#B69AFF

Stop bzdurom z poradników. Minimalizm to kłamstwo, które niszczy twoje życie

W epoce, w której minimalizm stał się niemal religią, a estetyka pustki i ascezy dominuje zarówno w projektowaniu wnętrz, jak i w sposobach myślenia o dobrym życiu, Becca Rothfeld proponuje nam radykalnie odmienną perspektywę. Jej książka "Wszystko to zbyt małe. Eseje ku chwale nadmiaru" jest nie tylko brawurowym, prowokującym i odważnym manifestem intelektualistki, ale zaproszeniem do obrony tego, co zbyteczne, przesadne i piękne.

Stop bzdurom z poradników. Minimalizm to kłamstwo, które niszczy twoje życie



Chcieć wszystkiego to wciąż za mało. To moje hasło i moje love story. Miłość ta jednak jest trudna, skryta, zakazana. Bo kochać trzeba ład i porządek, ów minimalizm, religię naszych czasów kipiącą z postów na Instagramie i rolek z TikToka. Niczym Leo Gazzara, bohater powieści "Ostatnie lato w mieście" Gianfranca Calligaricha, nie chcę zadowalać się resztkami życia i grać o najwyższe stawki.

W tych pragnieniach czułem się nie tyle osamotniony, ile niezrozumiany. Gdy świat zaleca ci umiar (nie ulegaj kapitalistycznym pobudkom), wstrzemięźliwość (bo planeta płonie) i zimną krew (bo namiętność jest przeszkodą w działaniu), ty chowasz głęboko w siebie marzenia i pragnienia. Na szczęście trafiłem na Beccę Rothfeld i jej zbiór "Wszystko to zbyt małe. Eseje ku chwale nadmiaru".


Rothfeld nie bierze jeńców. Uderza w to, co wielu traktuje dziś jako zdroworozsądkowy styl życia: w minimalizm. Popularność tego nurtu, kojarzonego przede wszystkim z poradami Marie Kondo i falą "odgracania" przestrzeni, autorka interpretuje jako formę duchowej redukcji. W jej ujęciu minimalizm nie jest neutralną praktyką porządkowania przedmiotów, lecz ideologią, która obiecuje szczęście pod warunkiem rezygnacji – z rzeczy, wspomnień, więzi i emocji. Sterylne, rzekomo funkcjonalne wnętrza przypominają jej raczej przestrzenie biurowe czy magazynowe niż miejsca, w których toczy się pełne, indywidualne życie. 

"Nie chcemy życia jak ze sklepów IKEA, sterylnych przestrzeni pozbawionych zbędnych słów" – pisze Rothfeld, przywołując alternatywną wizję: świat bibelotów, śladów po dawnych miłościach, drobiazgów bez wartości użytkowej, które jednak budują naszą tożsamość.


Wydawnictwo Filtry. Tłumaczenie książki: Piotr Siemion

Przypominam sobie, że moją "kolekcję barwnych wspomnień", na której był "naszyjnik, wiersz i liść", po 20 latach zdjąłem ze ściany. "Czas pożegnać się z młodością" – usłyszałem. A zaraz potem, że jednolicie białe, puste ściany wyglądają schludnie i estetycznie. 

Zrobiłem, jak nakazują trendy. Zabrakło mi argumentów Rothfeld. Gdy do niej napisałem z pytaniem o odwagę pisania w kontrze do dominujących trendów, dostałem odpowiedź, że "bez określonych więzi i przywiązań oraz dowodów ich istnienia, zachowanych w pamiątkach i zapiskach, jeden człowiek byłby do drugiego bardzo podobny. Życie odarte ze zobowiązań to życie pozbawione własnej perspektywy".

– Wyrzucając liściki, dzienniki czy pamiątki, nie tyle porządkujemy przestrzeń, ile zubażamy samych siebie. Minimalizm, który obiecuje wolność, okazuje się w praktyce narzędziem uniformizacji i ujednolicenia, takim duchowym odkurzaczem pozbawiającym nasze życie brudu, a wraz z nim także intensywności – wyjaśniła mi Rothfeld. 

Święto nieistotności

Wspomniałem o powieści Gianfranca Calligaricha, a jej filmowym bliźniakiem może być inne włoskie dzieło, czyli film "Wielkie piękno" Paolo Sorrentino. Ku rozpaczy Marie Kondo i jej wyznawców byłem w tym roku po raz trzeci w kinie na tym filmie (dość powiedzieć, że Kondo zachęca do pozbywania się książek, bo to tylko informacje. A jak już jakąś książkę przeczytaliśmy, to po co ją trzymać!?). 

Bohater “Wielkiego piękna” zapytany, dlaczego napisał tylko jedną książkę przez całe życie, odpowiada, że “szukał wielkiego piękna, ale go nie znalazł”. W innej scenie dodaje, że “uwielbia tańce, które do niczego nie prowadzą”. Są zbędne, ale mogą być piękne. 

