Piotr Lipiński: ELEKTROGAZETY, czyli nie czytamy palcami
Podobno ludziom maleją głowy a rosną kciuki. Tak przynajmniej uważa pewien introligator.
Jakiś czas temu przybyła do niego pani z działu PR celem zamówienie druku firmowego kalendarza. Z kobietami rzecz jasna. Nic wszak tak nie wzbogaca widoku kombajnów, pras hydraulicznych i narzędzi stolarskich, jak niewiasta w bikini. Przy okazji zapytała:
- Ale właściwie czym się pan zajmuje? Kim jest introligator?
Po wysłuchaniu cierpliwych wyjaśnień na wszelki wypadek wyciągnęła smartfona, aby sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Bo ludzie różne głupstwa plotą, a nie kłamie tylko Google. Stąd właśnie przekonanie introligatora o roli kciuka w dzisiejszej cywilizacji.
Przy okazji przypomniała mi się historia z przełomowego 1989 roku, kiedy pewne socjalistyczne zjednoczenie handlu zagranicznego musiało przemielić cały nakład swojego kalendarza. Okazało się, że nikt nie wiedział, jak napisać poprawnie słowo „biznesman”.
Z obu tych historii płynie wniosek: jedni są tak nowocześni, że nawet nie wiedzą, jak było kiedyś, inni chcieliby wyprzedzić współczesność, ale do przyszłości nie bardzo się nadają.
Ów introligator, człowiek wyjęty z poprzedniej epoki, ma sprecyzowane zdanie na temat wykształcenia młodych ludzi. Co wynika po części z tego, że jest nieco rozczarowany rzeczywistością, w której powoli nie ma dla niego miejsca.
Nie on jeden. Do szewca już prawie nikt nie chodzi. A jak niedawno udałem się po śrubkę do słynnego małego sklepu z narzędziami, to mnie sprzedawca odesłał do Praktikera.
W redakcjach gazet w naturalny sposób wymarły działy listów. Każdy czytelnik może błyskawicznie wysłać emaila do autora i mu żaden pośrednik nie jest potrzebny. Niestety, wyginęły też korektorki, a pakietowi Office jeszcze daleko do ich wiedzy o skomplikowanych zasadach języka polskiego. Jego inteligencja wciąż jest sztuczna.
Tradycyjny, analogowy świat coraz bardziej traci na znaczeniu. Choć dla retro-ludzi jest jeszcze pewna nadzieja. Otóż niektóre rozwiązania cyfrowe charakteryzują się przerostem formy nad treścią. Być może po początkowym zachwycie znajdą się w odwrocie. Bo można cieszyć oczy modą spod znaku haute couture, ale do miejskiego autobusu nie bardzo się nadaje.
Jedna z zalet cyfrowego świata polega na tym, że gazety i książki można już czytać bez ślinienia palca celem przewrócenia strony.
A owo ślinienie jest bardzo niebezpieczne, o czym możemy się przekonać podczas lektury „Imienia róży” Umberto Eco. Obecnie wystarczy musnąć palcem cyfrową stronę w tablecie i ta automagicznie przewraca się ukazując kolejną. Proste. To znaczy mogłoby być proste. Ktoś jednak uznał, że rozwiązanie trzeba skomplikować. Bo jak coś jest łatwe, to wygląda, że nikt nie natrudził się nad problemem. Pewnie więc nie należy mu się wynagrodzenie, bo prostych rzeczy wszak nie trzeba wymyślać.
Niestety, muszę się przyznać - nie cierpię nowoczesnych elektronicznych magazynów multimedialnych. Tych wszystkich wabiących kolorami wydawnictw na tablety. Czuję się wobec nich bezradny jak Tezeusz bez Ariadny w labiryncie. Powód jest banalny. Nie znoszę zastanawiać się, czy artykuł mam przewijać z lewa na prawo czy z góry na dół. Albo jeszcze jakoś inaczej, co zapewne wyjaśniono na wstępie w instrukcji obsługi. Ale ja sięgam po czasopismo, żeby się z niego czegoś dowiedzieć, a nie uczyć się, jak go używać.
Nie pamiętam już, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tymi nowomodnymi nawigacjami po czasopismach, ale z pewnością było to już parę lat temu. Wprowadzono je zapewne po to, aby elektroniczne wydania odróżnić od zwykłych PDF-ów. Żeby było wygodniej, choć dziś raczej jestem skłonny uważać, że głównie po to, aby było nowocześniej. W każdym razie wydawcy zaproponowali ten sposób nawigacji wystarczająco dawno, abym się przyzwyczaił. Niestety nic z tego.
Cóż, po prostu uważam, że świat pisany jest linearny. Biegnie z jednej strony w drugą. U nas akurat z lewa na prawo. W krajach arabskich – odwrotnie. A gdzie indziej jeszcze – z góry na dół.
Kolejne strony trzymają się swojego porządku, a nie każą poruszać się między sobą ruchami konika szachowego.
Właśnie przeglądam jeden taki w pełni interaktywny magazyn, co oznacza, że nie mogę przeczytać wstępnego felietonu, bo mi się gazeta wiesza. Trudno. Gorzej, że kiedy przeglądam kolejne numery nigdy nie jestem pewny, czy przeleciałem już wszystko, czy połowa treści ukryła się gdzieś sprytnie przed moim wzrokiem czy też raczej palcem. Bo a to muszę coś przysunąć, a to potem klikać w strzałkę a na koniec walnąć tabletem o podłogę.
I jeszcze te okropne plusiki, po naciśnięciu których pojawia się dodatkowy opis na przykład do zdjęcia czy materiał wideo. Pokochały je szczególnie przeróżne anglojęzyczne magazyny fotograficzne. Może wynikają z miłości fotografów do częstego naciskania spustu migawki?
Efekt jest taki: zamiast czytać oczami czytam palcami. Co chwilę muszę coś kliknąć, pacnąć, przez co rozpraszam uwagę i przestaję myśleć o treści. W sumie to dobre rozwiązanie na kiepskie dziennikarstwo.
Domyślam się, że te magazyny wyglądają znakomicie, kiedy ogląda się je pierwszy raz na kolegium redakcyjnym. Wydają się piękną przepustką do nowoczesnego świata. Możemy sobie w nich tak dużo klikać, że z pewnością jutro na prenumeratę zapisze się połowa ludzkości, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy nie potrafią czytać.
Rozumiem, że kolorowe pismo musi po pierwsze ładnie wyglądać, a dopiero później dostarczać interesujących treści. Ale ja już mam dosyć tej cyfrowej mody.
Z wielką przyjemnością sięgam po magazyny, w których artykuły pojawiają się najzwyczajniej w świecie jeden po drugim. Na szczęście wciąż są takie i to również, o dziwo, w świecie fotografii. W cyfrowej prasie wystarcza mi tylko taka nowoczesność, która pozwala na jednym urządzeniu posiadać wiele tytułów i sterować rozmiarem czcionki. Niczego więcej nie oczekuję. Nawet przeciwnie – uciekam na wieść o dodatkowych wodotryskach, bo mi chlapią po ekranie.
Jeśli trend z unowocześnianiem elektrogazet nadal się utrzyma, to zacznę znowu kupować tradycyjne magazyny. W końcu papierowa biblioteka wciąż ma kilka zalet. Po pierwsze dzięki niej w moim pokoju jest z reguły cieplej, niż w reszcie mieszkania. Po drugie, lepiej brzmi muzyka, bo biblioteka dobrze wpływa na akustykę pomieszczenia. Po trzecie, robiąc zdjęcia grzbietów gazet i książek mogę sprawdzać, czy moje obiektywy prawidłowo ostrzą.
Kiedyś obszerna papierowa biblioteka przydawała się pisarzowi, gdy przyjeżdżała telewizja. Ekipa mogła po raz tysiąc pięćset osiemdziesiąty szósty wpaść na pomysł, że pisarza filmuje się najlepiej na tle biblioteki. Teraz jednak nie wystarczy wygłosić dwa mądre zdania na tle opasłych tomów. W związku z dynamizowaniem kadrów pisarz musi stanąć na głowie albo chociaż podskakiwać na jednej nodze, dając wyraz swoim lewicowym albo prawicowym przekonaniom.
Cyfrowa rzeczywistość atakuje każdy zakątek naszego życia, ale analogowa przypomina, że jak trzeba przybić obraz na ścianie, to żaden komputer nie pomoże, trzeba sięgnąć po młotek.
Raz świat jest trochę lepszy, raz trochę gorszy. Raz bardziej analogowy, to znów cyfrowy. Za każdym razem inny. I tym powinniśmy się cieszyć. A jak ktoś nie wie, jak żyć, to niech zapyta premiera. Albo Siri czy też inną Cortanę.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje naPiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.