Piotr Lipiński: JAK WYDAĆ KSIĄŻKĘ, czyli pożegnanie z papierem
To nie sztuka napisać książkę. Sztuka ją wydać.
Powyższa prawda krąży wśród pisarzy od wielu lat. I wciąż jest aktualna.
Problem polega na tym, że czasami autorzy muszą więcej energii poświęcić na znalezienie wydawcy, niż na napisanie swojego dzieła. Ja tymczasem zauważyłem, że wydawców mojej nowej książki nigdy na oczy nie widziałem. A wszystko przez ten Internet.
Zacznijmy od PRL-owskiego dowcipu. Zaczerpniętego z tej właśnie książki.
„Trubadurów” skazano na więzienie. Bo pod sklepem mięsnym śpiewali:
- Znamy się tylko z widzenia.
I jeszcze takiego.
Góral zasnął na pogadance partyjnej. Prelegent go budzi i pyta, co mu się śniło.
– Góra mięsa, a na szczycie siedział Pan Bóg – opowiada góral.
– Co wy, nie wiecie, że Boga nie ma? – dziwi się prelegent.
– A mięso to jest? – pyta góral.
Dzisiejszy problem z książkami jest odwrotny do dawnych problemów z mięsem.
Otóż mięsa w PRL-u brakowało, a obecnie książek mamy w nadmiarze. Niektórzy wręcz sądzą, że piszących jest już więcej niż czytających.
Obydwa żarty polityczne – i sporo innych – znalazły się w mojej drugiej tegorocznej książce. To napisany razem z Michałem Matysem zbiór reportaży „Absurdy PRL-u”. O tym, dlaczego w PRL-u brakowało papieru toaletowego i mięsa, o tym, skąd się w PRL-u brali niewolnicy i czy wystarczyło przeskoczyć przez ladę Pewexu, żeby poprosić o azyl. A co tam jest jeszcze w środku – książki a nie Pewexu – każdy może sprawdzić w wersji papierowej albo ebookowej.
Przy okazji pracy nad tym tomem zaintrygowało mnie, jak bardzo zmienił się technicznie proces wydawania książki. Kiedyś świat książki był papierowy, dziś jest elektroniczny. I wcale nie mam na myśli ebooków. Chodzi mi o sposób pracy.
Cóż takiego musi zrobić autor, kiedy już wydawnictwo przyjmie niemal gotowy tytuł i zacznie pracować nad jego drukiem? Musi wówczas zająć się sprawami, których generalnie nie znosi. Czasami jakimiś poprawkami w narracji, niekiedy wątpliwościami związanymi z merytoryczną zawartością. Generalnie są to drobiazgi, którym niestety trzeba poświęcić wiele dni pracy. A kończąc każdy ciężko odpowiedzieć sobie na pytania: co ja właściwie dzisiaj robiłem? Bo coraz trudniej dostrzec postępy w pracy.
Proces wydawania książki – już po jej napisaniu i zaakceptowaniu przez wydawnictwo - jest dość długi.
Przynajmniej jak na standardy współczesnego świata „instant”. Trwa przynajmniej kilka tygodni. W tym czasie autor musi wykonać sporo czynności, których z reguły nie znosi.
To czas, kiedy raczej nie myśli się o twórczości, a o przecinkach. O wszelkich przeklętych drobiazgach: literówkach, pomyłkach w datach, nazwach i tak dalej. Książki i oprogramowanie komputerowe łączy jedna cech - jedne i drugie zawierają błędy.
Przypisy to jest to na przykład to, czego najbardziej zazdroszczę powieściopisarzom. Bo nie muszą ich stosować. Ja nie tylko nie lubię „robić” przypisów, ale też ich czytać. Zawsze mnie rozpraszają podczas lektury. Nawet jeśli do nich nie zaglądam, to już sam odsyłacz odwraca moją uwagę. Ale niestety zrezygnować z nich w literaturze faktu po prostu się nie da. Często trzeba w nich zawrzeć źródło wiedzy o jakimś zdarzeniu, a wpisywanie odniesienia w tok akcji rozbijałoby narrację. Z poczucia uczciwości muszę więc przyznać, że przypisy są niezbędne, co nie zmienia faktu, że zarówno ich czytanie jak i pisanie uważam za irytujące.
