REKLAMA

Eksperyment iPad: dzień 7

15.06.2010 17.16
Eksperyment iPad: dzień 7
REKLAMA
REKLAMA

Jak ten tydzień zleciał!

Zgodnie z planem, w ciągu ostatnich dwóch dni zabierałem ze sobą iPada na spotkania z klientami i konferencje prasowe. Za każdym razem budził spore zainteresowanie. Nie zawsze adekwatne do tego, jak się sprawdzał.

Zacznijmy od dobrych rzeczy. Bateria jest naprawdę mocna. Ciągle nie sprawdziłem, ile godzin dokładnie wytrzymuje bez ładowania – nie mam po prostu tyle czasu. Fakt jest taki, że wychodząc z domu z mniej-więcej naładowanym iPadem mogę korzystać z wszystkich jego funkcji nie przejmując się specjalnie poziomem naładowania. Tu nie chodzi o liczby, ale o poczucie komfortu jakie daje uwolnienie od dyktatu gniazdka elektrycznego.

Kolejna zaleta – iPad jest gotowy do pracy w ciągu sekundy od wciśnięcia przycisku włącznika. Od razu ma też dostęp do internetu i to niezależnie od wykorzystywanego medium. Jeśli jest WiFi – łączy się przez WiFi. Jeśli nie ma – korzysta z 3G. Automatycznie, bez zawracania głowy użytkownikowi. Tak jak iPhone i zupełnie inaczej niż zwykły komputer. Nie trzeba podłączać żadnych modemów, uruchamiać kolejnych aplikacji, itd.  Jeszcze jedna rzecz z głowy.

O ile mój notebook był niezłym komputerem przewoźnym, o tyle iPad jest naprawdę przenośny. Torby z tabletem w środku prawie nie czuć. Urządzeniu nie szkodzą też wstrząsy (oczywiście, w rozsądnych granicach). Z iPadem w torbie spaceruje się zupełnie przyjemnie – nie jestem w stanie powiedzieć tego samego o dwu-, trzykilogramowych notebookach.

Teraz trochę narzekania. Głównie na aplikacje zewnętrzne. O ile wbudowany software Apple sprawdza się bardzo dobrze, o tyle programy pobrane z App Store są zwyczajnie niedorobione. Nie byłbym sobą, gdybym – po raz kolejny – nie wspomniał o wywalającym się Evernote. Co gorsza, zdarza się, że podczas resetu aplikacja gubi część danych nie zsynchronizowanych z serwerem. To niedopuszczalne, jeśli chcemy potraktować ją jako podstawowe narzędzie do robienia notatek.

Problem jest też z Dropboksem, który przy słabym sygnale sieci GSM, zamiast pobierać pliki, wyświetla komunikat o braku dostępu. Żeby było zabawniej, te same dokumenty można (za pomocą tego samego łącza) obejrzeć w przeglądarce WWW. Ładują się co prawda niezbyt szybko, ale ładują się.

Przy korzystaniu z iPada poza domem ujawnia się jeszcze jedna wada Dropboksa. Aplikacja ta, w wersji na Windows, Mac OS X i Linuksa działa na zasadzie automatycznej synchronizacji danych znajdujących się na dysku lokalnym z tymi, które przechowywane są w ?chmurze?. W przypadku iPada dysponujemy okrojonym rozwiązaniem będącym w zasadzie interfejsem do pobierania plików na bieżąco (według potrzeb). Oczywiście, wybrane dokumenty można zapisać w pamięci iPada na stałe. Wybrane. Dokumenty. Przechowywanie plików w pamięci urządzenia jest wyjątkiem, a nie zasadą. Nie da się też automatycznie zapisać całych katalogów.

Efekt – chcąc pokazać spory dokument PDF klientowi musiałem cierpliwie odczekać kilkadziesiąt sekund niezbędnych do pobrania go z ?chmury?. A i tak miałem szczęście, bo znajdowałem się w zasięgu sieci 3G. Zwykły laptop ze standardowym Dropboksem oferuje zupełnie inny komfort. Oczywiście, mogłem skorzystać z ręcznego przenoszenia plików przez iTunes. Ani to jednak wygodne, ani niezawodne (łatwo o czymś zapomnieć).

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA