REKLAMA

„Internet. Czas się bać”. Straty w epoce Internetu, czyli nic już się nie da zrobić

"Mam nadzieję, że część z państwa pod koniec lektury dołączy do ligi zaniepokojonych. Zapraszam." – Takimi słowami Wojciech Orliński kończy swoją przedmowę w książce „Internet. Czas się bać”. Wieloletni pracownik Agory, dziennikarz i entuzjasta nowych technologii od kilku dobrych lat jest sfrustrowany. Mogłoby się wydawać, że jego złe samopoczucie nie powinno nas obchodzić. Nic bardziej mylnego – Orliński jest sfrustrowany, bo wraz z popularnością Internetu i takich korporacji jak Google czy Facebook prawie nikt w mediach nie pyta o zagrożenia. On spytał. I o tym jest ta książka.

„Internet. Czas się bać”. Straty w epoce Internetu, czyli nic już się nie da zrobić
REKLAMA

„Internet. Czas się bać” to pozycja, która ma odpowiedzieć nam na kilka naczelnych pytań, związanych z naszą obecnością on-line. Pytań, które być może nie każdy sobie zadaje lub nie każdy tak naprawdę chce poznać na nie odpowiedź. Orliński z pełną świadomością i bezkompromisowością mówi o tym, co ważne i o czym my, użytkownicy Sieci, powinniśmy wiedzieć od momentu, kiedy pierwszy raz wysłaliśmy e-maila, czy kliknęliśmy „Lubię to!”. Według autora wraz z zyskaniem wszelkich dobrodziejstw Internetu straciliśmy wolność wyboru, prawa, dostęp do informacji, prywatność, wolność słowa, pracę, kulturę, transparentność. Jak to wszystko odzyskać?

REKLAMA

Orliński przedstawia nam ciemne strony Facebooka, Amazon.com, Google’a i innych wielkich korporacji związanych ze światem technologii, które w białych rękawiczkach trzymają stery – i nie ma w tym grama przesady – całego świata. Pokazuje jak bardzo Sieć, która pierwotnie miała być poszerzeniem świadomości, pozbyciem się barier, nowym kanałem na zdobycie informacji i kontakt z innymi stała się jedynym medium, które rządzi się własnymi prawami, i które potrafi tak naprawdę ograniczyć nas samych, a także wiele sfer naszego życia. Staliśmy się podporządkowani platformom, serwisom, skrzynce mailowej i nie możemy pozwolić sobie na luksus rezygnacji z tego, w co sami się wpakowaliśmy.

Prawo do „niebycia na Facebooku” nie jest przywilejem dostępnym kurczącej się grupce obywateli powyżej pewnego progu społecznego, majątkowego i wiekowego. Czy taki wybór ma na przykład gimnazjalista, któremu nauczycielka oznajmi, że informacje o życiu klasy – terminy klasówek, plany wycieczkowe, wywiadówki, zastępstwa – będą publikowane „na profilu klasy na Facebooku”? (…) Coraz mniej jest zawodów, w których można sobie pozwolić na luksus „niebycia na Facebooku”. (…) Okazuje się, że luksus „niebycia na Facebooku” stracili nawet szpiedzy.

Orliński przywołuje historię domniemanego amerykańskiego szpiega Ryana C. Fogle’a. Fogle został namierzony i zdemaskowany właśnie przez swój profil na portalu społecznościowym, z którego można było wyczytać informacje, takie jak ostatnie miejsce jego pobytu, liczba znajomych, miejsce pracy czy zainteresowania i ulubione restauracje. Jak się okazuje, nieposiadanie przez Fogle’a konta na Facebooku byłoby zbyt podejrzane i paradoksalnie jeszcze bardziej zwróciłoby nań uwagę. W świecie, gdzie prawie wszyscy mają konto na jakimś portalu społecznościowym, osoba, która go nie posiada budzi niezdrową ciekawość. Rodzą się pytania.

Coraz częściej bycie w Sieci staje się naszym obowiązkiem, kanałem komunikacyjnym w pracy, jedynym kontaktem z osobami, z którymi współpracujemy. Facebook przestał być rozrywką, a stał się więzieniem, gdzie zielone kółeczko oznacza ciągłe bycie za kratkami. Co gorsza, nie zapowiada się byśmy mogli mieć kiedykolwiek taki komfort jak Andy Dufrense i czmychnąć przez otwór, który zasłoni jakaś Rita Hayworth czy inna Marilyn Monroe. Nasza realna rzeczywistość została nieodwracalnie zintegrowana z wirtualną egzystencją. Możemy się na to oburzać, bądź nie, ale prawdopodobnie będzie tylko gorzej. Bez Facebooka będziesz wykluczony. Pogódź się z tym.

