REKLAMA

Piotr Lipiński: GRECKIE WESELE, czyli piratuj się kto może

A gdyby na ulicy w Zakopanem albo na molo w Sopocie można było kupić podrabiane torebki Versace i „pirackie” płyty Madonny? I to na każdym kroku, u dowolnego sprzedawcy?

Piotr Lipiński: GRECKIE WESELE, czyli piratuj się kto może
REKLAMA

Poczulibyśmy się trochę dziwnie, jakby czas się cofnął. Od dawna w Polsce nikt na ulicy nie handluje „podróbkami” i „piratami”. Skończyły się czasy warszawskiego Stadionu X-lecia. Przecież jesteśmy w Unii Europejskiej i takie lekceważenie norm cywilizowanego świata już nam nie przystoi.

REKLAMA

Tymczasem w Grecji - kraju, który leży tak jak my na peryferiach Unii Europejskiej, ale jest w niej znacznie od nas dłużej - mało kogo to dziwi. Poza turystami. Ci mogą poczuć się zdumieni - ja przynajmniej za każdym razem tak się czuję - że na słonecznych greckich wyspach na każdym prawie straganie kupią Gucciego, Diora, czy Chanel. Czy to Zakynthos, Kreta czy Korfu uliczne stoiska obwieszone są paskami, koszulkami od Armaniego, Versace i innych wytwórców odzieży niewspółmiernie drogiej do użytego materiału i pomysłowości projektantów. A na życzenie sprzedawca nawet zawinie „ekskluzywne” zakupy w szary pakowy papier.

Te stoiska oczywiście nie mają nic wspólnego z salonami firmowymi. Handlują towarem, który swoje korzenie ma gdzieś w Chinach. A greckie władze zdają się mieć takie samo przekonanie do własności intelektualnej, jak chińskie.

Gdyby nawet ktoś nie miał ochoty zapuszczać się między uliczne stragany, zawsze może liczyć na uczynnego sprzedawcę na plaży, krążącego z walizeczką Ray-Banów albo „Rolexów”. Na wyspach czasami trudniej kupić zwykłe „no name’owe” okulary przeciwsłoneczne, niż „podróbki”.

Ta sytuacja trwa od lat i wciąż się nie zmienia. Tymczasem nasz Stadion X-lecia w Warszawie z „pirackimi” CD i DVD dawno pogrążył się odmętach niepamięci. Na razie nikt nie proponuje, aby Stadion Narodowy przerobić na bazar. Być może dlatego, że popularniejsze stały się torrenty, więc na Narodowym nie da się handlować „pirackimi” płytami.

A w stolicy Grecji - w Atenach - „podróbki” kupimy również bez problemu, zaraz przy uniwersytecie.

Tu jednak trzeba uczciwie przyznać, że władze wkładają pewien trud w pozbycie się problemu. Czyli wysyłają policjantów z pałami. A sprzedawcy świadomie wybrali okolice uniwersytetu, bo kiedy zbliża się szarża policji, zamykają się od środka za uczelnianą bramą. I tak przyjęta przed wiekami eksterytorialność ośrodków nauki służy współczesnemu ograbianiu z własności intelektualnej. Więcej o ulicznych potyczkach z handlarzami na ulicach Aten można przeczytać w ciekawym tekście studenta, który pojechał do ogarniętej kryzysem Grecji studiować… ekonomię. Namawiam do przeczytania materiału „Mity greckie, czyli za kulisami Erasmusa”.

„Podróbkę” z greckich wysp możemy potraktować jako zabawną pamiątkę z wakacji - pomijam aspekt prawny przewożenia nielegalnych towarów. Jednak w jednym miejscu na świecie fałszywy „Rolex” jest… autentyczny. W Chinach. To, jak sądzę, lepsza pamiątka z Państwa Środka, niż figurki Terakotowej Armii. Bo one są czymś tak mało związanym ze współczesnością, jak w Polsce łowicka makatka. Natomiast podrabiany „Rolex” to znakomity symbol współczesności w najludniejszym kraju świata.

Czy Versace i Dior tracą fortuny przez to, że ktoś fałszuje ich produkty? Nie bardzo. Producenci luksusowych towarów zauważyli, że kto inny kupuje „podróbki”, a kto inny oryginały. W tej branży nie ma sensu obniżanie cen, żeby każdego było stać, bo to z definicji mają być dobra luksusowe. A co może spowodować, że torebka będzie kosztować 5 tys. euro? Tylko przyczepienie znaczka Gucci, bo przecież nie znajdziemy na świecie skóry, która byłaby tyle warta.