W gruncie rzeczy także eseje Rothfeld są medytacją nad statusem estetyki. Autorka wskazuje, że sztuka – rozumiana szeroko, od malarstwa po literaturę – zawsze była formą nadmiaru. Nie służy przetrwaniu, nie ma celu użytkowego, jest "zbędna". To właśnie jej zbędność czyni ją konieczną. Kant pisał, że postawa estetyczna jest bezinteresowna: nie używamy obiektów sztuki tak, jak używamy narzędzi. Ich sens polega na tym, że istnieją „ponad” potrzebą. Dlatego, argumentuje Rothfeld, nawet ascetyczne obrazy Agnes Martin czy proza Annie Ernaux są w swej istocie maksymalistyczne – bo uczestniczą w logice nadmiaru, jakim jest samo istnienie sztuki.

"Estetyka tkwi w nadmiarze i bezcelowości" – zauważa eseistka. I dodaje, że ekstrawagancja, daleka od bycia luksusową fanaberią, jest naszym ludzkim prawem. W kulturze gloryfikującej produktywność i użyteczność jej słowa wybrzmiewają jak bluźnierstwo, ale właśnie to bluźnierstwo wydaje się potrzebne, by odzyskać zdolność do zachwytu.

W kolejnych esejach Rothfeld powraca do idei, że życie ma sens tylko wówczas, gdy pozwalamy mu być chaotycznym, nieokiełznanym, pełnym niespodzianek.

– Poprzez sterylizowanie i pomniejszanie świata wokół nas pozbawiamy się nieprzewidywalności, brzydoty i erotyzmu – tego, co sprawia, że życie warte jest przeżywania – mówi pisarka.

Minimalizm, mindfulness, kodeksy jednoznacznych zachowań – wszystkie te praktyki, choć reklamowane jako recepty na szczęście, prowadzą według niej do redukcji doświadczenia.

To dlatego Rothfeld tak ostro krytykuje modę na uważność. W jej ujęciu mindfulness to nic innego jak mentalna wersja sprzątania – czyszczenie umysłu z osądów i ocen. Rezultat? Umysł przygotowany nie do kontemplacji świata, lecz do bezrefleksyjnego funkcjonowania w kapitalistycznym systemie. Oczyszczony z ocen człowiek nie zmienia świata – staje się jego idealnym trybikiem.

Podobnie prowokacyjnie autorka pisze o seksualności. Krytykuje współczesne podejście, według którego akt seksualny musi być zawsze opatrzony formalną, jednoznaczną zgodą. Pyta: "zgodą na co?". Jej zdaniem udany seks to zawsze transgresja, ryzyko, tajemnica. Nie da się go zredukować do procedury bezpieczeństwa, bo jego istotą jest właśnie przemiana, nieprzewidywalność, dotykanie tego, co nie do końca znane. To przykład radykalnego sprzeciwu wobec logiki kontrolowania, regulowania i standaryzowania ludzkich doświadczeń.

Rothfeld wskazuje, że nadmiar nie jest jedynie kwestią estetyczną, ale i moralną.

"Miarą moralnego rozwoju społeczeństwa jest to, jak dalece wymaga od nas wyzbywania się takich błahostek jak miłość albo poezja, byśmy mogli zamiast tego zdobyć pożywienie" – pisze w jednym z tekstów ze zbioru "Im więcej, tym więcej".

Zaznacza, całkiem słusznie, że społeczeństwo naprawdę sprawiedliwe to takie, które pozwala nam żyć w świecie, gdzie nie musimy wybierać między chlebem a kulturą. Społeczeństwo, które może skupić się na tak nieistotnych z pozoru sprawach jak czysta radość.

"Sprawiedliwość ekonomiczna jest warunkiem dobrej sztuki, kultury i życia na poziomie" – pisze Rothfeld, stawiając sprawę jasno: dostęp do (zdrowego) nadmiaru powinien być prawem, a nie przywilejem.

Miarą moralnego rozwoju społeczeństwa jest to, jak dalece wymaga od nas wyzbywania się takich błahostek jak miłość albo poezja, byśmy mogli zamiast tego zdobyć pożywienie. Fot. Shutterstock / JoJothelensQueen1985

Życie jest gdzie indziej 

Biorąc do ręki po raz pierwszy eseje Rothfeld, byłem oburzony. Tytuł mnie zaciekawił, bo wydawał się irracjonalny. Jak można chwalić nadmiar? Sam uważam, że kapitalizm na sterydach, cała ta nadprodukcja rzeczy i treści są szkodliwe. Na łamach magazynu Spider’s Web+ nie raz pisaliśmy o tym, że sieć zalewają pomyje AI; że dobre treści giną w masie generowanego szlamu. Za dużo opinii, za dużo bodźców, za dużo gadania. Jednak nadmiar, o którym pisze młoda krytyczka, jest przeciwieństwem ścieku, który zalewa sieć. To umiejętność powolnego i swobodnego szukania jakości, treści, sensu. 

Jej stanowisko nie jest więc prostym estetycznym kaprysem. To raczej polityczna propozycja, by odrzucić logikę niedoboru i wyrzeczenia, w którą wpisuje się zarówno minimalizm, jak i kapitalistyczna produktywność. Nadmiar jest tu synonimem życia pełnego – życia, w którym możemy otaczać się przedmiotami, sztuką, relacjami, ideami, które wykraczają poza konieczność.

Gdyby tak wszystko wyrzucać, wyzbywać się, czyścić, ścielić przestrzeń na gładko i czysto, to życie może byłoby znośniejsze, ale czy powstałyby książki tak czułe, jak "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" Marcina Wichy, czy tak błyskotliwe, jak "Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy" Kory Tei Kowalskiej? 

A jeśli o literaturze mowa, to wciąż warto przypomnieć historię jednego z użytkowników LinkedIn, który chwalił się tym, że dzięki AI "czyta" 40 książek tygodniowo. Jak to "robi"? Otóż jego agent streszcza mu owe książki i podsyła w strawnej formie krótkich opracowań. Ten ancymon na serio uważa, że dzięki temu "czyta książki". Widać inspirował się Kondo, która ograniczała książki do zapisanych stron. 

Rothfeld przyznaje, że nie pisze po to, by prowadzić polemiki, ale po to, by zrozumieć, co uważa za prawdę. A jednak jej książka pełna jest polemicznego zacięcia. Eseistka nie boi się stawiać tez, które mogą oburzać. 

– Gdy zasiadam do pisania eseju czy artykułu, niemal nigdy nie czynię tego z zamiarem polemizowania. Przyjmowanie przekornych stanowisk nie jest moim głównym celem. Jest nim przede wszystkim zrozumienie, co uważam za prawdę, i próba przedstawienia tego w przekonujący sposób. Nie przeszkadza mi jednak polemika – jeśli odkryję, że wierzę w coś, co zapewne oburzy część moich czytelników, staram się znaleźć w sobie odwagę, by tego bronić. Uważam też, że nie ma sensu pisać czegoś, co zostało już napisane, ani przekonywać do poglądów, które są powszechnie akceptowane – tłumaczy.

Rothfeld sytuuje się w kontrze, ale to nie jest bunt dla samego buntu. To próba wyjścia poza oczywistości i pokazanie, że poza dryfującym mainstreamem jest też bijące życie gdzie indziej. 

Nieśmiertelność 

Zbiór "Wszystko to zbyt małe" jest książką, która nie tylko kwestionuje modne nurty, lecz także proponuje alternatywną wizję życia. To pochwała "uroczego maksymalizmu i przesady" – przeintelektualizowanych rozmów, suto zastawionych stołów, nocy jaśniejszych niż dni, seksu graniczącego z szaleństwem.

Rothfeld mówi: nie bójmy się nadmiaru, bo to on czyni nas ludźmi. Minimalizm obiecuje szczęście poprzez redukcję, ale szczęścia nie da się zmierzyć ilością wolnej przestrzeni. Da się je odnaleźć jedynie w obfitości – w nieuporządkowanym bogactwie doświadczeń, które, choć czasem przytłaczające, przypomina nam, że żyjemy.

To nie pochwała rozpasania, poemat na cześć konsumpcji czy gloryfikacja materializmu. Wręcz przeciwnie. Pisarka stawia sprawę jasno: trzeba żyć, cieszyć się, smakować. Nie traktować przedmiotów jak przeszkód albo totemów; to ornamenty i narzędzia, ku radości człowieka.

Jej esejów nie da się streścić do prostego "więcej znaczy lepiej". To raczej subtelna obrona tego, co nieużyteczne, co zbędne, co przekracza logikę rachunku ekonomicznego.

W świecie, w którym wszystko musi być funkcjonalne, przewidywalne i wydajne, Rothfeld wzywa do obrony tego, co bezinteresowne, nadmierne, chaotyczne. I przypomina: to właśnie w tych nadmiarach tkwi estetyka, kultura, miłość i wolność. Nieśmiertelna swoboda, bezkresny nadmiar.

Ludzkich pragnień nie da się zamknąć w prostej liście Do / Don’t. Człowiek to nie wynik w Stravie ani tabelka w Excelu. Człowieczeństwo to każda zmarnowana chwila, grzeszna nuda i kojąca cisza. Albo krzyk radości, kiedy jest naprawdę zajebiście.

*Śródtytuły to tytuły książek Milana Kundery. Żona pisarza namówiła go do napisania powieści, w której nic nie jest na poważnie. Tak powstała książka “Święto nieistotności”, ostatnia i zarazem najkrótsza publikacja pisarza.

Ilustracja okładkowa: Shutterstock / rawpixel.com