Stary humanistyczny dowcip mówi, że piszących poezję jest tylko więcej niż jej czytelników. Faktem jest, że pisze się i wydaje w Polsce dużo książek, może za dużo, na co uwagę zwracał na tych łamach Jakub Wojtaszczyk. Walka o czytelników jest więc ogromna, a zmianę kultury czytania przyśpiesza technologia.
Kulturę czytania zastąpił tzw. screen reading, czyli proces poszukiwania informacji (a także ich konsumowania) na ekranie laptopa lub telefonu. W końcu wszystko łatwo sobie "wygooglować", zamiast wykazać jakąś inicjatywę. Te miniprocesy, które na co dzień wdrażamy, wyniszczają nasze szare komórki. Tracimy możliwość krytycznego myślenia, czy tego chcemy, czy też nie.
W 2025 roku konsumpcja treści sprowadza się do obcowania z kulturą obrazkową, w której prym wiedzie format wideo. Musi się coś dziać, inaczej prędko tracimy zainteresowanie. Obecnie czytanie wydaje się czynnością z innej epoki. Pojawiają się argumenty, że to czasochłonne i trudne. Łatwiej włączyć ulubiony serial i po prostu zrelaksować się z telefonem w dłoni. Wówczas organizm nie odpoczywa, ale przynajmniej coś leci w tle, a my możemy odpisać na wiadomości i przejrzeć memy oraz newsy na Make Life Harder (których ten outlet treści nie zdobył, ale je publikuje).
Poprzez "czytanie" nie rozumiemy wyłącznie pochłaniania powieści lub reportaży. Dziś nieliczni sięgają po pełne artykuły w sieci: to dzięki rolkom i instagramowym stories docierają do nas wieści ze świata. Większość z nich to fake newsy albo gównotreści, ale nie mamy chęci/siły/czasu (choose your fighter!), aby je weryfikować.
Nikt nie dał nam wzorców, które pozwoliłyby odsiewać współczesną kulturę. Nie wiemy, w jaki sposób odkopać się ze zbyt wielkiej liczby poleceń oraz nadciągających ze wszystkich stron nowości. Recenzji również nie czytamy, a krytycy literaccy znani są zazwyczaj wśród ludzi z czytelniczej bańki.
A co z resztą, która nie należy do tego świata? Wygląda na to, że monetyzowanie kultury zaczyna nam się odbijać czkawką. Czujemy, że nowych wydawnictw jest po prostu zbyt wiele.
Bądźmy szczerzy: instagramowe rolki i tiktokowe formaty nas zajechały. Ba, one zaczęły nawet wpływać na to, w jaki sposób dziś konsumujemy sztukę. Kartka papieru z małą czcionką przestała być dla nas atrakcyjna, skoro codzienność polega na scrollowaniu krótkich filmików. Te oferują przygodę, dawkę wiedzy i dopaminę w trybie ekspresowym. Jeśli nam przykro (albo się "nudzimy"), rolki zawsze przybędą z pomocą. Telefon z kieszeni możemy wyjąć w każdym miejscu: jadąc w busie, lecąc samolotem, czekając w kolejce do toalety, a nawet w trakcie wykładu na studiach.
Książka to nie to samo: trzeba się skupić, otworzyć ją na wybranej stronie, odłożyć wszelkie urządzenia na bok i wejść w pewien czytelniczy rytm. Dziś zmęczeni pracą "9 to 5" ludzie nie mają głowy do czytania. Nasz mindset chwilami woła o pomstę do nieba: wolimy obejrzeć kilka sezonów ulubionego serialu niż sięgnąć po książkę, której przeczytanie zajęłoby nam znacznie mniej czasu. Łatwiej wpatrywać się w TV niż wyjść ze swojej strefy komfortu i pozornego relaksu.
To jednak nie do końca wina widzów: żyjemy w świecie oferującym nam tego typu rozrywkę. Literatura najwyraźniej nie jest już medium, które należy do tych z gatunku przystępnych. Wymaga, aby przysiąść, zatrzymać się i złapać oddech. A my przecież się spieszymy, choć nie zawsze wiemy dokąd i dlaczego.
Czytanie w XXI wieku jest niczym dodatkowa aktywność w grze komputerowej, która nie wpływa na przebieg głównej fabuły. Taka misja poboczna. Można skorzystać, ale obejdzie się bez – w końcu są też inne opcje. Koniec końców żyjemy w epoce narracji o superwydajności i "korzystaniu z życia".
The future is now, old man – to kultowy już cytat z serialu "Zwariowany świat Malcolma". Na to wygląda.
Ponawianie tej powtarzalnej czynności niesie za sobą wiele poważnych konsekwencji. Nasz attention span leży: odbiorcom kultury coraz trudniej skupić się na długich formatach, bo jesteśmy przebodźcowani wylewającymi się z ekranu treściami. Zamiera w nas pierwotna funkcja poznawcza: nie będziemy ciekawi danej lektury, skoro możemy sobie znaleźć wszystko o niej w internecie lub obejrzeć film na jej podstawie.
To nie jest tak, że w 2025 roku nie potrafimy samodzielnie analizować treści i wyciągać wniosków. Nie chodzi o boomerskie gadanie w stylu: "Dziś młodzież nie potrafi logicznie łączyć faktów". Potrafi. Po prostu większość z nas nie ma na to chęci, skoro pojawiają się media, które robią to za nas.
Multitasking nas zajeżdża (tu wiadomość, tam mail do napisania, za chwilę kolejne powiadomienie), więc z dzisiejszej perspektywy przeczytanie książki od deski do deski jawi się jako nie lada wyzwanie. Wykonując kilkanaście czynności naraz, żadnej nie robimy porządnie; najnowsze badania wykazują, że wielozadaniowość nie istnieje. To tylko wymysł naszych czasów.
Jak tu skupić się na słowie pisanym, skoro jesteśmy torpedowani treścią ze wszystkich stron?
Tym samym powoli tracimy te wspomniane wyżej umiejętności, ale nie oznacza to jeszcze, że nie ma dla nas ratunku niczym w powieści sci-fi Philipa K. Dicka. Rozwiązań trzeba szukać na własną rękę. Mózg człowieka się zmienia, a wraz z tym jego potrzeby. Tego nie przeskoczymy, ale możemy spróbować zapobiegać.
Czy w dzisiejszym świecie znajdzie się jeszcze miejsce na dłuższe formy? Możliwe, że nie. Im dłużej konsumuję treści i obserwuję znajomych spoza kulturowej bańki, tym bardziej wydaje mi się, że może to właśnie zbiory opowiadań uratują współczesne czytelnictwo, stając się czymś w rodzaju literatury środka dla nowych pokoleń.
Ale o tym za chwilę. Czas na sztuczną inteligencję.
Czytanie w XXI wieku jest niczym dodatkowa aktywność w grze komputerowej, która nie wpływa na przebieg głównej fabuły. Taka misja poboczna. Ilustracja: shutterstock/Mindra Purnomo
Wpływ social mediów na postawę czytelniczą to jedno. Ale nie możemy zapominać o samym rynku literackim i jego autorach/kach, którzy także dokładają swoje trzy grosze, polaryzując odbiorców i zniechęcając ich do obcowania z nowościami.
W powieści "Yellowface" Rebecki F. Kuang główna bohaterka, pisarka June Hayward, kradnie rękopis swojej uzdolnionej koleżanki (tej pierwszej się nie udało, zaś ta druga osiągnęła międzynarodowy sukces), kiedy ta niespodziewanie umiera. Powód? Całkiem prosty: brakuje jej pomysłów, czasu na research i talentu.
Sytuacja rodem z "Amadeusza" (1984) Miloša Formana: Antonio Salieri do końca życia nie mógł przeboleć tego, że to Wolfgang Amadeusz Mozart okazał się geniuszem. Kiedy Salieri przez lata męczył się, aby skomponować swoje opus magnum, Mozart potrafił takowe stworzyć nawet na łożu śmierci.
Hayward ma swoich odpowiedników w prawdziwym życiu. No, prawie. Ostatnio wyszło na jaw, że Lena McDonald, autorka cyklu fantasy "Darkhollow Academy", oraz pisarz K.C. Crowne używali AI przy pisaniu swoich powieści. Jak wpadli? Pozostawili ślady pomocy AI w swoich książkach. Oto jeden z nich (treść zostawiam w oryginale) z lektury McDonald:
"I've rewritten the passage to align more with J. Bree's style, which features more tension, gritty undertones, and raw emotional subtext beneath the supernatural elements".
Problem polega na tym, że w tym przypadku pisarka nie używała AI, aby wzmocnić swoje pomysły lub w jakiś sposób poradzić się sztucznej inteligencji. Zależało jej, by poprawić swój styl i brzmieć jak J. Bree, poczytna autorka fantasy.
Przez takie sytuacje tracimy zaufanie do współczesnych twórców. Pod koniec nie wiemy, czy obcujemy jeszcze z dziełem napisanym przez człowieka, czy może już autorstwa maszyny.
Rzeczywistość poniekąd zaczęła doganiać fikcję: dziś początkujący twórcy kradną i kombinują, ale przy użyciu zupełnie nowoczesnych narzędzi w postaci AI. Choć w teorii nikogo nie krzywdzą (to nie jest sytuacja jak u Kang, że czyjeś dobre imię zostaje zszargane), to każdy taki przykład udowadnia, że w tym procesie nie chodzi o samo pisanie i przekazywanie pomysłów, lecz właśnie o zarobek i sławę.
W tym wszystkim zapominamy, że człowieczeństwo to nasza główna przewaga nad sztuczną inteligencją. "Dziś nie wystarczy pisać książki. Trzeba jeździć na spotkania autorskie, budować wokół siebie społeczność, trzeba być obecnym wirtualnie i realnie. I z tej widoczności płynie często większy dochód niż z samej książki. Słowem: autorzy i autorki mają osobowość, której sztucznej inteligencji (na razie) brak" – wspominał niedawno Paweł Goźliński z Wydawnictwa Znak na łamach Spider’s Web+. Czasami mam wrażenie, że korzystając z ChataGPT w kontekście słowa pisanego (co innego przy analizie danych i statystyce), stajemy się uczestnikami procesu "odczłowieczenia". Jeśli coś ma otrzymać miano współczesnego atawizmu, to właśnie to.
Eve-Upton Clark (Fast Company) zastanawia się, czy to jeszcze harmless brainstorming, czyli niegroźne poszukiwanie weny, a może już active deception. To drugie – w tłumaczeniu "aktywne oszustwo" – jest bliższe prawdy. I prowadzi do rozłamu porozumienia na linii czytelnicy–autor. Bo nie mówimy tu o przypadkowym błędzie, lecz o przemyślanej strategii.
Wygląda na to, że przyszło nam żyć w czasach triumfu ułudnej narracji, która przekonuje nas do tego, że każdy został stworzony do wielkich rzeczy. Takich jak napisanie nowego bestsellera fantasy, nawet jeśli ścigają nas inne terminy i zobowiązania. Parafrazując Chrisa Baileya (z wywiadu dla "Gazety Wyborczej") nowego Szekspira nie będzie – rozpraszani ze wszystkich stron nie jesteśmy w stanie wykorzystać potencjału naszych umysłów.
Głęboko wierzę, że jako twórcy po AI sięgamy wyłącznie wtedy, kiedy nie mamy talentu, pomysłu lub czasu, aby nasz projekt zrealizować. Im większa samoświadomość u pisarza/ki, tym silniejsza niechęć do korzystania z jakichkolwiek narzędzi AI.
Myślę jeszcze o tej sytuacji z perspektywy dziennikarza filmowego, który – choć swoich tekstów nie pisze przy użyciu AI – nieustannie czuje, że nie nadąża, a czasu na rozwój znajduje coraz mniej. Premier filmowych i serialowych mamy dziś zbyt wiele. Kiedy mamy to wszystko przetrawić? Doba ma jedynie 24 godziny! W jaki sposób mam wyznaczać komuś "intelektualne trendy", skoro sam do końca ich nie znam? Nie da się być na bieżąco z każdą nowością.
Nie pragnę być adwokatem diabła, ale czasami rozumiem ludzi, którzy sięgają po zło w postaci AI. Choć tego nie popieram, jako dziennikarz zdaję sobie sprawę, że korzystanie z AI to akt desperacji, na który (nie)liczni się decydują.
Krytycy literaccy też nie wyrabiają. Przypomina mi się pewna anegdota opowiedziana przez Remigiusza Mroza przy okazji promocji powieści "Światłoczułość" (napisanej pod pseudonimem Jakub Jarno) na kanale Karola Paciorka. Kiedy wyszło na jaw, że Jarno to tak naprawdę Mróz, wieczorem napisał do niego pewien dziennikarz, mówiąc, że musi czym prędzej przeczytać tę powieść do swojej recenzji. Takiej, która ukazała się już następnego dnia (!).
Dziś bardzo łatwo znaleźć, co to za tekst i w jakim medium się ukazał. Nie chodzi mi jednak o to, aby szukać winnych. Trudno też powiedzieć, czy sam Mróz, wydając mniej więcej jedną książkę rocznie, nie daje rynkowi oddychać i promować książek innych znamiennych autorów. Warto po prostu zaznaczyć, że publikacja tej recenzji to wierzchołek góry lodowej, jaką jest dzisiejsze dziennikarstwo (bo ono również rezonuje z czytelnikami).
Jeśli ta opowieść faktycznie jest prawdziwa, to raczej nie uwierzymy autorowi, że przeczytał całość w jedną noc i jeszcze zdążył napisać dłuższy tekst. "Światłoczułość" ma bowiem 272 strony.
Skoro branża tak wygląda od kuchni, to dlaczego zawsze zrzucamy winę wyłącznie na tych, którzy decydują się nie czytać, i stawiają na inne przyjemności?
W XXI wieku żyjemy w przeświadczeniu, że pisać i wydawać może dosłownie każdy. Zalewają nas książki różnego sortu, choć pewnie część z nich nie miałaby prawa ukazać się jeszcze 20 lub 30 lat temu. Kiedy wchodzimy do empików, co tydzień półka z nowościami zostaje wypełniona po brzegi. Większość z nich to nieznani autorzy, wznowione tłumaczenia, Mrozy swojej generacji i tak dalej. Trochę ciężko się w tym chaosie połapać.
Spada też średni nakład. Mamy więcej tytułów w mniejszej liczbie egzemplarzy. Niektóre miejsca próbują reagować, jak choćby pewna księgarnia w Tokio, stawiająca na minimalizm i jakość, a nie ilość. Oferuje ona klientom tylko jedną książkę tygodniowo. Przeczytasz? W następny poniedziałek możesz wrócić po kolejną. Czy doczekamy się takiej inicjatywy w Polsce? Trudno wyobrazić sobie tego typu księgarniany performance w naszym kraju.
Skończyły się czasy, kiedy szliśmy do sklepu, aby kupić "nową popularną książkę". Dziś nie wiemy nawet, po co warto sięgać. Pozycji jest zbyt wiele. A do tego są coraz droższe. Te same pieniądze (minimum 50 zł) ludzie wolą wydawać na zupełnie inne potrzeby. Nie dziwię im się: przy dzisiejszym wzroście cen czytanie staje się przywilejem konkretnych grup społecznych.
Nie będą to liczby, które napawają optymizmem. Zamiast starać się wyrabiać gust potencjalnych czytelników, wydajemy masówki. Im większa liczba pozycji na półkach, tym i niechęć do nadrabiania; dla ludzi to studnia bez dna, w której się nie odnajdują. Z takim Netflixem będzie łatwiej: oglądamy to, co inni. Ale jeśli mało kto czyta, to co dalej?
Nie pomaga też BookTok, którego możemy określić czymś w rodzaju tiktokowej subkultury. Jej założenia na pierwszy rzut oka mają w sobie coś szlachetnego: promują literaturę poprzez fanowską energię. Zjawiają się tam zajawkowicze chcący rozmawiać o ulubionych lekturach. Na przestrzeni lat zmienił się jednak model tego miejsca. Znajdziemy tam wiele osób, które polecają produkty sponsorowane, przez co jeszcze bardziej zanieczyszczają rynek pseudopromocją lub opublikowaną grafomanią.
No i coraz mniej użytkowników skupia się na czytaniu. Wolą promować siebie poprzez eksponowanie własnego image’u w materiałach wideo. Jak zauważył magazyn GQ, tiktokowe społeczności to prędzej lifestyle i stan umysłu aniżeli realne zainteresowanie literaturą.
Być może cała ta dyskusja powinna przywrócić kwestię ujednolicenia współczesnego kanonu. Jeżeli realnie zmienia się model czytelnika oraz jego potrzeby, to może pora położyć nacisk na inne, równie istotne aspekty literatury. Tym sposobem docieramy do ostatniej zagwozdki, jaką jest (przynajmniej dla mnie) potencjał opowiadań.
Skończyły się czasy, kiedy szliśmy do sklepu, aby kupić "nową popularną książkę". Dziś nie wiemy nawet, po co warto sięgać. Pozycji jest zbyt wiele. Ilustracja: shutterstock/Mindra Purnomo
Short stories, czyli rolki na papierze
Nie wiem, czy w najbliższych latach ta teza ma szansę się ziścić. Ale wydaje mi się, że przynajmniej w Polsce istnieje realny scenariusz, w którym to zbiory opowiadań, a nie wielgachne tomiska w stylu powieści totalnych mają szansę stać się nową Metą; trendem przywracającym czytelnictwu jego dawną popularność.
Sam pamiętam, kiedy jeszcze przy poprzedniej podstawie programowej (autor to rocznik 2000), ja i moi znajomi z klasy w przeciągu pół roku musieliśmy przerzucić się z "Poczwarki" Terakowskiej na "Krzyżaków" Sienkiewicza. Różnica ogromna. Dziś jest podobnie: jeśli ktoś namiętnie uprawia wyłącznie screen reading, to dlaczego nagle ta osoba miałaby sięgnąć po książki np. noblistów? Takie przejście należy wykonywać stopniowo, bez gwałtownych manewrów. Wydaje mi się, że właśnie przy użyciu krótkich form, które nie będą przytłaczać skalą. Inaczej zrażamy potencjalnych czytelników w taki sam sposób, w jaki odciągamy od literatury najmłodszych w szkołach.
Może drogą do zainteresowania "nowego rodzaju odbiorców", który w ostatnich latach rzeczywiście się pojawił, będzie próba rozmawiania o literaturze w sposób najbliższy ich własnej wrażliwości. Dlaczego nie promować opowiadań jako literackich rolek? Znacznie krótszych form, które także mogą służyć jako forma relaksu oraz oderwania od rzeczywistości. Jak by nie patrzeć, obecnie spada średnia długość tekstów literackich. Im dłużej siedzę nad tym tekstem, tym lepiej widzę, że potrzebna jest zmiana języka w kontekście popularyzacji nowych książek. Nie jestem specem od marketingu, ale chodzi o coś chwytliwego: coś, co zachęci ludzi spoza bańki. Współczesny marketing w Polsce pomija te pozostałe 59 proc., które w 2024 roku przyznało, że nie ukończyło nawet jednej książki. To na nich wypadałoby się skupić.
"Rolki na papierze" brzmią jak hasło, którym można promować m.in. nowe opowiadania Arka Kowalika i Kingi Sabak; debiutantów i milenialsów, którzy w przejrzysty sposób piszą o problemach swoich rówieśników. Ich short stories nie mają niebotycznej liczby stron, więc przypominają konfrontacje z kilkuminutowymi rolkami, które co jakiś czas wyświetlają się nam na Instagramie.
Zamiast ponownie męczyć abstrakcje Schulza w szkołach (również złożone z krótszych, aczkolwiek gęstych opowiadań), może to jest klucz do dzisiejszego sukcesu? Aby promować literaturę, którą czytelnicy nowych pokoleń w pełni "poczują"? Będzie to przypominać wchodzenie po stromych schodach. Zaczynasz od czegoś lekkiego, a dopiero później męczysz się, idąc pod górkę.
Literatura nie powinna boleć. Ale to czasami "przyjemne cierpienie".
Dla wielu zestawianie Kowalika i Sabak z Schulzem będzie świętokradztwem. I niech tak będzie. Liczy się efektywność, a nie kurczowe trzymanie się przedawnionych przekonań. Tych czasów już nie przeskoczymy, ale zamiast się podporządkowywać, możemy spróbować dostosować je do nas. Bądź co bądź popularność krótkich form w Polsce rośnie. Wydawane są nie tylko zbiory opowiadań zagranicznych autorów (m.in. Wydawnictwo Czarne, ArtRage), ale i polskich.
W jaki sposób wydawcy zapatrują się na ten stan rzeczy? Postanowiłem zapytać o to Krzysztofa Cieślika, redaktora naczelnego Wydawnictwa ArtRage:
– Nie umiem przewidzieć, czy popularność opowiadań będzie rosnąć. W teorii to idealny gatunek na czasy, w których nie ma jak się skupić na dłuższych formach. Ale to raczej, przynajmniej na razie, tylko teoria, bo wciąż najlepiej sprzedają się długie powieści. Mówi się, że mała rzecz źle wygląda na księgarskiej półce i nie przyciąga wzroku. Nie wiem, czy są na to badania, na pewno nie ma ich w Polsce, więc jest to raczej dowód anegdotyczny, ale pewnie coś w tym jest. My wydajemy opowiadania prawie od początku, teraz otworzyliśmy serię "Fikcje", w której będą wyłącznie zbiory krótkich form. Ale to nie jest odpowiedź na jakieś tendencje – wyjaśnia Krzysztof Cieślik.
Kolejne pytanie nasuwa się samo: czy Cieślik uważa, że opowiadania za jakiś czas mogą prześcignąć popularność powieści?
– Raczej wychodzę z założenia, że tendencje trzeba tworzyć, a nie na nie odpowiadać. Nie jesteśmy oczywiście jedynym wydawcą, który publikuje opowiadania. Widać, że ten gatunek powoli jest w Polsce odczarowywany. Natomiast nie sądzę, żeby potencjał sprzedażowy najlepszych nawet zbiorów zbliżał się do potencjału popularnych powieści. Puentując: ponieważ wydajemy dobrą prozę, wydajemy też opowiadania, prawdopodobnie rynek jest na nie bardziej gotowy niż dekadę temu, ale nie sądzę, żeby zbiory opowiadań miały zastąpić powieść jako najlepiej sprzedającą się i najpopularniejszą formę literatury pięknej – podkreśla redaktor Art Rage.
Wciąż pragnę wierzyć, że zbiory opowiadań mają realną szansę przynajmniej zastąpić przedawnioną listę lektur poprzednich generacji. Nie zapowiada się, aby przesyt treścią i popularność AI w kontekście social mediów i kultury miały się w najbliższych latach zmienić. Następne generacje będą bombardowane taką samą papką. I nie ma nikogo, kto mógłby wyznaczyć im nowy tok myślenia.
Polonistki i tak będą dywagować o Sienkiewiczu i Prusie, zaś BookTok, jako baza do opłacania reklam książek, nie będzie żadnym wyznacznikiem tzw. polecajek. Nie ma złotego środka zachęcającego tych, którzy z czytania niegdyś zrezygnowali.
Pora to wreszcie zmienić.
Zamiast trzymać się schematów i wiary, że kanon sam się obroni (nie potrafi, i wiemy to nie od dziś), warto stworzyć nowy. Inaczej czytanie już na zawsze będzie kojarzyć się nam z kieratem. Z formą tak dużego wysiłku, że już sama myśl o sięgnięciu po 400-stronicową lekturę będzie wywoływać drgawki na całym ciele.
I może spokój czytelnicy odnajdą właśnie w opowiadaniach, które pozwolą im na krótkie, ale treściwe spotkania z literaturą. Może pomoże to też autorom, którzy będą szlifować własne umiejętności, aby po latach (przynajmniej spróbować) stać się nowymi Steinbeckami? Niezależnie od tego, czy teza z popularnością opowiadań się sprawdzi, short stories wciąż są właśnie jak takie tiktokowe rolki. Tyle że zdrowsze dla ciała i umysłu.
Ilustracja tytułowa: shutterstock/Mindra Purnomo
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-07-08T16:08:40+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T16:07:40+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T15:19:37+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T14:54:21+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T14:37:54+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T14:30:52+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T13:48:51+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T13:13:38+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T12:24:55+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T11:39:09+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T11:20:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T10:26:59+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T09:37:48+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T09:01:22+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T08:02:17+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T07:33:06+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T07:00:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T06:51:19+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T06:34:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T06:23:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T06:12:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-08T06:01:00+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T20:07:15+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T19:17:44+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T18:31:46+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T17:58:35+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T17:25:31+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T17:10:40+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T16:07:58+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T15:53:55+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T15:43:07+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T15:08:02+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T14:48:24+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T13:24:51+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T13:05:25+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T12:34:58+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T12:28:03+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T12:02:10+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T11:38:15+02:00
Aktualizacja: 2025-07-07T11:18:52+02:00