Pracują mniej za te same pieniądze. "Krótszy tydzień pracy naprawdę działa"

Jedni mają wolny piąteczek, drudzy pracują sześć godzin dziennie. Kolejne polskie firmy, a nawet instytucje publiczne, eksperymentują z krótszym czasem pracy. Luźniejsze podejście do godzinowej normy może mieć jednak również negatywne skutki. 

fot. Shutterstock / fran_kie

Kiedyś to było. Pokolenie dzisiejszych emerytów pamięta czasy, gdy pracowało się 6 dni w tygodniu, także w soboty. Ich wnuki już nie chcą aż tyle pracować. Dla pokolenia Z czas wolny ma znaczenie. Jednak zmiana w myśleniu o pracy to nie wymysł roszczeniowych zetek, które dopiero co weszły na rynek pracy. Krótszy czas pracy w Polsce to nie nowość. To już się dzieje.

Jedną z pierwszych firm nad Wisłą, która wdrożyła model “pracowania mniej bez obcinania wynagrodzeń”, jest Nozbe. Firma, na której czele stoi Michał Śliwiński, zajmuje się sprzedażą aplikacji do zarządzania projektami i czasem.

Na pomysł skrócenia czasu pracy Śliwiński wpadł po lekturze książki "Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności" autorstwa Davida Allena. Jedną z kluczowych jego metod jest robienie tzw. przeglądu tygodnia – tego, co udało się zrobić, a czego nie. To ma pozwolić lepiej zaplanować kolejne dni.

– Okazało się, że szewc bez butów chodził. My, firma, która pomaga innym się organizować, zarządzać czasem, sama takiego przeglądu nie robiła – opowiadał Michał Śliwiński w czasie niedawnej konferencji WorkShow, skupiającej praktyków krótszego czasu pracy.

Nozbe: piątek, piąteczek 

Szef Nozbe wspominał rok 2016. Jeden z najlepszych w historii firmy, gdy zamówień, zleceń, klientów, a więc i pracy było mnóstwo. W ferworze codziennej walki brakowało chwili na gruntowny przegląd i planowanie kolejnych zadań.

–  Rozpędziliśmy się tak mocno, że zaczęliśmy się potykać – mówił Śliwiński i dodawał, że już wtedy zdecydował, że trzeba coś z tym zrobić.

fot. Shutterstock / fran_kie
Kiedyś to było. Pokolenie dzisiejszych emerytów pamięta czasy, gdy pracowało się 6 dni w tygodniu, także w soboty. Ich wnuki już nie chcą aż tyle pracować

Szef Nozbe postawił na przemodelowanie czasu pracy i paradoksalne jego skrócenie. Firma wdrożyła nową politykę, według której piątki zaczęła traktować inaczej niż pozostałe dni tygodnia. Zaczęła nazywać je pieszczotliwie "piąteczkami". O co w tym chodzi?

Ostatni roboczy dzień tygodnia stał się dniem, w którym pracownicy koncentrowali się na pracy, nie wykonując żadnej pracy. Zyskali czas na zrobienie "przeglądu tygodnia", a na jego zakończenie mogli zrobić, co chcą. Nauczyć się czegoś nowego, przeczytać leżącą na kupce wstydu książkę, porozmawiać ze współpracownikami. Ale równie dobrze mogli zająć się swoim hobby i naładować akumulatory. Ten dzień to okazja do samorozwoju, nawet jeśli drogą do niego jest odpoczynek.

– Idea jest taka, aby piątek był pauzą. Przestrzenią dla siebie. Na rozwój albo na odpoczynek – mówi Śliwiński i dodaje, że pomysł piąteczków okazał się strzałem w dziesiątkę.

Efekty, i to niechwilowe, odnotowywane od ośmiu już lat, są imponujące. Pracownicy nie tylko wyrabiają się ze swoimi obowiązkami, ale i odczuwają mniej stresu, a więcej zadowolenia z pracy.

– Po ośmiu latach od wdrożenia nie widzę opcji, aby dziś wrócić do dawnego modelu pracy – ocenia Śliwiński.

