Chmury nad sadem
6 VI mamy za sobą. Mamy za sobą również huczną prezentację Apple na WWDC 2011 na temat kolejnej rewolucyjnej usługi, która odmieni korzystanie z Internetu oraz dotychczasowych sposobów zarządzania plikami na komputerze. Tak przynajmniej twierdzi Jobs - as usual, it's gonna be legen... wait for it... erm, sorry, amazing. Naturally, amazing. But also legendary.
Wyszło jak wyszło. Apple co prawda zapowiadał iCloud, mniej więcej wiadomo było, o co będzie chodzić, jednak nauczeni doświadczeniem wszyscy chyba mieli nadzieję na pójście krok dalej. Niestety - połączenie kilku funkcji, synchronizacja ich ze sobą oraz opakowanie w ładne logo nie wystarczy nawet Apple. W obszarze, który był do wyeksplorowania, zrobiono wszystko. A jednak Apple robi krok w miejscu twierdząc jednocześnie, że posuwa się do przodu.
Dobrze, dość ironii. Apple prezentując iCloud prawdopodobnie samo do końca nie wiedział, jak bardzo będzie rzutować na firmę fakt, iż:
1. Wcale nie mamy do czynienia po raz kolejny z rewolucją (tak, dzisiejszy artykuł jest de facto rozwinięciem wpisu Ewy);
2. Jeżeli ktoś miał korzystać z chmury, to znalazł sobie do tej pory inne rozwiązania;
3. Chmura nie rozwiąże faktu, iż iTunes nie stał się społecznościowym zagrożeniem dla last.fm (a przecież Apple właśnie celował w tym kierunku poszerzając możliwości sklepu);
4. iCloud do końca nie jest kontrolowany przez Apple - firma zdążyła się już pochwalić tym, iż do przetwarzania będzie korzystać z Windows Azure oraz z Cloud Services Amazona;
5. Apple zostanie pozwane za stosowanie nazwy iCloud.
Zacznijmy może od końca - jak się okazało kilka dni temu, wprowadzenie iCloud nie mogło przejść po cichu przed legislatozaurem oraz ludzką zazdrością. Działająca w Arizonie firma iCloud Communications będąca lokalnym dostawcą Internetu, pozwała Apple za naruszenie nazwy i znaku towarowego. W ramach pozwu iCloud domaga się zadośćuczynienia finansowego i zaprzestania stosowania tej nazwy przez firmę z jabłuszkiem.
Proste. Sytuacja nie pierwsza na tym świecie i nie ostatnia - podobnie było choćby z cyklem o Harrym Potterze i oskarżaniem J. K. Rowling o plagiat, by wyjść już z podwórka patentowego i nie przywoływać ciągnącego się konfliktu na linii Apple-Samsung. Oczywiście ta sytuacja nie odbije się jakoś strasznie na firmie - choćby dlatego, ze iCloud Communications nie jest jakąś wielką firmą, w związku z czym media niezbyt podjęły temat, a całość skończy się pewnie na ugodzie, odszkodowaniu i przyzwoleniu Apple na dalsze korzystanie z nazwy i loga.
Choć, jeśli już jesteśmy przy tematach prawnych - ciekawostką może być fakt, że Apple z racji uruchomienia również iTunes Match postanowiło ułaskawić wszystkich piratów za ich każde przewinienie za jednym zamachem. Oraz opłatą co łaska w wysokości 24,95 USD. W tym momencie wszelkie zarzuty co do "ewangelizacji" według Apple'a zaczynają nabierać jeszcze bardziej gorzkiego znaczenia, bo absolucji do tej pory dokonywały tylko sądy albo Bóg. Ale - z drugiej strony - też jest to metoda promocji, więc trudno zarzucić temu coś więcej niż kwestie teologiczno-etyczne, które, z jasnych przyczyn, nie powinny być w tym miejscu roztrząsane. Ani w żadnym innym.