Kiedyś – i to jest bardzo ważna różnica – autor musiał udać się na spotkanie z redaktorem z wydawnictwa, żeby omówić poprawki w książce. Potem na kolejne i kolejne. A co niemal równie istotne - dawniej pracowało się zawsze na papierze. Czyli dostarczało do wydawnictwa maszynopis. Dopiero gdzieś tak na początku tego stulecia - dyskietkę. W jednym i drugim wypadku człowiek musiał się spotkać z człowiekiem.
Dziś to wszystko dzieje się cyfrowo i bezdotykowo.
Bity gadają z bitami. Książka leci do wydawcy zwykłym emailem i taką samą drogą wraca z uwagami dotyczącymi poprawek. Już tylko od samego autora zależy, czy sobie książkę wydrukuje i najpierw na papierze wprowadzi poprawki, czy od razu będzie pracował na wersji elektronicznej.
Prawdę mówiąc uważam, że w pewnym momencie, zanim książka trafi do drukarni, autor powinien zobaczyć, jak jego dzieło wygląda na papierze. To pomaga dokonać zmian konstrukcyjnych. „W papierze” nagle okazuje się, że pewne fragmenty zgrzytają, że trzeba w nich coś zmienić. Ale dziś już tylko od autora zależy, czy zobaczy swoje dzieło na papierze zanim to jeszcze trafi na półki księgarskie. Kiedyś ten wstępny etap papierowy był oczywistością.
Pod koniec pracuje się już na „złamanej” wersji - autor dostaje pdf-a z gotową książką.
I kolejny raz musi przeczytać to obrzydlistwo. Bo pod koniec prac każda książka wydaje się autorowi beznadziejna. Zna ją już tak dobrze, że kolejne czytania to prawdziwa męka.
To jest ten etap, który kiedyś również wymagał osobistego kontaktu. Z wydawnictwa dostawało się „szczotki”, czyli złamany i wydrukowany roboczy egzemplarz, na którym należało pracowicie nanieść ostatnie korekty. Dawniej zresztą wszelkim poprawkom, i książkowym, i gazetowym służyły specjalne znaki korektorskie. Cały skomplikowany alfabet znaków. Jedne oznaczały powiększenie litery, inne zastosowanie pochyłego druku, jeszcze inne zamianę szyku wyrazów. Zygzaczków i kresek była cała masa, nigdy nie zdołałem ich wszystkich opanować. Dziś to właściwie już kolejny język martwy, bo przecież poprawki od razu nanosi się na wersji elektronicznej.
Świat tak się zmienił, że pracowników Państwowego Wydawnictwa Naukowego, które wydało „Absurdy PRL-u”, nigdy fizycznie nie spotkałem. Coś takiego podczas pracy nad książką przydarzyło mi się pierwszy raz! Wymieniliśmy się dziesiątkami maili, ale nigdy nawet nie rozmawialiśmy przez telefon. Z przedstawicielami wydawnictwa spotkał się na początku tylko mój współautor, Michał Matys. Ale potem już całe negocjacje dotyczące warunków umowy i wreszcie samej pracy nad wydawaniem odbywały się elektronicznie.
Zwracam tu uwagę na istotną sprawę – mam na myśli cały czas pracę nad wydawaniem książki, a nie nad samą książką.
Bo – biorąc pod uwagę, że to literatura faktu – oczywiście musieliśmy spotykać się z bohaterami naszych tekstów. Na razie reportaży nie pisze się przez Internet. Ale wydawcy, szczególnie prasowi, chętnie powitaliby taki sposób pracy. Nazywa to się „optymalizacja kosztów”.
Na szczęście wciąż trzeba pojechać do kogoś, zobaczyć na własne oczy, żeby go potem opisać. Tu żaden Skype nie pomoże, bo musimy się rozejrzeć w otoczeniu naszego bohatera, przez chwilę dotknąć jego życia.
Ale cieszę się, że nie muszę co kilka dni jeździć do wydawcy z korektą książki. Nad końcowym efektem wolę pracować skupiony w domu. Wówczas czuję się jak mnich-pustelnik. Tyle że podłączony do Internetu.
Piotr Lipiński - reporter, fotograf. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach.
Autor kilku książek, między innymi „Geniusz i świnie”, „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”.
Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje na twitter.com/PiotrLipinski. Nowa książka „Absurdy PRL-u” w wersji papierowej oraz ebookowej.
*Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.