Tradedoubler: krótko i na temat

O skutkach krótszej pracy na WorkShow opowiadał też Łukasz Szymula, szef polskiego oddziału szwedzkiej firmy Tradedoubler, która model krótszej pracy (6 zamiast 8 godzin dziennie) wdrożyła już w 2019 roku. Kluczem było odpowiednie przygotowanie zarówno firmy, jak i pracowników. Wspólnie ustalili, jak mogą spróbować pracować krócej. Jedna z głębszych zmian dotyczyła firmowych spotkań, które nierzadko były zbyt długie i angażowały zbyt wiele osób. Szymula zadecydował, że spotkania mogą trwać do 30 minut. Ale żeby w ogóle spotkanie się odbyło, trzeba uzasadnić, dlaczego ktoś ma wziąć w nim udział. Inaczej sprawy załatwia się mailem. Efekty są takie, że pracownicy krócej są w pracy, a więc mają więcej czasu dla siebie, rodziny, na załatwianie własnych spraw. A jednocześnie firma odnotowała większą produktywność i zaangażowanie pracowników. 

– Krótszy czas pracy działa. Mamy zadowolonych pracowników, którzy są bardziej produktywni, rzadziej chorują i właściwie nie odchodzą z firmy. Jednocześnie mamy więcej klientów, dla których osiągamy coraz lepsze wyniki. To bardzo zdrowy biznes – opowiadał Łukasz Szymula.

Jak to wygląda w liczbach? Szymula po 8 miesiącach od zmiany pochwalił się pierwszymi efektami. Retencja pracowników wyniosła 100 proc., co oznacza, że żaden nie odszedł z firmy. Średni poziom zachorowań spadł z 10 do 5 dni. Zysk operacyjny (EBIDA) firmy wzrósł o 35 proc. w porównaniu z poprzednim rokiem. 

Aktualnymi wskaźnikami szef polskiego oddziału firmy Tradedoubler nie mógł się podzielić, bo spółka notowana jest na szwedzkiej giełdzie. Zapewnia jednak, że pozytywna zmiana została utrzymana mimo upływu lat. 

Nie tylko u prywaciarza 

Krótszy model pracy to nie tylko domena firm prywatnych. Pionierem w sektorze publicznym był prezydent Leszna Grzegorz Rusiecki, który zdecydował o skróceniu czasu pracy pracowników Urzędu Miasta Leszna z 8 do 7 godzin. Pracują oni krócej o godzinę od lipca zeszłego roku, a jednocześnie zachowali to samo wynagrodzenie i wymiar urlopu wypoczynkowego. Kilka miesięcy później w ślady Leszna poszli urzędnicy z Włocławka. Tamtejszy magistrat również skrócił czas pracy z 40 do 35 godzin tygodniowo. W obu przypadkach zmiana odbyła się bez szkody dla mieszkańców, bo obsługa interesantów godzinowo wygląda tak samo. W Lesznie od wtorku do piątku urzędnicy są dostępni od 8 do 15. A w poniedziałki magistrat jest czynny od 7.00 do 17.00, wtedy w urzędzie pracuje się na dwie zmiany. Zaś we Włocławku pracownicy wykonują obowiązki w systemie suwakowym. Część załogi przychodzi na 7.30, a część na 8.30 i pracują po 7 godzin.  

fot. Shutterstock / fran_kie
Krótszy czas pracy to przyszłość

To, że firmy oraz instytucje podejmują odważne kroki, wchodząc w erę krótszego czasu pracy, nie dziwi Tiny Sobocińskiej. To założycielka HR4future i organizatorka konferencji WORKsHOW2025, która miała nie tylko pokazać, że wdrażanie krótszego czasu pracy w firmach różnych branż jest możliwe, ale i podpowiedzieć, jak proces transformacji przeprowadzić.

– Krótszy czas pracy to przyszłość – mówi w rozmowie z SW+ Tina Sobocińska i dodaje, że chciałaby, aby więcej firm miało odwagę wejść w taką transformację i testować różne modele krótszego czasu pracy. – Szereg światowych badań i eksperymentów dowodzi, że może być to korzystne zarówno dla pracowników, jak i biznesu – stwierdza Sobocińska.

Co mówią światowe badania i eksperymenty?

Najbardziej znane pochodzą ze Szwecji. W Göteborgu już w 2003 roku szwedzki serwis Toyoty zmniejszył czas pracy z tradycyjnych ośmiu do sześciu godzin. Jednocześnie zatrudniono nowe osoby na czwartą zmianę, co wydłużało godziny otwarcia warsztatu. Wynagrodzenia pracowników pozostały niezmienione.

Efekty? Wzrost wydajności i to już po uwzględnieniu kosztów zatrudnienia dodatkowych ludzi. Spadła liczba popełnianych przez nich błędów oraz również rotacja i liczba zwolnień lekarskich – co też oznacza oszczędności. Wzrósł zaś dobrostan pracowników, którzy byli bardziej wypoczęci fizycznie i psychicznie.

W Göteborgu przeprowadzono również drugi głośny eksperyment. W domu opieki Svartedalen pielęgniarkom skrócono czas pracy z ośmiu do sześciu godzin dziennie. Znów bez obniżki płac. Opieka nad osobami starszymi musiała być ciągła, więc aby wypełnić luki w grafiku, zatrudniono 17 dodatkowych osób. W innym domu opieki Solängens czasu nie zmieniono.

Pozwoliło to na porównanie kultury pracy w obu ośrodkach. 

I tak. Pielęgniarki pracujące sześć godzin dziennie "marnowały" mniej czasu niż ich koleżanki w Solängens, faktycznie skupiając się na obowiązkach przez 89 proc. czasu spędzonego w pracy. Bardziej koncertowały się na swoich zadaniach (wzrost o 37 proc.) i częściej (o 27 proc.) odczuwały w pracy spokój. Deklarowały lepsze zdrowie, samopoczucie i niższy poziom stresu. Zaobserwowano też, że wzrosła wśród nich aktywność fizyczna, co sprzyjało utrzymaniu zdrowia. A to oznacza oszczędności całego systemu opieki zdrowotnej, a także pracodawców, bo pielęgniarki pracujące krócej dużo rzadziej korzystały ze zwolnień lekarskich, a kiedy już do tego dochodziło, przerwy w pracy były krótsze. Warto dodać, że pielęgniarki pracujące osiem godzin przechorowały łącznie aż 62,5 proc. dni więcej. 

Na zmianie skorzystali też podopieczni, którym pracujące krócej opiekunki częściej organizowały zajęcia, od spacerów pośród natury po wspólne śpiewanie. Tu wzrost jest imponujący, bo aż o ponad 80 proc.

Oczywiście to wszystko nie odbyło się bez dodatkowych kosztów finansowych, bo skrócenie czasu wymagało zatrudnienia nowych osób. Na czas eksperymentu (23 miesiące) wydatki wzrosły o 12,5 mln szwedzkich koron, czyli około 4,5 mln zł. Jednak od tej kwoty należałoby odjąć oszczędności – na zasiłkach dla bezrobotnych, wspomnianych zwolnieniach lekarskich czy leczeniu chorób.

Jak świat testuje krótszy czas pracy 

Lepsze samopoczucie, mniej stresu, więcej energii do pracy i większa produktywność – tak można skrócić wnioski z podobnych badań, które przeprowadzono w latach 2015-2019 na Islandii. Pilotażowe programy objęły łącznie aż 2,5 tys. pracowników (czyli 1 proc. wszystkich pracujących), którym skrócono tydzień pracy z 40 do 35-36 godzin – bez obniżki pensji. Co ważne, eksperymenty organizowane przez rząd i władze Reykjaviku nie dotyczyły tylko pracowników biurowych, lecz także tych z sektora ochrony zdrowia, policji czy edukacji. Warto podkreślić, że choć w badaniu wzięły udział firmy prywatne, to dominowały podmioty publiczne.

Efekty? Najpierw te ekonomiczne. Skrócenie czasu pracy o kilka godzin tygodniowo nie zahamowało wzrostu gospodarczego, nie wpłynęło na poziom bezrobocia i nie pogorszyło jakości świadczonych usług. Wzrosła za to produktywność pracowników, poprawił się ich dobrostan; spadł poziom stresu, a badani mieli więcej czasu na życie prywatne. Dodatkowym efektem było zaś to, że mężczyźni zaczęli częściej partycypować w obowiązkach domowych.   

