Zabierzcie mi smartfona, zostawcie notebooka
Ostatnio wielu blogerów spowiada się, dlaczego zmienia platformę mobilną na inną, dlaczego wybiera taki smartfon i system, a nie inny i dlaczego jeden jest lepszy, a drugi gorszy. Może będę niemodna, ale zamiast dzielić się takimi rozterkami stwierdzę, że smartfony są niezwykle użyteczne, ale sprzętem, bez którego nie wyobrażam sobie życia jest notebook. Zabierzcie mi smartfony, zostawcie mi jedynie prosty ficzerfon i notebooka z zadowalającą baterią, a dam sobie radę.
Jasne, że wielu osobom komputery są coraz mniej potrzebne. Era post-PC podobno w pełni, iPady niby rewolucjonizują rynek, a smartfony nie są już tylko domeną biznesmenów i trafiły pod strzechy przeciętnych ludzi, ale wszystkie te mobilne urządzenia cierpią na dolegliwości, które eliminują je jako poważne narzędzia do pracy.
Ostatnio przekonuję się, że smartfony to często przerost formy nad treścią. Są użyteczne, jako dodatkowe urządzenia, na których odbiera się pocztę czy robi zdjęcia, dodaje hipsterski filter i wrzuca na Twittera czy Facebooka sprawdzają się całkiem nieźle. Jednak gdy trzeba zrobić coś poważniejszego, to smartfon bywa bardzo irytujący.
Dzieje się tak dlatego, że jego ekran jest po prostu za mały. Nieważne, czy to 3, 3,5, 4 czy 4,5 cala. To wciąż mało, nawet czytanie dłuższych tekstów na takich wielkościach, nawet na wysokich rozdzielczościach (jak w Galaxy Nexusie) nie jest tak komfortowe, jak na kilkunastocalowym notebooku.
Tablet? Ma większy ekran, fakt, ale to też nie to. Dotykowe interfejsy mają jeden, wielki minus, czyli... konieczność dotykania. Poza tym zarówno na tablecie jak i smartfonie wielozadaniowość “leży i kwiczy”. To dotkliwe tym bardziej, że nowy iPad z retiną oferuje rozdzielczość, która spokojnie pozwoliłaby na pracę na dwóch aplikacjach jednocześnie, ułożonych obok siebie. Najbardziej widzę to w przypadku przeglądarki internetowej i na przykład edytora tekstu; każde zajmuje połowę ekranu, a ułatwia niesamowicie pracę.
Konieczność dłuższego przytrzymania czy dwukrotnego przyciśnięcia klawisza, a dopiero potem przełączanie się pomiędzy pełnoekranowymi aplikacjami, jest dla mnie nie do zaakceptowania. Zajmuje to zbyt dużo czasu i wysiłku. Porównując to do prostego przełączania się między uruchomionymi programami w GNOME Shell, okazuje się, że systemy mobilne wciąż nie nadają się u mnie do jakiejkolwiek sensownej pracy.
Paradoksalnie, na progu ery Post-PC, w którą wierzę i uważam za prawdziwą, moja coraz większa aktywność skupia się na urządzeniach typowo PC. Słynne gasło “get things done” najlepiej sprawdza się właśnie na notebookach, czy desktopach. Tak naprawdę ich jedyną wadą jest bateria, która wciąż nie potrafi wytrzymać całego dnia pracy; chociaż smartfony też zaczynają mieć ten problem.
A zaleta komputera? Pewnie już nie raz wspominałam o mojej Toshibie. Waży niecałe półtora kilograma, ma modem 3G, matowy ekran, pełnoprawną klawiaturę, na której pisanie jest wciąż o wiele szybsze, niż na ekranowych klawiaturach smartfonów, ma touchpad, którym obsługuje się wygodny i precyzyjny kursor, ma porty USB, eSATA, wyjście HDMI, czytnik kart. Niby to takie oczywiste różnice, a trzeba czasem o nich przypominać. Dzięki klawiaturze mogę korzystać ze skrótów klawiszowych, których używam na potęgę, system jest w pełni wielozadaniowy, a 13.3 cala ekranu pozwala na wyświetlanie kilku uruchomionych aplikacji jednocześnie, pełnych stron internetowych, o wiele wygodniejsze oglądanie wideo, niż na 4, czy nawet 10 calach.
Nieważne jakiego smartfona aktualnie używam - gdy mam zrobić coś więcej, niż strzelenie foci, czy sprawdzenie maila, najczęściej wyciągam komputer, który mam prawie zawsze przy sobie. Do Twittera smartfon jeszcze się nadaje, ale już Facebook, czy Google+ na komputerze jest kilka razy wygodniejszy. Tak już jest i faktycznie, może coraz więcej osób przegląda Facebooka mobilnie, ale odpowiedzcie sobie szczerze na pytanie, czy nie odczuwacie ulgi, gdy po całym dniu mobilnego korzystania z “fejsa” siadacie w końcu do kompa i tam wchodzicie na pełnoprawnego Facebooka?
Smartfony są super, różne systemy zaspokajają różnie potrzeby, ale i tak cały czas są pójściem na kompromis we wszystkim, poza dzwonieniem czy wysyłaniem SMS-ów: oddanie części funkcjonalności w zamian za mobilność.
Biorąc pod uwagę fakt, że dla mnie znaczna większość aplikacji, które są podobno jedną z największych zalet smartfonów jest znacznie przereklamowana, coraz mocniej zastanawiam się nad tym, czy faktycznie smartfon przydaje mi się na tyle, by płacić za niego 2 tysiące złotych. Lubię je, bo jestem gadżeciarzem, mam to we krwi, ale coraz częściej myślę o tym, że o wiele prostsze byłoby zapatrzenie się w bardziej zaawansowany ficzerfon z dostępem do internetu (bo ten się po prostu przydaje) i pójście dalej ścieżką używania notebooka i Chromebooka jako narzędzi do pracy i rozrywki, które podążają ze mną. Nie dość, że spowoduje to pozbycie się frustracji typu “bateria mi zaraz padnie!”, to pozwoli też na lepszą kontrolę nad internetowym życiem i utrzymaniem go w ryzach. Wiosenne porządki.
Pewnie mi się nie uda, bo smartfony to jedna z moich pasji, ale zdecydowanie nie zastanawiam się, którego z nich kupić i jaki będzie najlepiej odpowiadał moim oczekiwaniom. Prędzej zastanowię się nad tym kupując ultrabooka.