Piotr Lipiński: CHWILĘ PRZED KOŃCEM ŚWIATA, czyli czy bez Internetu można pracować
Gdyby w weekend nastąpił koniec świat, raczej bym się o tym nie dowiedział.
Od jakiegoś czasu próbuję urządzać sobie świąteczne dni bez komputera. Co jest szczególnie trudne, kiedy wolnych dni jest więcej, niż powszednich - jak na przykład na początku maja. Generalnie ten pomysł ma służyć oczyszczeniu umysłu od elektronicznego szumu i powrotowi do tych szczęśliwych dni, kiedy ludzie nieskalani cyfrowym grzechem biegali nadzy po polach i uprawiali miłość w stogach siana.
Moje założenie jest takie - jeśli nie będę w weekendy włączał komputera, to odetnę się od Internetu.
Co niestety jest już w założeniu bezsensowne. „Blaszaka” owszem, nie włączam, ale jeśli potrzebuję przeczytać maila, to ukradkiem sięgam po smartfona albo tablet - i udaję, że nadal jestem cyfrowo odcięty. Ale przynajmniej nie przeglądam wiadomości.
A gdyby tak pójść dalej i spróbować żyć bez Internetu oraz bez telefonów komórkowych? Tak jak dwadzieścia lat temu. I to nie tylko w weekendy, ale przez cały tydzień? Czy nasz świat znowu stałby się spokojniejszy? Spróbujmy, przynajmniej teoretycznie. Jak matematycy, którzy pierwsi odkryli zalety pracy umysłowej bez wychodzenia z domu.
Z reguły przy śniadaniu słucham radia, więc ze względów poznawczych lepiej, aby koniec świata nastąpił z rana. Dawniej jeszcze nawet w niedzielę można było liczyć na nadzwyczajne wydanie gazet papierowych, o ile tylko wydarzyło się coś wyjątkowo niezwykłego. I tylko gdy żyło się w wielkim mieście, bo do małego nikt by przecież w święto pisma nie zawiózł. Dziś szkoda papieru nawet na największe newsy - szybciej będzie ogłosić w Internecie, że prezydent wyznał miłość Dodzie. I gdzieś obok dopisać, że całą Australię zniszczył właśnie meteoryt, a następny spadnie jutro na resztę świata.
Dni powszednie zaczynam od przeglądu wiadomości.
Niestety, odcinając się od newsów w Internecie nie uda mi się wrócić do tego pięknego okresu, kiedy codzienna prasa nie tylko przynosiła wiadomości, ale również pachniała. Pozostało trochę zapachu papieru, ale newsy wyparowały. To znaczy przeniosły się właśnie do Internetu. „Gazeta Wyborcza” postawiła na publikowanie nowości w wydaniu sieciowym, a w papierowym - komentarzy. Sięgając więc dziś po papierową gazetę dowiedziałbym się raczej tego, co jej dziennikarze myślą na jakiś temat niż tego, co się ostatnio wydarzyło. Niestety od dawna wiem, co konkretni dziennikarze uważają na każdy temat i właściwie w ramach oszczędności wystarczyłoby w gazetach drukować tylko nazwiska, pomijając treść samych komentarzy.
Skoro właśnie zrezygnowałem z sieci, to nie mam wyjścia: muszę włączyć radio lub telewizor, żeby się dowiedzieć czegoś nowego o świecie. Niestety, od dość dawna mijamy się zainteresowaniami. Telewizja do perfekcji opanowała sztukę nadawania informacji, które mnie w większości nie obchodzą. Istotne z mojego punktu widzenia wiadomości znajduję w sieci - ale przecież właśnie postanowiłem się od niej odizolować, więc pozostaje mi telewizyjny serial „Lemingi w moherowym berecie”.
Pora zabrać się do pracy. Czyli na przykład umówić z kimś na spotkanie. Niestety, w ramach „odwyku” nie posiadam emaila. Co gorsza, teoretycznie zrezygnowałem też z „komórki”. A praktycznie od kilku lat nie posiadam też telefonu stacjonarnego.
Kiepsko, bardzo kiepsko.
Jak na pustyni bez wody. Albo w Las Vegas bez kasy.
W moim mieście jest budka telefoniczna - to takie coś, co wygląda jak kabina do teleportacji albo toitoi z szybami. Po wrzuceniu czegoś tam do środka - prawdę mówiąc nie wiem, czy budka telefoniczna chodzi teraz na karty, bilon, żetony czy parę wodną - można wybrać numer (a być może nawet wykręcić, jeśli ktoś trafi na aparat z przedpotopową tarczą) i szczęśliwie czekać na połączenie.
Kłopot pojawia się wówczas, gdy ktoś ma do mnie oddzwonić. Albo mu podam numer budki - chyba je mają? - i będę koczować przed nią przez pół dnia albo zabieram się za zacieśnianie stosunków towarzyskich. To znaczy szukam wśród sąsiadów kogoś, kto ma telefon stacjonarny. Zejdzie mi się z tym dość długo, bowiem na mojej ulicy nikt go nie posiada, gdyż kablowa macka telekomunikacji tu po prostu nie sięgnęła.
Właśnie ogarnęła mnie nostalgia. Pamiętam czasy, gdy umawiałem się z kimś, że zadzwonię do jego sąsiadów, a on będzie u nich czyhał na mój telefon. Z pewnością sprzyjało to rozwojowi więzi społecznych, a nawet kultury fizycznej, o ile sąsiedzi mieszkali w dwóch końcach wsi.
Tak zdarzało się jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku. Bo telefon, ten naziemny, był nadal dobrem luksusowym i należało czekać miesiącami na podłączenie linii. Wybierając się na zbieranie materiału do reportażu na południu Polski najpierw szukałem jakiegoś numeru do sołtysa albo sąsiadów mojego potencjalnego bohatera - bo on sam go często nie miał. Potem umawiałem się, że ściągną go do siebie następnego dnia, przywiążą do krzesła, a ja zadzwonię, żeby powiedzieć, o co mi chodzi. Brzmi to dziś trochę jak jedna z krwawych baśni braci Grimm.
Wracając do tematu mojego cyfrowego „odwyku”. Pora uświadomić sobie przykrą prawdę -
bez sieci i „komórki” nie jestem w stanie dziś pracować.
Bo to nie tylko ja się uzależniłem od Internetu, ale niemal cały świat popadł w ten nałóg. W świecie alkoholików to abstynent ma przechlapane.
Nie włączając komputera przez weekend majowy, ale jednak sięgając ukradkiem po tablet, dowiedziałem się, jak Paul Miller z „The Verge” przeżył rok bez Internetu. Świadomie. Nie z braku pieniędzy, tylko ze zmęczenia współczesnością. Podejrzewał, że sieć niszczy jego młodą, dwudziestopięcioletnią duszę blogera. Wyobrażał sobie, że odcinając kabelek wróci do pięknego, starego świata, w którym człowiek za dnia twórczo pracował, a wieczorami czytał mądre książki. Wolny czas spędzał na świeżym powietrzu, dbając o swoje zdrowie. Nic dobrego z tego nie wyszło. Skończyło się na bezmyślnych godzinach spędzonych na kanapie.
Bo i niby jak miałoby wyjść? Odrzucanie dziś Internetu to jakby ktoś sto lat temu zrezygnował ze słuchania radia. Przybyłoby mu wolnego czasu, który mógłby poświęcić szukanie informacji w gazetach i zmienianie płyt w gramofonie. Albo jeszcze gorzej - bo dziś nie znalazłby nigdzie tego symbolicznego gramofonu.
Nie sposób wkroczyć dwukrotnie do tej samej rzeki - jak stwierdzili filozofowie, zanim pojawiło się Street View. Odpłynął świat, w którym nie było sieci i „komórek”. Dziś „odcinając” się od Internetu i telefonów komórkowych nie znajdziemy się w spokojniejszej epoce sprzed dwudziestu lat. Nadal będziemy żyć we współczesnym chaosie, tylko jeszcze trudniej nam będzie go ogarnąć. Bo tymczasem znikają narzędzia - jak właśnie papierowa prasa czy telefon na kabelku - dzięki którym mogliśmy wtedy żyć i pracować. Jeśli marzy nam się powrót do przeszłości, to musimy być przygotowani na to, że rezygnując ze współczesnych narzędzi pozostaniemy z gołymi rękoma jak nasi pierwotni przodkowie radośnie bujający się na drzewach.
Chociaż nie ze wszystkim jest tak źle. Właśnie uświadomiłem sobie, ze gdybym zapragnął wybrać się do pubu, to mógłbym to zrobić bez Internetu. Wsiadłbym po prostu w autobus, a na miejscu i tak spotkał kogoś znajomego. Wygląda więc na to, że bez Internetu można skoczyć na piwo, ale ciężko na nie zarobić.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN