Najbardziej znaną osobą w Polsce, której drukują internet, jest Jarosław Kaczyński. Można śmiać się z jego staromodnego stylu, wątpliwej elegancji, ba, można nawet politycznie i ideologicznie się z nim nie zgadzać, ale trzeba przyznać: ma zmysł polityczny. Od prawie 20 lat jest w centrum krajowej polityki, a ostatnim razem (znów) wygrał wybory niewybieralnym kandydatem.
Czy to zasługa tego, że Kaczyński drukuje sobie internet? Nie wiem, ale też nie będę się w to zagłębiał. W końcu tutaj piszemy o technologii, a nie o polityce.
Prezes PiS nie jest jedyny. Ostatnio znajomy pochwalił się w mediach społecznościowych tym, że przed wyjazdem na urlop drukuje zbiór tekstów: esejów, wywiadów, które odłożył w swojej przeglądarkowej zakładce "do lektury". Poczułem z kolegą nić porozumienia (czyli jest nas co najmniej trzech!). Też tak robię. Od lat. Do tej pory nie chwaliłem się tym, bo bałem się ekologicznego ostracyzmu. "Nie marnuj papieru"; "Drzewa płaczą", "Pomyśl, zanim wydrukujesz ten mail" – słyszałem w swojej głowie.
Jednak ostatnie lata – przepalanie milionów na trenowanie AI, marnowanie wody na chłodzenie centrów danych, ale z drugiej strony ewidentny spadek podaży prasy drukowanej – sprawiły, że trochę uspokoiłem wewnętrznego cenzora.
O ile niechęć Jarosława Kaczyńskiego do internetu może wynikać z wieku, to w moim (ale i kolegi) przypadku chodzi o coś innego. Wylogowanie się do życia. Dla mnie urlop jest zawsze czasem nadrabiania lektur. O ile książki czytam wyłącznie w papierze, to wiele ciekawych tekstów z zakresu technologii, społeczeństwa czy kultury jest tylko w wersji cyfrowej. I tutaj drukowanie internetu okazuje się koniecznością. Tylko w ten sposób bowiem mogę skutecznie wyłączyć się do świata i skupić na lekturze.
Urlop dopiero przede mną, ale pierwsza lektura na czas wakacji już za mną. Bynajmniej nie chodzi o kryminał czy wakacyjne love story (nawet tak smutne i prawdziwe jak z książki "Ostatnie lato w mieście" Gianfranca Calligaricha).