REKLAMA

Science-fiction a rzeczywistość: Przyszłość stała się teraźniejszością? - część 1

W roku 2013 możemy teleportować, co prawda nie siebie, ale cząstki elementarne na poziomie kwantowym. Wiemy, jak wyglądają Wenus, Mars czy Księżyc. Ciągle czytamy książki drukowane na papierze, choć boimy się, że ten XV-wieczny wynalazek odejdzie w niepamięć na rzecz tabletów czy czytników. Nasze życie staje się coraz bardziej wirtualne, dostępne dla innych i jednakowe, ale nie wszyscy wyglądamy rodem jak z filmu cyberpunkowego. W jakim miejscu jesteśmy, a w jakim mieliśmy być? Czy twórcy przeszłości mieli nosa, czy ich prognozy okazały się być tylko wiarą w technologię? A może naiwnością?

Science-fiction a rzeczywistość: Przyszłość stała się teraźniejszością? – część 1
REKLAMA

Akcja większości filmów science-fiction rozgrywa się w dalekiej i mrocznej przyszłości, zwykle kilkadziesiąt lat później, licząc od roku, w którym owa produkcja została stworzona. Natomiast niektóre obrazy, wykorzystujące motywy z fantastyki naukowej, pokazują nam ówczesny świat, w którym porządek jest zdecydowanie odmienny od naszego. Oglądając takie produkcje, flirtujące z tematyką science-fiction, często nie odczytuję ich jako alternatywnej teraźniejszości, a w sposób naturalny przypisuję im czas przyszły. Nawet jeśli miałoby to być chociaż kilka lat do przodu.

REKLAMA

Przyznam, że jako osoba nie przepadająca za twardym s-f, wolę raczej obrazy, które dają mi namiastkę bajkowości, fantastycznej przygody rodem z trylogii "Podróż do przyszłości". Postapokaliptyczna zagłada, węszące za pulsującym mózgiem zombies czy walczące o równe (a może i większe?) prawa roboty średnio mnie przekonują. Chyba, że mówimy o "Łowcy androidów". Ale ejże! Tam głównym bohaterem jest młody Harrison Ford. On mógłby nawet walczyć z krwiożerczymi stokrotkami w roku 2111 i oglądałoby się to z otwartą buzią. Przygotowując się do tego tekstu i próbując skonfrontować produkcje s-f największych wytwórni z tym, co mamy za oknem bądź możemy mieć za kilka lat, obejrzałam też takie filmy, po które nie sięgnęłabym dla przyjemności.

Porządkując wszystkie fakty i filtrując swoje refleksje, doszłam do wniosku, że warto poruszyć cztery aspekty filmów science-fiction. Chcę zestawić je z naszą przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Zastanowić się, czy wykreowana przez media wizja kolejnych dziesięcioleci jest spójna bądź ma szansę być spójna z tym, co dzieje się wokół nas. Nie będzie to tekst odnoszący się jedynie do aspektu technologicznego, ale i biologicznego czy życia codziennego.

Przyszłość i teraźniejszość gatunku ludzkiego

Posthumanizm, androidy i cyborgi

Posthumanizm jest pojęciem tyle obszernym, co wieloznacznym. Z jednej strony możemy rozumieć go jako pewne przeciwieństwo humanizmu (antyhumanizm) i utożsamiać ze śmiercią człowieka i człowieczeństwa. Z drugiej zaś może być swoistym kultem przekraczania granic przez ludzi, którzy wyzwoleni spod sił natury mogą osiągnąć stan post-ludzki i mieć wpływ na dalszy postęp, niezależnie od innych czynników. Posthumanizm stawia przed nami pytania o możliwości dalszego rozwoju, o to, gdzie kończy się człowieczeństwo i jakie konsekwencje, choćby moralne, może mieć dla nas próba stania się czymś więcej, niż tylko ludźmi.

Transhumanizm jest przykładem technokratycznego posthumanizmu i mówi o wyjściu poza granice człowieka dzięki technologii. Pierwsze wzmianki o tym nurcie pojawiają się w latach 70. XX wieku w pracach Fereidouna M. Esfandiary’ego, który pisał o transludziach. Mieli być oni kolejnym i lepszym etapem w rozwoju człowieka właśnie dzięki technologicznym rozwiązaniom, takim jak na przykład implanty.

Dziś już implanty są prawie tak samo powszechne jak koloryzacja włosów i być może budzą jeszcze zdziwienie, kiedy ktoś koniecznie pragnie umieścić je sobie w pośladkach albo na głowie w formie rogów. Nie można jednak zaprzeczyć temu, że nasz ludzki gatunek efektywnie zmierza w kierunku „odczłowieczania”, a sprzyja temu właśnie technologia. Choć nie wszyscy, dokonujący zmian w swoim ciele, pragną wyglądać jak cyborgi, o których za chwilę. Ludzie-lalki, takie jak Anastazja Szpagina, Olga Oleynik czy Justin Jedlic mimo że nie mają widocznych metalowych elementów i zębatek, wyglądają jak postaci z (wyidealizowanej) przyszłości. Nie bardziej jednak niż Neil Harbisson, Katalończyk, urodzony w Wielkiej Brytanii.

Harbisson (ur. 1982 rok) jest artystą i człowiekiem walczącym o prawa cyborgów, który praktycznie sam stał się postacią rodem z filmów science-fiction. W 2003 roku wraz z Adamem Montandonem stworzył urządzenie o nazwie „Eye-borg”. „Eye-borg” to cybernetyczna maszyna, która jest noszona na głowie i ma zastąpić funkcje naszego oka, a właściwie wzbogacić je. Pozwala ona bowiem na widzenie kolorów poprzez fale dźwiękowe. Harbisson urodził się z achromatopsją, czyli chorobą siatkówki oka, która uniemożliwia widzenie barw i co za tym idzie ich rozpoznawanie. Swą niespełnioną miłość do kolorów realizuje w swojej sztuce, która mocna związana jest z nowymi technologiami. Harbisson w 2010 roku założył fundację, która wspierać ma działania ludzi, dążących do tego, by stać się cyborgami.

W filmach fantastyczno-naukowych postaci cyborgów czy androidów są na porządku dziennym. Wystarczy choćby ponownie wspomnieć kultowego „Łowcę androidów”, który opowiada historię, której akcja rozgrywa się w Los Angeles, w 2019 roku. Rick Deckard, tytułowy łowca, zostaje wysłany do wyeliminowania zbiegłych androidów typu Nexus-6. Androidy początkowo podwładne ludziom, używane były do różnego rodzaju badań oraz kolonizacji innych planet. Po ich buncie stają się niebezpiecznymi rywalami ludzi, a ci muszą walczyć o przetrwanie w wyniszczonym wojną świecie. Osobniki obdarzone sztuczną inteligencją występują także w filmie „Ja robot”, w którym główną rolę gra (niestarzejący się i wiecznie młody – jak on to robi?) Will Smith. Tam także próbują one działać przeciwko człowiekowi, łamiąc tym samym kodeks robotów.

W 2013 roku w dziedzinie technologii możemy pochwalić się czymś więcej niż tylko robotem kuchennym.

Mamy roboty wyposażone w sztuczną inteligencję, które potrafią prowadzić z nami logiczną rozmowę czy pomysł DARPA, by stworzyć roboty samouczące się. Roboty wykorzystywane są do zadań, które są niemożliwe do zrealizowania dla ludzi – pracują pod wodą jak Robug III czy są załogantami Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jak Robonaut 2. Są coraz bardziej inteligentne i humanoidalne, choć niektórzy twórcy tych maszyn, jak na przykład Rodney Brooks rezygnują ze skomplikowanych rozwiązań i stawiają na proste, owadopodobne formy.

Można zatem stwierdzić, że twórcy s-f mieli nosa – roboty są coraz bardziej popularne i dostępne, choć dużo wody jeszcze w Wiśle upłynie zanim każdy z nas będzie mógł mieć nianię i kucharkę w jednym rodem z The Jetsons. Niemniej, jeśli spojrzeć na lata, w których rozgrywa się akcja wspomnianych powyżej filmów („Łowca androidów” – 2019 i „Ja, robot” – 2035) trudno mi uwierzyć, że za 6 czy 22 lata maszyny zawładną światem. Nie przypuszczam także, by w przyszłości była możliwa do powtórzenia alternatywna historia lat 90. zaserwowana nam w „Apokryfie Agłai” Jerzego Sosnowskiego. Sosnowski opisuje świat opanowany przez androidy, pracujące jako szpiedzy KGB. Główny bohater zakochuje się w jednej z maszyn, która jest owym tajnym agentem, ale wkrótce czar miłośni pryśnie jak bańka mydlana.

Sztuczna inteligencja, nawet jeśli opracowana na podstawie wspomnień jak w filmie Ridley’a Scotta, jest zawodna. W rzeczywistym świecie jest tylko zbiorem algorytmów, które nie są przygotowane na niestandardową czy zaskakującą reakcję. I co najważniejsze – nie potrafią samodzielnie i spontanicznie myśleć. Aby się o tym przekonać, wystarczy wejść na stronę www.cleverbot.com i odbyć kilkuminutową rozmowę z tym mądrym urządzeniem. Największe zło, jakie może spotkać nas ze strony maszyn to, co najwyżej, złośliwość rzeczy martwych.

Człowiek w cybernetycznej przestrzeni

„Avatar” z 2009 roku jest najbardziej dochodową produkcją w historii kina. Środki ze sprzedaży biletów wyniosły ponad 600 milionów dolarów. Akcja filmu rozgrywa się w roku 2154. Jake Sully jest sparaliżowanym weteranem, który po śmierci brata zostaje wysłany w misję na planetę Pandora. Korporacja RDA wybiera Sully’ego ze względu na takie samo DNA jak jego brata. Jego zadaniem będzie zdobycie zaufania zamieszkujących Pandorę Na’vi oraz zmuszenie ich do przesiedlenia się z daleka od drzewa, które kryje pokłady substancji unobtaninium. Bez unobtaninium Ziemia ulegnie całkowitej zagładzie. Istotą projektu „Avatar” jest połączenie DNA Jake’a z DNA Na’vi, które pozwala na całkowicie wirtualne uczestnictwo w świecie niebieskoskórego gatunku.

Dimitri Itsakow, twórca rzeczywistego projektu o takiej samej nazwie, „Avatar”, twierdzi, że doznania i sytuacja jak z filmu będą możliwe już niedługo, a przynajmniej ponad 100 lat wcześniej, niż wskazywałaby na to fabuła amerykańskiej produkcji. Jego projekt jest rozpisany na 30 lat (lata 2015 – 2045) i obejmuje 3 fazy. Ostatecznie możliwa ma stać się pośmiertna transplantacja mózgu do humanoidalnej maszyny, która zapewni człowiekowi nieśmiertelność i pozwoli żyć tak, jak Jake’owi. Projekt skierowany jest do najbogatszych osób ze świata (podobno już robiono rozeznanie, kto chciałby wziąć w nim udział) i dla twórcy będzie na pewno równie opłacalny co film Camerona.

Darwin, śmierć rasy ludzkiej i fanatycy

Wykończeni przez roboty, a może nieśmiertelni dzięki cybernetycznemu życiu? Jaka będzie przyszłość gatunku ludzkiego? Oprócz powyższych wizji twórcy filmów science-fiction mieli jeszcze kilka innych pomysłów. Jednym z nich, który można by potraktować jako figlarne odwrócenie ewolucji Darwina, była propozycja filmu „Planeta małp”, który mogliśmy oglądać w kilku odsłonach (jak wszyscy zgodnie twierdzą, nawet ci, którzy uwielbiają Tima, byle nie w wersji burtonowskiej).

Rzecz dzieje się w XXVII wieku. Tym razem to nie małpy trzymane są w klatkach, ale ludzie, którzy stali się niewolnikami człekokształtnych. Małpia alternatywa, choć najbardziej odległa, wydaje mi się znacznie mniej prawdopodobna niż wszechobecne cyborgi i androidy. Być może dlatego, że podążamy w stronę technologii właśnie a nie natury, z którą kojarzą się zwierzęta.

Twórcy sugerują nam jeszcze kilka możliwości. Jednak w tym całym snuciu postapokaliptycznych wizji, o których za chwilę wspomnę w odniesieniu do konfliktów, m. in. międzyrasowych, nie można zapomnieć o propozycji złożonej przez Juliusza Machulskiego. A mianowicie o wyginięciu gatunku ludzkiego. A konkretnie mężczyzn. Jest rok 2044. Maks i Albercik budzą się ze spektakularnej hibernacji o kilkadziesiąt lat za późno. Jak się okazuje w tym czasie mężczyźni wyginęli a władzę sprawują kobiety (a przynajmniej osobnik z doklejanymi cyckami).

Aktualnie na Ziemi jest ponad 7 miliardów ludzi, którzy ciągle żyją coraz dłużej. Kobiet jest więcej o kilkadziesiąt milionów, ale tylko wśród osób od 64 roku życia. Na obecną chwilę to chłopców rodzi się więcej, a i mężczyzn w wieku produkcyjnym także jest więcej od kobiet w tym samym przedziale. Sytuacja z „Seksmisji” raczej nam nie grozi, nawet jeśli Kopernik była kobietą. Ale czy historia z „Ludzkich dzieci” nie będzie zagrożeniem?

Fabuła filmu opowiada o sytuacji z roku 2027. Świat targany jest wojnami, terroryści są wszędzie, a Wielka Brytania stała się państwem totalitarnym. Jakby tego było mało, od 18 lat żadna z kobiet nie zaszła w ciążę i nie urodziło się ani jedno dziecko. Na szczęście cudem znajduje się jedna, zapłodniona kobieta. Jej los jest w rękach Theo, który ma ochronić jej brzemienność.

Co prawda przyrost naturalny w Polsce maleje, maleje także liczba urodzeń, ale mogę się założyć, że w 2027 roku i wy, i wasze dzieci będziecie zdrowi, a liczba ryczących niemowląt w wózkach drastycznie się nie zmniejszy. Takiego stanu jak z „Ludzkich dzieci”, to jest braku prokreacji i tym samym śmierci gatunku ludzkiego niektórzy fanatycy dopatrują się natomiast w skłonnościach homoseksualnych. Miejmy nadzieję, że za 18 lat in vitro będzie tak samo skuteczne jak w „Seksmisji”, banki spermy funkcjonalne jak dziś, a brzuchy kobiet pełne zdrowych macic. Jak na razie na to się zapowiada. Oby tylko genetycznie zmodyfikowana żywność nie zabiła wszystkich zdrowych plemników.

Potwory, kosmici, wojny i wieczna zagłada

Postapokalipsa i antyutopie

Oglądając filmy science-fiction można dojść do wniosku, ze rozwój technologii z myślą o polepszeniu warunków życia, prędzej czy później zawsze obróci się przeciwko nam. Albo zbuntują się maszyny, albo ktoś będzie żądny władzy i pieniędzy, albo będziemy wyznawać inną moralność, niż nasz potencjalny wróg. Produkcje fantastyczno-naukowe bazują na dwóch wizjach przyszłości – świecie po apokalipsie i antyutopii.

Postapokaliptyczny świat to świat po przełomie, zwykle rewolucji i wojnie. Najczęściej zmiany wywołane są użyciem jakiejś broni jądrowej, a świat wydaje się być wyniszczony i przypomina nuklearną pustynię. Nierzadko jest pełen drapaczy chmur i wielkich neonów, a na niebie rozciąga się mrok. Świat post-apo może też być światem wielkiej zmarzliny, jak w filmie „Pojutrze”. Interpretacji tego, co po „końcu” było i będzie jeszcze wiele, ale łączy je kilka istotnych motywów – jest niebezpiecznie, człowiek jest zdany na samego siebie, a większość ludzkości wyginęła. W filmach o charakterze cyberpunkowym miasto staje się niemal głównym bohaterem historii, a wielką rolę w przyszłości świata odgrywa sieć.

Antyutopia jest kategorią nadrzędną wobec wizji postapokaliptycznej i może występować równocześnie z nią. Antyutopia to krytyka utopii, czyli sytuacji, w której ludzie osiągnęli stan i ład idealny i nic więcej nie potrzeba człowiekowi do szczęścia. Filmy pokazujące taki obraz świata, jak na przykład „Łowca androidów”, „Mechaniczna pomarańcza” czy „Seksmisja” obalają bądź wyśmiewają mit o wspaniałej i nieskażonej niczym przyszłości, jednocześnie pokazując, że osiągnięcie takiego stanu nie jest możliwe.

Bliskie spotkania trzeciego stopnia?

Kwestia przetrwania ludzkiego gatunku bezpośrednio związana jest z kondycją świata i bliskimi spotkaniami z innymi rasami. Czasem są to ohydne, podobne do zombies potwory jak w filmie „Jestem legendą” innym razem maszyny vel. roboty, kosmici albo Formidzi (Formidy?), czyli stwory myślące podobnie jak mrówki (pojawiają się w jednym z najnowszych filmów s-f, który aktualnie leci w kinach, „Gra Endera”; odwołując się do tego tytułu, mam na myśli tylko obraz filmowy, a nie książkę na podstawie której film zrealizowano).

Świat wyniszczony konfliktem zawsze ratuje grupa śmiałków bądź śmiałek i mało kto wierzy w pokojowe nastawienie odmieńców, chyba, że jest to początkowo naiwna Ameryka z „Marsjanie atakują”. Nie wszystkie rasy mają jednak złowrogie zamiary, czasem po prostu smakuje im kapuśniaczek domowej roboty. Niektórzy twórcy filmów rezygnują z pokazania ludzkiego życia w zetknięciu z odmiennym gatunkiem a za wroga ludzi obierają drugiego człowieka. Taka sytuacja ma miejsce na przykład w filmie pt. „Iron Sky” i II części „Powrotu do przyszłości”.

I sądzę, że właśnie taka wizja przyszłości jest najbardziej przypuszczalna. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy zacząć pisać nowe podręczniki do historii, bo gdzieś w kosmosie żyją dobrze zakonserwowani naziści, którzy kształcą nowe pokolenie Hitlerjugend. Nie. Ale możliwość, że gdzieś za kilkadziesiąt lat na świecie prym wieść będzie ktoś pokroju Biffa Tannena, wydaje się całkiem prawdopodobna.

Największymi wrogami przyszłości są ludzka bezmyślność, żądza władzy i pieniądza oraz dbanie tylko o własne dobro. „Człowiek człowiekowi wilkiem” jak mawiają. Nie wiem, czy spełni się przepowiednia Nostradamusa, czyli III Wojna Światowa. Miała ona rozpocząć się na początku XXI wieku i trwać 27 lat. Nostradamus opisuje ją jako: „Czerwony grad, woda krew i ciała pokrywają ciała”. Cytat ten nieźle oddawałby jakąś nuklearną jatkę, a na pewno może przypominać niektóre sceny z „Pamięci absolutnej” z Arnoldem Schwarzenegerem w roli głównej.

Mimo że teraźniejszość też nie napawa optymizmem, bo targana jest konfliktami politycznymi, zawsze jest czymś lepszym, kiedy pamiętamy o niej jako o przeszłości. Ten proces myślowy doskonale widać w całej trylogii „Powrót do przyszłości”. Robert Zemeckis w II części pokazuje nam rok 2015, w którym Biff Tannen stał się miliarderem-złoczyńcą dzięki ukradzionemu kilkadziesiąt lat wcześniej almanachowi sportowemu. Na ulicach królują gangi i mafie, wszechobecna jest przemoc, a na straży bezpieczeństwa publicznego nikt nie stoi. Marty wraz z dr Emmetem muszą przenieść się ponownie do lat 1985 i 1955, aby naprawić swoją przyszłość.

Przyszłość w filmach science-fiction jest zawsze złowroga i niebezpieczna, ale za to na pewno emocjonująca. Chyba nikt (a jeśli się mylę, to mnie poprawicie) nie stworzył obrazu, w którym jest nieustanny ład, porządek i zadowolenie. Być może taki stan faktycznie jest niemożliwy do osiągnięcia. Jedno jest pewne, jak pokazuje fantastyka naukowa, przyszłość jest straszna i naprawić ją może tylko przeszłość… a może teraźniejszość?

REKLAMA

Autorka jest felietonistką sPlay.pl.

W kolejnej części "Science-fiction a rzeczywistość" zajmiemy się bardziej przyziemnymi sprawami - takimi, jak życie codzienne i rozrywka!

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA