Rozdzielił nas świat, dziś byłoby to niemożliwe. I dobrze
Gdybyście rok temu powiedzieli mi, że za rok będę nad jezioro zabierać Kindle'a zamiast papierowej książki, spokojnie i pewnie odpowiedziałabym, że niemożliwe, bo nic nie jest w stanie zastąpić tradycyjnej książki, jej zapachu, dotyku. Dziś czekam na niedziele, by móc zaszyć się na plaży z moim Paperwhite'em, którego nazywam zresztą najlepszym urządzeniem, jakie miałam kiedykolwiek.
Rok temu odpowiedziałabym tak zrażona czytaniem na tabletach i smartfonach i wciąż pełna sentymentów. Bo to przecież one - sentymenty - sprawiają, że tak ciężko przestawić się na nowe rozwiązania i zmienić przyzwyczajenia. Rok temu powiedziałabym, że życie bez technologii czy internetu było piękniejsze, dziś zgadzam się z Łukaszem Orbitowskim, że to tylko takie marudzenie i wcale nie chcielibyśmy wrócić do ery przedinternetowej, gdy wszystko było niesamowicie skomplikowane.
Żeby umówić się z koleżanką, musiałam zadzwonić do niej telefonem stacjonarnym. Musiałam też liczyć na to, że zastanę ją w domu, a jeśli nie ją, to któregoś z jej domowników, który nie zapomni i przekaże wiadomość. Potem ona oddzwaniała z nadzieją, że zastanie mnie w domu, a jeśli nie, to że zastanie któregoś z moich domowników, który nie zapomni przekazać wiadomości. Potem ja oddzwaniałam, licząc...
Dzisiaj piszę na czacie Facebooka z telefonu "O 19 w centrum?" i po chwili dostaję wiadomość, również z telefonu, "ok, do zobaczenia".
"Czy internet sprawia, że mniej się socjalizujemy lub czy wypacza stosunki międzyludzkie?" - to pytanie nurtuje nie tylko mnie od dłuższego czasu. Badacze wszelkiego sortu analizują wpływ mediów społecznościowych na komunikację międzyludzką, próbują powiązać Facebooka ze zmniejszającą się z roku na rok średnią liczbą bliskich osób które posiadamy, rozpatrują, czy czaty i komunikatory zmieniły podejście do relacji i rozgryzają, jak bardzo sieci społecznościowe budują nasze ego i dokarmiają wrodzony narcyzm.
Czytuję wnioski, co pół roku całkiem inne, bo biedni badacze nie nadążają z badaniami za dynamicznie zmieniającym się krajonrazem internetu. I w końcu po dwóch latach rozważań z całą pewnością mogę powiedzieć, że to wszystko o kant tyłka można rozbić. Lubimy jęczeć, jak to wspaniale było kiedyś, jak to bez technologii świat był piękniejszy, a społeczeństwa bardziej szczęśliwe.
Większość babć powiada "za moich czasów było lepiej, ta dzisiejsza młodzież". Tak mawiała moja babcia, jej babcia, i prababcia mojej prababci.
Ja też czasem z rozrzewnieniem wspominam czasy bez elektroniki, ale nie dlatego, że były lepsze. Wzdycham do nich dlatego, bo byłam młodsza, bo to te wspomnienia, które zakorzeniają się najgłębiej i w ogromnej mierze definiują potem osobowość. Nie chciałabym żyć bez komórki i internetu, za to chciałabym chociaż na chwilę wrócić do czasów niewinnej młodości (która pewnie nie była taka niewinna, ale czas przecież pozwala na pobłażanie), która z perspektywy dorosłości wydaje się wspaniała.
Za szczenięcych lat moja pierwsza miłość, Piotr było mu bodajże, zniknęła mi z horyzontu zaraz po wakacjach. Telefonów komórkowych nie było, dzwonić z domowego przy rodzicach było głupio, więc wymieniliśmy się adresami. Poszedł jeden list, przyszła odpowiedź, a potem jakoś "zdechło" - on wyjechał gdzieś na dłużej, komunikacja się urwała, wznowić po miesiącach było jakoś dziwnie - w końcu napisanie listu to ogromny wysiłek. Po miłostce zostały mi więc wspomnienia wspólnego oglądania gwiazd i pływania kajakiem, nawet nazwiska już nie pamiętam. Romantyczne niespełnienie.
A wczoraj na Facebooku odezwała się do mnie późniejsza, nie pierwsza, ale bodajże trzecia miłość. Lata minęły, wspomnienia odżyły, a dzięki Facebookowi mamy swoje numery i pewnie się niedługo spotkamy, tak żeby powspominać stare czasy. No, ale przecież te wszystkie technologie, internety i facebooki są złe! Powinnam udawać, że wiadomości nie dostałam i zapomnieć nazwisko tak, żeby móc wnukom opowiadać, że straciłam miłość, bo nie mogliśmy się potem ze sobą skontaktować, bo rozdzielił nas świat. Romantycznie.
I gdy tak siedzę sobie wgapiając się w jezioro, zastanawiam się, czy ta elektronika faktycznie zrobiła z nas uzależnione monstra, jak lubią to przedstawiać szukające sensacji media. W dłoni trzymam telefon, ale z wyłączoną synchronizacją - jest niedziela, maile mogą poczekać i paradoksalnie uważam, że jest odwrotnie.
Grupy wszelkiej maści pracoholików po podłączeniu smartfonów do internetu zrozumiały, że stają się uzależnione i coraz częściej wyjeżdżają w świat nawet bez telefonów. Ostatnio zrobiło się to tak modne - powrót do natury, kontemplacja krajobrazów i piękna bez elektronicznej smyczy w kieszeni - że wpadłam nawet na pomysł, by w przyszłym roku zamiast zwykłej oferty turystycznej wprowadzić wczasy dla internetoholików. Wrzuciłabym ogłoszenie, że u mnie specjalna oferta dla tych, którzy chcą odciąć się od świata, od razu po przyjeździe konfiskowałabym telefony i pogoniła nad jezioro każąc podziwiać bociana, którzy przyleciał właśnie na żer i rybitwy łowiące małe rybki. Idę o zakład, że chętni na zjednoczenie z naturą by się znaleźli.
Po wczasach wróciliby do swoich korporacji spełnieni, spokojni, i wgapialiby się w ekrany i ekraniki wspominając czasem, jak to przyjemnie było na łonie natury.
Ja za to wiedziałabym, że wszystko się normuje - po uzależnieniu przychodzi zrozumienie i pogodzenie dwóch światów, online z offline, a wyłania się z tego jedna, ogromna korzyść dla nas wszystkich.
Zachłysnęliśmy się technologiami tak szybko, nauczyliśmy się ich tak błyskawicznie i natychmiastowo wzięliśmy za część codzienności, że stanowią teraz wspaniałe narzędzie. Coraz mniej wykorzystujemy je w dziwnych, nienaturalnych celach, a coraz mocniej ułatwiamy sobie nim życie, czy to składając przez internet PIT-a i płacąc rachunki, czy odnawiając kontakt ze swoją dawną miłością.
Uczymy się odcinać od tego wszystkiego od czasu do czasu, by nie zwariować. Pędzeni sentymentem wracamy powoli do normalności. Szkoda tylko badaczy, którzy będą musieli znaleźć sobie inne tematy analiz.