Strata producentów oryginalnych towarów na „podróbkach” jest więc w pewnym sensie wirtualna. Choć może i tak bardziej realna, niż poniesiona przez firmy software’owe za sprawą Polaka, który ukradł oprogramowanie za ponad 13 milionów złotych. Za trzynaście milionów złotych, powtórzę słownie, żeby ktoś nie pomyślał, że z wrażenia pomyliłem cyferki.

Jak mu się to udało? Próbuję to odtworzyć na podstawie informacji, podanych w „Gazecie Wyborczej” na początku roku, po aresztowaniu i na początku tego tygodnia, po rozpoczęciu postępowania w sądzie. Otóż policjanci wyliczyli, że zatrzymany „pirat” ściągnął programy warte nawet 900 tys. złotych za sztukę. Na liście wśród tych najdroższych znalazły się na przykład różne CAD-y Siemensa - NX 6, NX 7, SolidEdge. Żaden z nich nie kosztuje, zdaje się, kilkuset tysięcy złotych, ale jak zliczyć różne wersje, to w automagiczny sposób może wyjść 13 milionów złotych.

Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ów Polak zainwestował ze dwie stówy w dodatkowy twardy dysk. Pewnie nakradłby za następne kilkanaście milionów złotych.

Ów „pirat” w ogóle nie bardzo wygląda na groźnego przestępcę komputerowego.

Ma 54 lata i jest technikiem budowlanym. Być może jednak pozory mylą, zwłaszcza, że pozostaje na utrzymaniu żony i rodziców.

Wspomniany technik budowlany mógłby na przykład przy pomocy ukradzionych programów zaprojektować jakiś samochód lub też prom kosmiczny. Najpierw musiałby jednak wykonać pierwszy krok - zainstalować to oprogramowanie. Ale tego nie zrobił. Kradzione programy leżały na dysku i jakoś nie chciały przynosić „piratowi” zysków. Ale prawo to prawo, stanowi, że ściągający te programy ukradł. Zero tolerancji - taka zasada czasami się sprawdza. Choć może więcej byłoby pożytku, gdyby policja stosowała ją wobec śmiecących na ulicach.

W przypadku technika budowlańca policja wykryła oprogramowanie przypadkowo, przy okazji poszukiwania pedofilów (podejrzany z pedofilią nie miał nic wspólnego - dodajmy dla pewności). A teraz zadajmy sobie pytanie, ilu w Polsce nastolatków trzyma na swych dyskach „pirackie” nagrania lub programy? Po wkroczeniu do ilu domów policja może wszcząć postępowanie o „piractwo”?

Powszechność jakiegoś czynu nie może go oczywiście usprawiedliwiać. Choć warto zrozumieć, że w dużym stopniu takie igranie z prawem to efekt bzdurnego chomikowania. Zbierania na dysku kolejnych wersji Photoshopa, choć ani starej, ani nowej nie chciało się zainstalować. Ściągania dwóch giga ebooków, bo fajnie pochwalić się taką kolekcją, choć do żadnego nawet się nie zajrzało. To w gruncie rzeczy niezbyt mądra działalność, ale może właśnie należałoby ją piętnować jako głupotę, a nie traktować jako przestępstwo.

To nie jest pochwała „piractwa”.

Nie uważam, że jeśli coś jest drogie, to wypada to „spiratować”. Nie na wszystko mnie stać i muszę się z tym pogodzić. Świat nie jest równy, a ja nie zamierzam zostać Leninem.

Ale nie dajmy sobie wmówić, że wyróżniamy się szczególnie negatywnie na tle reszty. O ile Grecja od wielu lat znajduje się w niepokojącym miejscu pod względem poszanowania cudzej własności intelektualnej, to w Polsce wahadło jakby przechyliło się zbyt daleko w drugą stronę. Policja co chwilę chwali się swoimi „wirtualnymi” osiągnięciami. A ta walka z „piractwem” niekiedy przypomina mi stawianie policyjnego patrolu z „suszarką” na ograniczeniu prędkości koło szkoły - tyle że w nocy, a nie podczas lekcji.

REKLAMA

* zdjęcie główne to kadr z filmu 'Moje wielkie greckie wesele' (2002) w reż. Joela Zwicka

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA