Łukasz Orbitowski: Fantomy przeciw technologii
Czytam sobie o nowej ofercie wakacyjnej. Firmy proponują urlop bez komórek, tabletów, laptopów, czyli wczasy bezsieciowe. Kto skorzysta, będzie narażony na kontakt z przyrodą, a nawet najprawdziwszy stosunek seksualny. Wyobraźnia Piotra Lipińskiego testuje możliwości pracy bez sieci. Poganie w północnej Francji organizują się na farmach i porzucają nawet pieniądz. Filmy i seriale ze zwiększoną konsekwencją grają na antytechnologicznych sentymentach. Nowoczesność zaczęła nas wpieprzać.
W „Revolution” Eric Kriepke proponuje świat bez prądu. Drużyna Pierścienia walczy z postępem Sarumana. W walce z kosmitami („Falling Skies”) i szwędaczami („The Walking Dead”) nie sprawdza się nic, co wymyślono po 1980 roku.
A ja trzy dni temu wróciłem z Afryki Południowej, gdzie chcąc nie chcąc doświadczyłem cofki cywilizacyjnej. Pal sześć znikające drogi i ryk lwów w pobliżu mojego namiotu, do diabła z małpą co mi chleb rozdrapała i zżarła chusteczki do mycia rąk. Nieoczekiwanie znalazłem się gdzieś w latach siedemdziesiątych. Komórka, owszem, działała, lecz połączenia były droższe niż te na sekstelefon. Internet mignął, lecz raptem zniknął. Niektóre restauracje oferowały parę minut połączenia tak do kawy. W nielicznych kafejkach internetowych musiałem bulić grube randy za każdą sekundę, zresztą wkrótce przepadły i kafejki. Jednym z nieszczęść Afryki Południowej jest względnie duża odległość do amerykańskich kabli na dnie oceanu, czy czegoś podobnego. Nie mają się jak podpinać, kombinują jak za okupacji.
W parku Krugera rozmawiałem ze strażnikiem, który nie wiedział, czym jest e-mail.
To niezamierzone przecież odcięcie irytowało mnie i dawało radość w porównywalnym stopniu. Przecież wiecie jak to działa. Głupiec naszego wieku, jeśli nie sprawdzi sobie poczty, chodzi niespokojny jakby czekał na wynik testu ciążowego. Wydawało mi się, że tam, w tej pieprzonej skrzynce dzieją się jakieś niezwykłości, że puchnie ona od lukratywnych ofert łatwego zarobku, wyrazów zachwytu oraz nagich fotek od czytelniczek. Po prawdzie pisali tylko z banku w sprawie przykrych formalności związanych z kredytem mieszkaniowym. Na domiar złego, internet jest głównym źródłem informacji o mnie samym, tam siebie sprawdzam i siebie poszukuję. Co, jeśli umarłem i nawet o tym nie wiem?
Pozbawiony sieci, musiałem cieszyć się tym, co oferował świat. Mam na myśli góry o szczytach spłaszczonych przez wiatr i stokach wyżłobionych przez wodę. Bezlistne drzewa, niczym pomniki nagrobne sterczały ze spalonej słońcem trawy. Muskularny pawian huśtał się na lusterku naszego samochodu, dzień później otoczonego przez stado melancholijnych reflektorów. Lampart i sowa umknęły spod maski. Nocą płochliwe, wielkie zwierzęta grzebały w naszych zapasach. Znalazłem się na drodze bez jednego światła, otoczony przez domy nie większe od garaży, zbite z desek, pozlepiane z gliny. Ich mieszkańcy wyłaniali się z nocy jak upiory, samą drogę wieńczyły trzy głazy nad którymi wisiał monstrualny księżyc. Było też wino, stanowczo za dużo każdego wieczora, mnóstwo pysznych papierosków, fajna dziewczyna i tak to właśnie szło.
Piszę o tym, żeby się pochwalić, ale nie tylko dlatego.
Odcięcie od sieci i telefonu, z konieczności, skłoniło mnie do zwrócenia uwagi na inne sprawy, to dość oczywiste. Ale pojawiło się coś jeszcze – życie zyskało inny rytm. Z internetu zwykliśmy korzystać nawet kiedy tego nie potrzebujemy. W gruncie rzeczy, głównie wtedy z niego korzystamy. Chwilka na sprawdzenie co tam w sieci piszczy przerywa obiad, zabawę z dzieckiem, spotkanie z przyjaciółmi, lekturę, właściwie wszystko można sobie przerwać. Oderwanie uczyniło mnie zwartym, jakby luźne śrubki składające się na moją osobę nagle się podokręcały. Jeśli małpy to tylko małpy, jeśli wino to i papieros i tak dalej. Wydaje mi się, że ta potrzeba zwartości, ta jedność we wnętrzu, w przeżywaniu świata leży u podstaw tęsknot antytechnologicznych.
Kultura zachęca do takiego patrzenia w przeszłość. Już Jan Jakub Rousseau, osiemnastowieczny filozof z Genewy uznał, że cały postęp cywilizacyjny nie przyniósł niczego dobrego, tylko człowieka skiepścił, uczynił tłukiem ciętym na szmal i tak dalej. Ratunkiem miał być powrót do stanu pierwotnego. Mielibyśmy się stać dobrymi dzikusami, jakby kiedykolwiek istniało coś takiego. A teraz? Popkultura gorliwie podsyca nasze sentymenty. Weźmy takiego „Władcę Pierścieni” w wersji filmowej – toż sojusz ludzi, elfów i krasnoludów organizuje się w obronie sielskiego status quo, tych hobbickich norek i urokliwych rumaków Rohanu. Saruman z kolei wyraża życzenie, aby „świat spłonął w ogniach przemysłu”, innymi słowy jest rzecznikiem postępu technologicznego, robi pierwszy krok w stronę lotów kosmicznych i internetu.
Weźmy seriale, tylko te najpopularniejsze.
„Dowton Abbey” kusi fałszywym rajem edwardiańskiej Anglii, gdzie telefon jest nowością, a najgorszy łajdak dziś byłby aniołem. „Gra o Tron” wskrzesza czas królów i wojowników, a wszelkie niejasności rozwiązuje wojsko lub sztylet skrytobójcy. Żeby było jeszcze lepiej, ostatnie lata przyniosły całą falę antytechnologicznych seriali. W „Revolution” żegnamy się z prądem, zaś nieliczne agregaty zyskują rangę Świętego Graala i wyglądają nawet dość podobnie. Niemniej, świat jakoś dalej się kręci i przerabia maluczkich na bohaterów. Czyżby nowoczesna technologia była tylko czkawką w dziejach? Na pewno nie pomoże w walce z żywym trupem („Walking Dead”) czy kosmitą („Falling skies”) tu sprawdzi się stara dobra spluwa, a przede wszystkim wiekowy samochód, wolny od elektroniki. W obu przypadkach ludzkość ratuje się dzięki technologii sprzed ery komputerów i internetu, prostej i niezawodnej. Wszystko, co nastało później okazało się bezużyteczne.
Telewizja i kino grają na prostym sentymencie, że lepiej było wczoraj, wikłając się przy tym w paradoks. Oto cała nowoczesność zaprzęgnięta do realizacji i upowszechniania takiego „Walking Dead” (cyfrowe kamery, efekty specjalne, sposób dystrybucji i te wszystkie rzeczy o których nie mam pojęcia) wyklina samą siebie i sobie się sprzeciwia, służąc wypowiedzi o własnej bezużyteczności. Ładne, prawda? Ale nieprawdziwe.
Lepiej nie było wczoraj, lepiej jest dziś.
Bo czy można tak na serio? Piotr Lipiński, na przykład, roztrząsa czy bez internetu można pracować. Otóż można, zacny panie Piotrze, pytanie tylko po jaką cholerę? Równie dobrze mógłbym zrezygnować z samolotów i pływać kajakiem z Trójmiasta do Kopenhagi, gdzie znajduje się mój tymczasowy dom (szlak ów przetarli uciekinierzy z Polski Ludowej, również na kajakach). Też jakoś bym dotarł, tak samo jak własnoręcznie uszyte butki grzałyby mi stópki nawet lepiej niż adidaski, a książka papierowa jest fajniejsza niż na czytniku. Tylko, powtórzmy raz jeszcze, po jaką cholerę? Doskonale rozumiem ucieczkowe tęsknoty Lipińskiego, więcej, idea takiego exodusu jest mi niesłychanie bliska. Lipiński pojmuje ją opacznie. Panie Piotrze, przecież pan tak naprawdę nie chce uciekać!
Zacny pan Piotr w swoim teoretycznym rozważaniu wyłączył komputer, odłożył smartfona razem z tabletem. Ponieważ zaczynał dzień od poszukiwania wiadomości w sieci, postanowił je odnaleźć w radiu, prasie i telewizji. Nie wyszło. Następnie usiłował załatwić z budki telefonicznej sprawy biznesowe i znów było jak zwykle. Finał tej opowieści jest mocno krzepiący, jak piwo. Kłopot w tym, że nie jest to prawdziwa ucieczka, lecz poszukiwanie surogatów, pan Piotr szuka poza siecią tego, co w sieci wcześniej znajdował. Sytuacja przypomina przywołaną już zamianę samolotu na kajak. Można, tylko trudniej. Życie bez internetu, bez całej tej paskudnej technologii, oznacza odrzucenie całego katalogu nawyków wytworzonych w ostatnich dwóch dekadach lub wcześniej. To przeskok do amazońskiej dżungli i pływanie w kanoe, to praca przy koniach w Arizonie, reperowanie kutrów w jakimś zafajdanym południowym porcie, moje małpy i słonie, czyli rzeczy na które nikt normalny się nie pisze na dłużej niż trzy tygodnie, w ramach urlopu.
Nasze tęsknoty antytechnologiczne są tylko tęsknotami i niczym więcej nigdy nie będą.
Rousseau wrzucony w dżunglę spieprzałby przed dobrymi dzikusami, nie chcąc zostać częścią jadłospisu. Uwierzcie mi, najchętniej pisałbym te słowa piórem, przy świetle lampy naftowej, trzymając nogi w balii z wodą. Byłyby to oczywiście inne słowa, a ja jestem idiotą. Świat „Dowton Abbey” traci wiele uroku przy pierwszym kontakcie z dentystą. W uniwersum „Gry o Tron” zobaczyłbym zaledwie słoneczko, smoczka i topór spadający na moją durną głowę, ciśnięty do świata „Walking Dead” błyskawicznie stałbym się pożywieniem, „Falling Skies” przyniosłoby mi najwyżej kosmiczny promień śmierci czy coś podobnego, zaś obudzony w wyobraźni Erika Kriepke („Revolution”) zapewne oszalałbym z rozpaczy nad głupotą moich towarzyszy niedoli. Koniec końców, jako mieszkaniec Śródziemia sprzymierzyłbym się z Sarumanem, widząc w tym brodatym sukinsynu jedyną szansę na postęp.
Na upartego, wskazałbym lata siedemdziesiąte jako współczesny Wiek Złoty (seriale w rodzaju „Mad men” sugerują dekadę wcześniejszą), problem w tym, że tęsknimy nie do prawdy, lecz do wyobrażenia. Cały sprzeciw wobec technologii, te wakacje bez tabletu i wymarzony weekend Piotra Lipińskiego są niczym więcej, jak tylko marzeniem, którego spełnienia sobie nie życzymy, tak jak nikt nie chciałby żyć pod berłem Lannisterów.
Człowiek ma tę dziwną cechę, że zawsze chce być gdzie indziej. Media, firmy turystyczne, scenarzyści i filmowcy wychodzą temu naprzeciw, przynosząc fantomy.
Łukasz Orbitowski (1977): pisarz, autor powieści "Widma", "Tracę Ciepło". Mieszka w Kopenhadze. orbitowski.pl