W maju 2012 BBC poinformowało, że brytyjskie kluby zaczynają na wejściu żądać od gościa pokazania konta facebookowego jako warunek przejścia przez selekcję

Orliński zwraca szczególną uwagę na pełną inwigilację naszych działań. Straciliśmy wszelkie prawa, nigdy nie będziemy już całkowicie sami. Internet potrafi zaszczuć nam życie i zaciągnąć stryczek na naszej szyi.

Dlaczego w takim razie nastolatki popełniają dziś samobójstwo z powodu zaszczuwania w internecie, a nie z powodu zaszczuwania w radiu czy telewizji? To nie ma nic wspólnego z techniką. To kwestia czysto prawna, co w przezabawny sposób pokazano w czarnej komedii Kick-Ass z 2010 roku. (…) <<Ze względu na drastyczność nie możemy państwu tego pokazać w telewizji, ale mogą państwo obejrzeć ją na naszej stronie internetowej>>.

Inwigilacja Sieci jest przerażająca – serwery pełne są informacji o nas, a zakładając konto na Gmailu jednocześnie wyrażamy zgodę na przegląd naszej korespondencji. Co więcej, Ci, którzy posiadają skrzynkę mailową na innym serwisie, ale wysyłają do nas informacje na adres z domeną gmail również narażeni są na łamanie tajemnicy korespondencji. Internet prowadzi do niezdrowych sytuacji, kiedy każdy wie wszystko o wszystkich i każda informacja jest możliwa do uzyskania. Sam Zuckerberg powiedział kiedyś swojemu koledze w mało wysublimowanych słowach, co myśli o wszystkich tych, którzy ufają jemu (tj. Mark Zuckerberg jest w posiadaniu ich danych) i jego firmie-dziecku ("Ufają mi, głupie zjeby").

W internecie panuje przejrzystość taka, jak w lustrze weneckim. Rządy i korporacje wiedzą wszystko o tym, co my robimy – my coraz mniej wiemy, co robią rządy i korporacje

W Sieci rządzą zupełnie inne prawa, niż w innych mediach. W radiu i telewizji nie można publikować niektórych treści – tych nielegalnych i tych obraźliwych – zaraz podnosi się larum KRRiT czy innej organizacji. Internet bawi się z nami, jak mówi Orliński, w kreta, który nawet jeśli go uderzysz, wyskoczy z innego kopca. W skrócie znaczy to po prostu, że wszelkie przestępstwa w Internecie, np. piractwo czy udostępnienie niepożądanych treści (dajmy na to cudzego roznegliżowanego zdjęcia), może być usunięte i ścigane tylko wtedy, kiedy ktoś zgłosi naruszenie praw poprzez konkretny plik. Cała zabawa polega na tym, że ten sam plik może w następnej minucie trafić do Sieci pod inną nazwą. I wtedy mechanizm zaczyna się od nowa.

Znów to samo: dopóki osoba poszkodowana sama nie wyśle „wiarygodnej wiadomości”, serwis jest bezkarny. A i po otrzymaniu takiej wiadomości jest zobowiązany najwyżej do usunięcia tego konkretnie zdjęcia, o którym go powiadomiono. Cała reszta zostaje (a zdjęcie może wrócić pod inną nazwą). Whack a mole, whack! He always comes back.

Jak pisze Orliński, Internet jest traktowany przez 36 % Amerykanów przed trzydziestką jako podstawowe źródło informacji. "(…) jest coś przerażającego w tym, że podstawowym źródłem informacji dla ludzi ma się stać medium, które im mówi dokładnie to, co chcą usłyszeć". Każdy z nas dzięki wyszukiwarce Google, która promuje te strony, z którymi ma partnerski układ (bo partnerski układ mają właściciele, prezesi Fundacji i ogólne wielkie głowy tego świata, o których część z nas nie ma pojęcia, a które zarządzają bardzo sprawnie naszym życiem za pomocą jednego kliknięcia), znajduje się w „bąblu informacyjnym”. Promowana jest, np. Wikipedia, a także te strony, które tak naprawdę zbieżne są z naszymi poglądami.

Internet utrzymuje nas w błogim przekonaniu, że wszyscy nasi znajomi mają takie same poglądy, jak my – bo ludzie o innych poglądach są od nas odizolowani niewidzialnym bąbelkiem

Rzeczywiście Wojciech Orliński ma rację, trudno temu zaprzeczyć – wyniki wyszukiwania są przesiewane przez sito i starannie oddzielane, sam Kopciuszek nie zrobiłby tego lepiej, nawet z pomocą Dobrej Wróżki. Lewicowy działacz zapewne w pierwszej kolejności dostanie wyniki stron, które dany temat przedstawiają z jego punktu widzenia, podobnie jak prawicowiec. Tyle, że te informacje mogą nawzajem się wykluczać. Google podobnie jak Facebook filtruje dostęp do informacji, podając nam to, co uznaje za słuszne. Lubimy utwierdzać się w przekonaniu, że jesteśmy nieomylni. Sieć nam w tym pomaga. Szkoda tylko, ze zakładając nam na szyję koło ratunkowe, jednocześnie podkłada nam nogę.

Wraz z dostępem do rzetelnej informacji na własne życzenie straciliśmy także kulturę. Internet (wielkie korporacje?) stara się nam wmówić, że w Sieci każdy jest twórcą. Tymczasem tak naprawdę większa liczba osób to odbiorcy bądź ci, którzy tylko przetwarzają informacje. Większość „kultury” to działania firm i szeroko pojęty PR, mało jest już tych oddolnych inicjatyw faktycznie związanych z kulturą. Najpopularniejsze na Facebooku czy YouTube są gry rozrywkowe czy teledyski takich twórców jak Psy. A za tym stoi przecież cały sztab speców od szeroko rozumianego e-marketingu.

Sama filozofia moderacji treści przez wielkie serwisy i portale tego świata jest zagadkowa. Facebook np. usunął zdjęcia matki karmiącej piersią swoje dziecko, ale zostawił filmik prezentujący mężczyznę, który ścina głowę kobiecie. Po fali oburzenia w końcu pozytywnie ustosunkował się do stanowiska społeczeństwa (skąd inąd mam wrażenie, że zdroworozsądkowego), ale nie obyło się bez innych skandali. Ingerencja wielkich korporacji w to, co publikujemy bądź mamy na własność jest przerażająca. Amazon i Facebook mogą dożywotnio i bez pytania usunąć nam nasze konta, a ta pierwsza korporacja może też usunąć nasze książki z Kindle’a bądź podmienić ich treść.

Zostaliście zaniepokojeni?

Dla tych, którzy nie czują ani trochę strachu, nie ma już ratunku. Ci, którzy czują się w niebezpieczeństwie, mogą poczuć się zagrożeni jeszcze bardziej. Jednym i drugim polecam książkę Orlińskiego „Internet. Czas się bać”. Choć zabrzmi to może banalnie, to naprawdę fascynująca lektura. Nawet jeśli nie chcecie zmienić swojego stanowiska i poważnie spojrzeć na problem, dostarczy wam wiele informacji ze świata technologii, z historii Internetu, polityki Europy czy Stanów Zjednoczonych.

Oczywiście, nie popadajmy w paranoję. Choć faktycznie jako społeczeństwo jesteśmy zagrożeni i cyfrowością każdemu z nas może się mocno odbić, należy wziąć pod uwagę to, że na co dzień możemy funkcjonować teoretycznie całkiem normalnie – być może po prostu trzeba zmienić swoje przyzwyczajenia. Ogrom faktów i przykrych sytuacji w książce intensyfikuje obawy związane z Siecią w XXI wieku. Nie każdy się tym przejmie, część wzruszy ramionami i weźmie Orlińskiego za przewrażliwionego konsumenta. I pewnie dopóki ta cyfrowość nikogo mocno nie kopnie w tyłek, dalej będziemy żyć w ciepłym i miękkim „bąbelku”.

„Internet. Czas się bać” to pełna ciekawostek, napisana dobrym i dowcipnym językiem książka, która otwiera oczy, tak szeroko, że faktycznie może zmienić sposób naszego korzystania z Sieci. Nie zrozumcie Orlińskiego źle, jak sam mówi lubi Internet i uważa, że to dobre miejsce, które niestety zmienia się nie do końca tak, jak powinno.

Niech Internet zostanie taki, jaki jest. Prawdę mówiąc, ja też dużo myślę o tym wariancie, bo jestem pesymistą tak skrajnym, że dopuszczam taką możliwość, iż nic się już po prostu nie da zrobić.

REKLAMA

Zdjęcia View of Facebook homepage, Facebook CEO Mark Zuckerberg, Close-up of the Google.com search homepage, a whacking game at carnival oraz Portrait of a scared girl being abused by an adult man pochodzą z Shutterstock
Fot. Wikipedia

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA