Afera Rymanowskiego i "encyklopedia" Muska. Witamy w dyktaturze ciemniaków

Afera wokół Bogdana Rymanowskiego, wywołana publikacjami "Newsweeka", dotyczy nie tylko mediów. To przede wszystkim opowieść o granicach wolności słowa, narcyzmie, hipokryzji i niewidzialnej władzy algorytmów.

Afera Rymanowskiego i "encyklopedia" Muska. Witamy w dyktaturze ciemniaków

W gospodarce istnieją branże, których kondycja stanowi dla społeczeństwa papierek lakmusowy. Ich dobra sytuacja może świadczyć o stanie demokracji danego kraju, a szerzej – o kondycji społecznej. Tak jest, czy tego chcemy, czy nie, z mediami, które nie bez powodu nazywane są czwartą władzą. W tekście "Albo clickbait, albo żebry. Tak wygląda koniec mediów" pisałem na początku tego roku, że nie jest najlepiej.

Dziś chcę pokazać, że kolejne afery i konflikty w środowisku dziennikarskim to nie tylko branżowe rozrachunki, ale przejaw głębszej choroby cywilizacyjnej. Jej objawami są upadek autorytetów i coraz luźniejsze podejście do prawdy.

Prawda Rymanowskiego

Wszystko zaczęło się od okładki „Newsweeka”, na której tygodnik zapowiedział analizę "bredni głoszonych na kanale Bogdana Rymanowskiego – dziennikarza i YouTubera. W zapowiedzi napisano, że prowadzący "zaprasza do swojego kanału antyszczepionkowców, wyznawców teorii spiskowych i propagatorów antynaukowych bzdur. Czy naprawdę im wierzy, czy może cynicznie wykorzystuje ich dla klików i pieniędzy?".

"Newsweek" temat "bzdur Rymanowskiego" podjął w dwóch tekstach. Pierwszy – okładkowy i sylwetkowy – poświęcony był samemu Rymanowskiemu, jego działalności w sieci oraz kontrowersyjnym gościom, których zaprasza do swoich programów. Drugi artykuł to rozmowa z popularyzatorem nauki, dr. chemii Konradem Skotnickim, dotycząca merytorycznych błędów, jakie pojawiły się w youtubowym wywiadzie Rymanowskiego z prof. Grażyną Cichosz z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

I wtedy się zaczęło. Jedni bronili "Newsweeka", inni – Rymanowskiego. O nagłym "wsparciu" prawicowych gwiazd szkoda nawet pisać: nie chodziło im przecież o Rymanowskiego, lecz o okazję, by dowalić swoim liberalnym odpowiednikom. Oczywistość, banał, hipokryzja. Szkoda pióra na ludzi-chorągiewki – bez właściwości, bez moralnego kręgosłupa i bez grama wstydu.

Prawda Muska

Mniej więcej w tym samym czasie Elon Musk ogłosił start swojej wirtualnej encyklopedii. Poczciwa, „stara” Wikipedia ma być – w opinii ekscentrycznego miliardera – zbyt lewicowa. Musk nazwał ją wręcz „przedłużeniem propagandy tradycyjnych mediów”.

Już wcześniej – z dobrze sobie znaną skromnością – zapowiadał swój projekt jako krok milowy w dziejach ludzkości:

"Budujemy Grokipedię w @xAI. To ogromna poprawa w stosunku do Wikipedii. Szczerze mówiąc, to niezbędny krok na drodze do celu xAI – zrozumienia Wszechświata".

Dla wielu to po prostu kolejny etap w machinie propagandowej Muska. W 2022 roku, tuż po przejęciu Twittera, przywrócił konta ekstremistów i – jak wskazują badacze – zmodyfikował algorytmy rekomendacji, co doprowadziło do "bezprecedensowego" wzrostu mowy nienawiści. Musk nie tylko zmienił nazwę platformy na X, ale przekształcił ją w bastion białej supremacji.

Rok później jego firma xAI uruchomiła chatbota Grok – rzekomo jako antidotum na "lewackie uprzedzenia", które Musk dostrzega w innych systemach sztucznej inteligencji. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Grok chętnie powtarza osobiste poglądy swojego twórcy, zwłaszcza w odpowiedziach na kontrowersyjne tematy.

Światopogląd Muska widać też w Grokipedii. We wpisie o Alternatywie dla Niemiec (AfD) – skrajnie prawicowej partii populistycznej, którą Musk publicznie chwalił – można przeczytać, że partia ta "wzywa do repatriacji niezintegrowanych migrantów i przestępców" (czytaj: masowych deportacji), "broni tradycyjnych struktur rodzinnych przed ideologią gender" oraz "odrzuca multikulturalizm na rzecz zachowania niemieckiej dominacji kulturowej i językowej".

Jeszcze ciekawszy jest wpis o inwazji Rosji na Ukrainę, w którym Grokipedia wielokrotnie cytuje... oficjalną stronę Kremla. Co więcej, opisuje cele inwazji w duchu propagandy Putina – jako "demilitaryzację i denazyfikację Ukrainy", "ochronę etnicznych Rosjan" i "neutralizację zagrożeń dla bezpieczeństwa Rosji".

Też prawda

Dlaczego łączę sprawę Rymanowskiego i Muska? Bo w obu przypadkach chodzi o to samo – o spór o autorytety, o "licencję na prawdę", o walkę na narracje.

"Newsweek" zarzuca Rymanowskiemu, że ten – korzystając z przywileju zasięgów – obok ciekawych gości i ekspertów promuje też „szurów”. Tygodnik robi to zresztą sprytnie: do obalenia bzdur głoszonych przez prof. Cichosz nie zaprasza kolejnego naukowca (co łatwo mogłoby obrócić się przeciwko samej nauce – "skoro sami się kłócą, to jak im ufać?"), lecz influencera. I to nie pierwszego lepszego TikTokera, ale popularyzatora nauki z prawdziwym doktoratem. Konrad Skotnicki – bo o nim mowa – ma nie tylko wiedzę, ale i styl: mówi prosto, angażująco i nowocześnie. Tutaj to TikToker jest chadem,

Nie wiem, dlaczego "Newsweek" wziął na tapet Rymanowskiego. Sam tygodnika nie czytam – kiedyś sięgałem po pojedyncze wydania, dziś mam dość jego łopatologicznej publicystyki i politycznych analiz, których jedynym kluczem jest anty-PiSizm. Do tego dochodzą teksty społeczne, w których prostacki, butikowy feminizm miesza się z ordynarnym podżeganiem do wojny płci i klas.

Rymanowski jest dla mnie natomiast byłym dziennikarzem, który – jak Monika Jaruzelska czy Krzysztof Stanowski – wybrał karierę YouTubera. Różni ich tylko sceneria: jeden występuje na tle biblioteczki (czyli klasyczny rekwizyt aspirującego intelektualisty), drugi – na tle reklam piwa. U Stanowskiego mamy pochwałę chłopskiego rozumu, u Rymanowskiego – głos ćwierćinteligentów, którzy może i mają książki, ale raczej ich nie czytają, bo "i tak wiedzą lepiej".

Czy oburza mnie, że Jaruzelska i Stanowski dają przestrzeń Grzegorzowi Braunowi – człowiekowi nagradzanemu przez organizację powiązaną z reżimem Łukaszenki i sympatyzującą z Putinem? Tak. Ale podobnie oburzają mnie wyczyny Roberta Pasuta, patoinfluencera z projektu Abstrahuje, czy Friza, który z uśmiechem opowiada, że "oszukuje na podatkach dla przyjemności". Oburzają mnie influencerzy – i do tego grona zaliczam dziś także Rymanowskiego, który monetyzuje dawną dziennikarską reputację.

Czy więc jestem po stronie "Newsweeka"? Bynajmniej. Rymanowski nie był tematem na okładkę. Cała sprawa przynosi mu tylko większą rozpoznawalność, a więc kliki i pieniądze.

I Rymanowski, i "Newsweek" zamiast być autorytetami, wolą mieć zasięgi. Zamiast mieć uczniów – wolą mieć wyznawców. W tym sensie idą w tę samą stronę. Wiedzą, co się kliknie.

Postawię w tym miejscu sprawę jasno: jestem zwolennikiem wolności słowa. A jeszcze bardziej jestem zwolennikiem brania odpowiedzialności za to słowo.

Ilustracja Marcina Wichy dla "Tygodnika Powszchengo", listopad 2012.

Gówno prawda

Śmierć autorytetów jest faktem.

Nie – nie w tym sensie, że ich nie mamy. W badaniach wciąż wskazujemy jako autorytety rodziców czy innych bliskich. Chodzi o to, że nie mają już tej samej "siły" co kiedyś. Gdy świat ograniczał się do rodziny, sąsiadów i znajomych, z domieszką gwiazd z telewizji i prasy (z którymi kontakt był jednostronny), łatwiej było budować sobie idoli.

Dziś dawne autorytety nie mają ani autorytetu, ani monopolu na wpływanie na masy. Muszą oddać znaczną część tortu influencerom i internetowym celebrytom. Zwłaszcza że dziś to zasięgi, lajki i liczba obserwujących na Instagramie tworzą rankingi popularności, a co za tym idzie – realnego wpływu. I choć popularność w sieci nie ma nic wspólnego z kompetencjami, influencerzy potrafią skutecznie docierać do szerokiej publiczności. Ich przekaz – prosty, emocjonalny, atrakcyjny narracyjnie, lecz pozbawiony weryfikowalnej wiedzy – doskonale działa w ekosystemie social mediów.

Wie o tym Musk, Rymanowski, Stanowski i inni. Wiedzą, że wpływ buduje się dziś nie przez instytucje, lecz przez media społecznościowe. Wiedzą to też tzw. tradycyjne media – które, chcąc nie chcąc, same upodabniają się do mediów społecznościowych. Wiedzą o tym w końcu marketingowcy i sami odbiorcy.

Kiedyś na konferencje i wydarzenia medialne zapraszano wyłącznie dziennikarzy. Dziś obok nich pojawiają się influencerzy – często w ramach płatnych współprac. Ci drudzy nie zadają trudnych pytań (no, może poza jednym: "jaka stawka?"), nie drążą tematów, robią tanią reklamę. Pozycjonują się jako twórcy treści, nierzadko stawiają się na równi z dziennikarzami. Są jednak ludźmi mediów Schrödingera – jednocześnie dziennikarzami i nie-dziennikarzami.

Są nimi, gdy trzeba się gdzieś wbić albo dodać sobie autorytetu przy instytucjach publicznych; przestają nimi być, gdy wygodniej ustawić się w kontrze do „zepsutego, skostniałego mainstreamu”.

Opisując więc sprawę Rymanowskiego, nie piszemy tylko o mediach. Piszymy o całej infrastrukturze obiegu informacji w epoce płynnej nowoczesności i postprawdy. Wszyscy jesteśmy w niej zanurzeni.

Kiedyś łatwiej było żyć poza mediami i obiegiem informacji. Wystarczyło nie włączać radia ani telewizora, nie czytać gazet. Dziś, z telefonem w ręku, jesteśmy jednocześnie twórcami i konsumentami – z możliwościami, które przerastają naszą percepcję. Każdy walczy o naszą uwagę.

Nasze społeczeństwo zmęczenia – jak trafnie pisał Byung-Chul Han – jest przygniecione infosferą. Bombardowani jesteśmy "prawdą", która nierzadko okazuje się trzecią prawdą Tischnerowską.