To, co zwykliśmy robić w Internecie, jest w realnym życiu określane jako choroba
Mówiąc o pamięci w kontekście technologii, najczęściej mamy na myśli po prostu pamięć komputerową, która pozwala nam przechowywać pliki. Taki rodzaj pamięci ma swoją konkretną pojemność, która decyduje o tym, ile i jakich programów czy aplikacji się w niej zmieści. Ludzka pamięć, choć trudno odpowiedzieć na pytanie, ile gigabajtów informacji byłaby wstanie zmagazynować, także ma pewne ograniczenia. A wraz z rozwojem Internetu i Web 3.0 ma ich coraz więcej, bo wciąż pojawiają się nowe problemy i udogodnienia.
Kwestie ludzkiej pamięci w dobie technologicznego bumu są problematyczne z kilku powodów. Po pierwsze, przestajemy jej używać, bo w pewnym sensie przestała być nam potrzebna. Zastąpiła ją Wikipedia, notatki w smartfonach, czy ulubione adresy stron internetowych.
Po drugie, przestaliśmy magazynować fizycznie nasze wspomnienia, bo rozsiewamy je po Sieci, a nawet jeśli je przechowujemy robimy to głównie w obrębie komputera czy innych nośników plików. Mało kto wywołuje dziś zdjęcia, które wkłada z namaszczeniem w albumy. Prawie nikt nie pisze już listów. Pamięć stała się naszą historią wejść na strony internetowe, ostatnimi połączeniami czy wysłanymi wiadomościami tekstowymi albo postami na Facebooku. Mogąc wszystko sprawdzić i skonfrontować, przestaliśmy pamiętać.
Z problemu naszej współczesnej pamięci (albo jej braku?) zwykle zdajemy sprawę w dość prozaicznych momentach, kiedy nasza odpowiedź: „Po co? Przecież jest w Internecie” kwituje większość pytań czy poleceń. Ostatnio uderzyła mnie zresztą moja własna zuchwałość, kiedy ni to zdziwiona, ni to poirytowana powiedziałam: „Przecież nie nauczyłam się tego na pamięć… Jest w Internecie”.
A co, jeśli Internet zniknie? A co, jeżeli jutro nie odnajdziemy tego w tym samym miejscu? Będziemy głupi? Będziemy jak niezapisana kartka, z tym, że nie dlatego, że ktoś pokłada w nas nadzieję, a z prostego powodu – w naszych głowach nie zostanie absolutnie nic. Pustka.
Tak - będziemy idiotami, a raczej nimi pozostaniemy, co udowadniamy każdego kolejnego dnia. Dziś prawie nikt nie posiada już takiej wiedzy, jaką mają czy mieli nasi (nie)wykształceni przodkowie. Obecnie wszystko działa zbyt szybko, by pozwolić sobie na inny dostęp do informacji. Jemy szybko, przemieszczamy się w zastraszającym tempie, szybko mówimy, myślimy, żyjemy. Reagujemy na znacznie większą liczbę bodźców niż ludzie żyjący kilkanaście, kilkadziesiąt lat wcześniej. Jesteśmy narażeni na tysiące niepotrzebnych informacji, które przetwarzamy i wyrzucamy w niebyt. Nasza pamięć nas chroni. Nasza wiedza jest wybiórcza.
Z naiwnością dziecka wierzymy, że Internet jest constans. Zapominamy o jego dynamiczności, o utracie danych, o zmianie adresów i errorach 404. Mamy tak mało zaufania do naszej pamięci, której nie chcemy ćwiczyć, i tak bardzo rozleniwiła nas łatwa dostępność wszystkiego, że nie przepisujemy, a nawet nie kopiujemy (!) przepisów na ulubione ciasto czy krem z brokułów. Po co? Jest w Internecie, a Google wie wszystko.
Nasza kultura, którą Walter Ong nazwał typograficzną (choć nie wiem, czy nie posunęliśmy się już o krok dalej), nastawiona jest na kopiowanie i wklejanie, które przestało wymagać pamięci. To, co w kulturze oralnej było na porządku dziennym, tj. redundancja, addytywność, zaangażowanie i przed wszystkim – dobra pamięć, dziś już wydają się czymś zbędnym, niepotrzebnym. Pamięć się zdewaluowała, bo zastąpiły ją maszyny. Nasza chęć zapełniania umysłów zmalała, bo prawie nikt już nie widzi takiej potrzeby.
Oprócz tego, że Internet i nasza pogoń za technologią doprowadziły do swoistego zaniku pamięci, zmieniły charakter tego, co zapamiętać musimy, a także specyfikę naszych wspomnień.
Rozwój Sieci, przenoszenie życia rzeczywistego, prywatnego w wirtualną przestrzeń wymusiły na nas obarczanie swojej pamięci hasłami. Z badań Microsoftu, które zostały przeprowadzone w roku 2007 na 500 respondentach, wynika, że przeciętny Internauta ma 25 kont na różnych stronach, serwisach. Każdy profil nie jest jednak chroniony odrębnym ciągiem słów czy liter, bo na te 25 kont przypada tylko 6 haseł.
Oznacza to w praktyce, że jeżeli poznamy hasło naszego przyjaciela do jego skrzynki pocztowej, lada chwila możemy mieć dostęp do jego konta. Pół biedy jeśli to hasło pozna faktycznie nasz przyjaciel. Miejmy nadzieję, że za nasze oszczędności przygotuje nam wspólną niespodziankę. Konieczność zapamiętywania i z drugiej strony niezapamiętywanie tego, co konieczne kryje niebezpieczeństwo i zagraża naszej prywatności.
Naszej prywatności i naszemu spokojowi zagraża zresztą cały Internet.
Elias Aboujaoude w swojej książce „Wirtualna osobowość naszych czasów. Mroczna strona e-osobowości” przytacza sytuację, która dotyka właściwie każdego z nas w bardziej lub mniej zbliżony sposób. Autor opisuje historię Tiny, dziewczyny, która jako nastolatka została zgwałcona przez chłopaka, którego dobrze znała. Po trudnych przejściach, zmaganiu się ze sobą, rzeczywistością i bólem, postanowiła ponownie wyjść na światło dzienne. Tina założyła profil na Facebooku, gdzie trafiła na niego… Na jego roześmianą, profilową twarz, zdjęcia wspólnych znajomych, na których on ją obejmuje. Jak pisze Aboujaoude, kobieta nie mogła tych zdjęć potargać. Nie mogła ich zniszczyć i o nich zapomnieć. Jej jedyną szansą było zgłoszenie tego do obsługi Facebooka, a jeśli ktoś z was próbował kiedykolwiek usunąć coś w ten sposób, powinien wiedzieć, ze przed Tiną jeszcze długa droga i żmudny proces.
Internet ze swoją olbrzymią przestrzenią i zabawą w stylu „Uderz kreta”, o której mówi choćby Orliński w publikacji „Internet. Czas się bać” nie pomaga w pozbywaniu się złych wspomnień. Wie o tym każda/y porzucona/y dziewczyna/chłopak, każdy zdradzony partner i każdy, kto jest nieszczęśliwie zakochany. Choć to wstydliwe i nikt się tym nie chwali, wiele osób z namaszczeniem kilka razy w tygodniu, jeśli nie kilkadziesiąt razy dziennie odwiedza profil swojej byłej lub (nie)potencjalnej połówki, szuka o niej informacji w Sieci. Przypomnijcie sobie ostatnią scenę filmu „Social Network”. Coś w tym jest, prawda?
Z jednej strony przestajemy pamiętać, bo nie chcemy tracić na to czasu. Bo łatwiej jest polegać nie na sobie, a na własnym smartfonie. Z drugiej zaś staliśmy się internetowymi zbieraczami, którzy w swoich skrzynkach mają kilka tysięcy wiadomości, w tym kilkaset nieodebranych. W realnym życiu niepohamowane gromadzenie jest nazywane chorobą, zbieractwem właśnie. Więc co? Jesteśmy chorzy czy cierpimy na brak pamięci?
Autorka jest redaktor prowadzącą sPlay.pl – bloga poświęconego cyfrowej rozrywce.
Zdjęcia pochodzą z Shutterstock