Linkedin jako pierwszy z Web 2.0 idzie na giełdę. Z realną wyceną?
Linkedin - popularny serwis społecznościowy dla świata biznesu (i kopalnia danych dla headhunterów), jednocześnie wzór do naśladowania przez polski serwis GoldenLine, jako pierwszy z zastępu start-upów Web 2.0 idzie na giełdę. Zaoferuje 7,84 miliona akcji o wartości od 32 do 35 dol., co oznacza, że firma chce zebrać z rynku 175 mln dol. przy wycenie na 3 mld dol. To wycena nieco mniejsza od innych gorących start-upów, które pozostają poza giełdą, np. Groupona czy Twittera, ale pytanie: czy realna?
Chęć wejścia na giełdę wymaga od firm podania wszystkich szczegółów działalności, także takich, które niekoniecznie wyglądają dobrze w prowadzonej przez siebie polityce informacyjnej poza giełdowym biznesem. W najnowszych dokumentach przesłanych do Amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych (SEC) - choć to jeszcze nie prospekt emisyjny - właściciel LinkedIn podał szereg interesujących danych, które rzucają trochę więcej światła na świat start-upów Web 2.0.
LinkedIn ma 100 milionów użytkowników - o 10 mln więcej niż w zgłoszonym pod koniec 2010 r. jednego z pierwszych przedgiełdowych dokumentów S-1. To oznacza, że w ciągu nieco więcej niż kwartał serwis całkiem przyjemnie prze do przodu. Przychody spółki także idą do góry rok do roku i od 2008 r. do końca 2010 r. potroiły się z 78 do 243 mln dol., choć patrząc na wycenę 3 mld dol., wielkość przychodów raczej nie poraża (choć rzeczywiście dynamika jest więcej niż dobra). Serwis zarabia głównie na reklamach, co właściciele przyznają w oficjalnych dokumentach.
Ale teraz najważniejsze - w obowiązkowej części na temat potencjalnych zagrożeń, LinkedIn wymienia fakt, że 'liczba zarejestrowanych użytkowników jest wyższa niż liczba realnych użytkowników i zdecydowana większość odsłon generowana jest przez mniejszą część naszych użytkowników'. To oznacza - ni mniej ni więcej - że przychody LinkedIn z reklam zależą praktycznie w całości od mniejszej grupy użytkowników. Mocne, prawda?
Warto przy okazji wrócić do niedawnego głośnego tekstu Nicholasa Carlsona, który udowadniał, że ze 175 mln zarejestrowanych użytkowników Twittera, aż 56 mln nie obserwuje nikogo - można więc założyć, że są kontami martwymi. Tylko 12 mln kont obserwuje co najmniej 64 użytkowników - można więc uznać je za aktywne. Może się więc okazać, że sytuacja jest identyczna jak w przypadku LinkedIn - tylko niewielka część bazy użytkowników jest aktywna i w związku z tym niewielka część generuje ruch, który potem przekłada się na potencjał reklamowy. To domysły, bo Twitter - nie chcąc wchodzić (jeszcze) na giełdę - nie musi się spowiadać z technicznej analizy swoich użytkowników, ale domysły dość symptomatyczne.
Wielka wycena start-upów Web 2.0 bierze się przede wszystkim z zachłyśnięciem się wielkiej liczby osób, która jest zainteresowana serwisami. Przykład LinkedIn, a przy okazji może i Twittera pokazuje, że i to może być bardzo rozdmuchane.