Drugi zarzut jest już poważniejszy i łączy się z tym, iż Apple w pewien sposób oddaje finansową przysługę Microsoftowi - w końcu ma pieniądze i jest gotów je zainwestować w pozbycie się problemu utrzymania serwerów, by skupić się na działaniu samej usługi. Nie zmienia to faktu, iż moment, w którym Apple postanowił powierzyć swoje dziecko konkurencji, staje się również momentem, w którym ludzie pytają o zasadność takiego działania. No bo jak to? Microsoft? Zwłaszcza Microsoft? Biorąc pod uwagę, że Jobbs praktycznie zawsze wie co robi, to jednak nie powinno się traktować tego w kategorii wpadki - może co najwyżej PR-owej, bo można zacząć podejrzewać, że Apple po prostu się boi wziąć na siebie odpowiedzialności za ewentualne problemy z prywatnością kont, synchronizacją i, nie daj Boże, znikaniem plików z serwerów. Poniekąd jest to wygodne, ale z drugiej strony...
Cóż - na dwoje babka wróżyła. Albo należy traktować ten ruch jako akt lenistwa Apple'a, albo - co byłoby o wiele ciekawsze, ale też musiałoby dużo czasu upłynąć na przemodelowaniu rynku - gest pojednawczy w stronę Microsoftu, mający na celu zaprowadzenie w dalekiej przyszłości oligopolu, gdzie dwójce największych (no, może wspólnie z Facebookiem, jeśli się utrzyma, i Google) reszta firm będzie tańczyć, jak im zagrają. Drugi scenariusz jest wątpliwy z jednego powodu - gdyby tylko pojawiła się taka możliwość, media by ją roztrąbiły z prędkością światła. Zostaje zatem lenistwo.
Punkty nr 2 i 3 łączą się właściwie ze sobą. Po pierwsze: na poziomie multimedialnym Apple ma bardzo silnie rozwiniętą konkurencję w postaci last.fm, jeśli mowa o muzyce oraz youtube, jeśli chodzi o filmy. Po prostu tutaj nie da się nadrobić - przynajmniej przy obecnych możliwościach technologicznych - dystansu, jaki dzieli firmę od konkurencji. Społeczności się wytworzyły, a jeśli chodzi o współdzielenie plików, to najstarsi nie wiedzą, kiedy się to tak naprawdę zaczęło. Obecnie jednak w kategorii chmur świetnie sobie radzi Dropbox, a po dołożeniu do tego Groovesharka, Picasę i Evernote... to chyba jasne, że użytkownicy potrzebujący wcześniej chmury sami sobie o nią zadbali, a pozostali... cóż, dobrze będzie, jeśli wypróbują iCloud i go nie porzucą.
I punkt ostatni, pierwszy w kolejności, będący podsumowaniem całego wywodu i powtórzeniem licznych już głosów - iCloud nie jest rewolucją. Jest właściwie finansowo-medialno-PR-ową pułapką, przy której firma z Cupertino będzie musiała naprawdę sporo się nagimnastykować, żeby nie zostać wyśmianą za błędne posunięcie. Cóż - po każdym paśmie sukcesów może się powinąć noga. Jednak nie w sytuacji, kiedy po raz kolejny zapowiada się użytkownikom objawienie, a oni czekają z niecierpliwością na ową nowość. Można odnieść wrażenie, że w sytuacji, kiedy pojawiają się już plotki na temat wypuszczenia nowego iPhone'a, tablety radzą sobie względnie dobrze, to chyba po prostu czas najwyższy przystopować trochę. Parodia cytatu z Jak poznałem waszą matkę przytoczona we wstępie jest jak najbardziej na rzeczy - Steve Jobbs ze swoim zaangażowaniem, uporem i optymizmem przypomina trochę Barneya Stinsona. Różnica polega na tym, że nawet Barneya kiedyś ktoś przystopował w jego ustawicznych podrywach. Jobbsa przystopują dopiero pewnie wyniki finansowe po ostatecznym wprowadzeniu iCloud - te jednak mogą być niewspółmierne do oczekiwań. Dlaczego? To proste.
Wizjonerstwo tym razem nie wyszło. Po prostu Pytia zaspała.