte są płatną rezerwacją/kontaktem. Taka drobnica, jak w sumie interesujące mnie połączenia Wrocław - Sobótka, Wrocław - Janowice Wielkie, Wrocław - Jelenia Góra, zupełnie przypadkowe Wrocław - Kalisz, czy nawet bardziej ekstremalne Wrocław - Lublin, są nadal realizowane bez żadnych opłat za rezerwację. Co ciekawe, nawet większość połączeń do Warszawy (chyba, że są mocno przelotowe) była rozliczana standardowo.
Tak, w wielu przypadkach można nadal zarezerwować przejazd prawie przez całą Polskę za tyle samo, co wcześniej - za darmo.
Bardzo łatwo jednak znaleźć trasy, które faktycznie mogą być popularne. Chociażby Wrocław - Katowice. Tutaj już oprócz opłaty dla kierowcy, konieczna jest opłata za kontakt/rezerwację. Jej wysokość? 6 punktów, czyli około 5,5 zł. Cena przejazdu - 28 zł. W sumie - 33,46 zł, czas jazdy 1:52 godziny, długość trasy - 195 km. Dla pewności sprawdziłem jeszcze Wrocław - Kraków (odpowiednio: 9 punktów/7,02 zł, suma 47,02 zł, 2:46h, 274 km).
Zobaczmy więc o jakie kwoty cała ta awantura. 5,5 zł przy 200 km i 7 zł przy niemal 300 zł. Osoby o słabym pęcherzu więcej wydadzą na toalety po drodze (o ile oczywiście będą płatne). Pozostali prawdopodobnie więcej zgubią w ciągu tego samego dnia. Istotne jest również to, że opłaty są odpowiednio dostosowane do obłożenia i długości trasy - nie jest tak, że do każdego biletu musimy dopłacić bite 8 czy 10 zł.
Czy jednak BlaBlaCar nadal opłaca się w zestawieniu z konkurencyjnymi przewoźnikami, w rodzaju PKP czy Polskiego Busa? Sprawdźmy. W przypadku PKP trasy Wrocław - Katowice ceny zaczynają się od niecałych 39 zł w przypadku drugiej klasy. Gorzej, mniej wygodnie, do tego o godzinę dłużej (2:47) i o ponad 5 zł drożej. A pewnie gdyby się poszukało, dałoby się w BBC znaleźć tańsze połączenie - w końcu opłata rezerwacyjna/kontaktowa to... nieco ponad 16% łącznej kwoty do zapłaty - reszta zależy w pełni od kierowcy.
O wiele mocniejszym przeciwnikiem jest Polski Bus. Tutaj płacimy od 12 do 30 zł (oczywiście przy założeniu, że chcemy jechać dziś lub jutro). Tyle tylko, że o ile teraz ta opcja wydaje się bardziej atrakcyjna, o tyle wcześniej... też taka była i te 5 zł niewiele tu zmienia.
Katowice? PKP proponuje nam podróż w nieco ponad 3 godziny, za 49 zł, także w drugiej klasie. Finansowo jesteśmy więc na granicy opłacalności, ale i tak potencjalnie oszczędzamy kilkanaście minut, jednocześnie podróżując w warunkach potencjalnie bardziej komfortowych.
Znów lepiej radzi sobie tutaj Polski Bus z cenami często niższymi o ponad połowę - i od jednej i od drugiej opcji. Na plus BlaBlaCar w stosunku do PB trzeba jednak bez wątpienia zaliczyć fakt, że dojedziemy nim praktycznie w każde miejsce w Polsce (i nie tylko), podczas gdy liczba stacji docelowych Polskiego Busa jest wyraźnie ograniczona. Nie zmienia to jednak faktu, że na tych dwóch (i jeszcze kilku innych) trasach PB przeważnie finansowo wygrywał, choć oczywiście mogą zdarzać się wyjątki - w końcu z jakiegoś powodu BBC było czasem wybierane właśnie zamiast PB.
Mała uwaga: Połączenia były wybierane niemal zawsze losowo, choć musiały odbywać się najpóźniej dziś lub jutro. W przypadku BBC dało się więc pewnie odnaleźć połączenia tańsze. W przypadku PKP i PB ceny dotyczą albo całego przedziału opłat (od najtańszej do najwyższej w danym dniu), albo biletu zbliżonego godzinowo do odjazdu kierowcy BlaBlaCar.
Rezultat?
Całe zamieszanie dotyczyło więc opłat w wysokości raptem kilku złotych. Kilku złotych, które ani nie muszą dotyczyć naszych ulubionych tras, ani nie muszą nas kosztować realnych pieniędzy (płacimy w formie punktów, które można nie tylko kupić, ale też dostać), ani też nie zmieniają radykalnie opłacalności BlaBlaCar. Na mniej popularnych trasach (a tych jest nadal sporo) nie zmieniło się absolutnie nic. Na tych częściej uczęszczanych, nadal jesteśmy przeważnie poniżej II klasy PKP, ale jednocześnie ponad ceną Polskiego Busa.
Pozostaje poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego do tej pory wybieraliśmy BBC zamiast PB. Może chodzi po prostu o to, że jazda samochodem z niewielką liczbą współpasażerów, jest przyjemniejsza i wygodniejsza? Pochodnym pytaniem jest to, na ile wyceniamy taki komfort.
Oczywiście moje zdanie może być zupełnie odosobnione, ale mam taką głupią zasadę, że jeśli z czegoś korzystam, ułatwia mi to życie, sprawia przyjemność czy oszczędza czas - lubię wiedzieć, że twórcy tego czegoś zarabiają na tym i na mnie odpowiednio duże pieniądze. Bo gdybym kiedykolwiek znalazłbym się na ich miejscu, chciałbym, żeby moi użytkownicy myśleli dokładnie tak samo.
* Wybrane grafiki pochodzą z serwisu Shutterstock