Bariery zmiany 

Skoro więc we wszystkich tych przypadkach wnioski są zbliżone: pracownicy są zdrowsi i mniej zestresowani, a przy tym bardziej kreatywni, zmotywowani i efektywniejsi, to wydawałoby się, że nie pozostaje nam nic innego niż tylko skracać czas pracy.

Eksperci są jednak zgodni, że zmiana nie nastąpi szybko. W pozytywnym scenariuszu dzisiejsi 30- i 40-latkowe będą pracować krócej dopiero pod koniec swojej drogi zawodowej. Jeśli w ogóle. Bardziej prawdopodobne jest, że z tego modelu skorzystają dopiero ich dzieci. 

fot. Shutterstock / fran_kie
W pozytywnym scenariuszu dzisiejsi 30- i 40-latkowe będą pracować krócej dopiero pod koniec swojej drogi zawodowej.

Nawet jeśli warto skracać czas pracy, to nie zawsze jest to możliwe. Przynajmniej nie tak szybko, jak wielu z nas by tego chciało. 

Andrzej Kubisiak, wiceszef Polskiego Instytutu Ekonomicznego, wyjaśnia, że skrócenie czasu pracy nie będzie ani szybkie, ani skokowe, lecz długie i trudne. Dlaczego długie? Bo tego rodzaju kluczowe dla gospodarki zmiany wprowadza się stopniowo, najpierw gospodarkę do zmiany przygotowując.

– Krótszy czas pracy to model nieuchronny, będziemy do niego zmierzać, bo takie są globalne makrotrendy, ale nie oznacza to, że wdrożymy go szybko – mówi Kubisiak i przypomina, że również w przeszłości, kiedy Polacy przestali pracować w soboty, zmiana modelu trwała dwie dekady.

– W Polsce wolne soboty były wdrażane od 1973 roku. Jednak jeszcze w roku 1980, w czasie strajków Solidarności, jednym z postulatów związkowców było właśnie to, aby wszystkie soboty były wolne od pracy. I ten postulat zmaterializował się dopiero pod koniec lat 80. XX wieku. A Polska nie była pod tym względem wyjątkiem, bo w innych krajach proces ten też był rozłożony w czasie – dodaje.

Podobnie teraz skrócenie czasu pracy będzie długo trwało, a nasz kraj prawdopodobnie nie będzie wyznaczał w tej kwestii światowych trendów. Dlaczego? Andrzej Kubisiak tłumaczy, że będziemy jako kraj podążać za innymi, które wcześniej wprowadzą takie rozwiązania, żeby nie doświadczyć utraty konkurencyjności.

– Gdybyśmy dziś, szybko i bez przygotowania, wdrożyli krótszy czas pracy w całej gospodarce, to stracilibyśmy konkurencyjność, a nasza gospodarka mogłaby stać się nieatrakcyjna np. dla międzynarodowych inwestorów – mówi Kubisiak.

A dlaczego będzie to zmiana trudna? Co najmniej z kilku względów. A właściwie potężnych barier, które stoją na drodze do krótszego czasu w Polsce.

Pierwsza bariera to sami pracownicy. W naszym kraju pracuje obecnie 17,3 mln osób. To poziom niemal rekordowy i jeden z najwyższych w historii. Co oznacza w kontekście krótszego czasu pracy? Otóż to, że jego wdrożenie sprawiłoby, że tak jak w szwedzkim domu opieki pojawiłyby się nowe wakaty, które kimś trzeba byłoby obsadzić. Problem w tym, że już teraz dochodzimy do granic tego, ile osób w Polsce może pracować.

Druga bariera to struktura gospodarki. Lwią jej część stanowią sektory takie przetwórstwo przemysłowe, handel, transport i logistyka, budownictwo czy rolnictwo. 

– A to sektory, które trudno przypisać do białych kołnierzyków, gdzie łatwiej jest skracać czas pracy. Przemysł, budowlanka czy logistyka to segmenty, które zależne są od przepracowanych godzin. Tu nie oszczędzimy czasu na tym, że skrócimy spotkania – mówi Kubisiak.

Również Kamil Fejfer, analityk rynku pracy i współtwórca podcastu „Ekonomia i cała reszta”, zwraca uwagę, że o ile wśród białych kołnierzyków łatwiej o skracanie czasu pracy, bo jest przestrzeń do obcinania rytuałów "pracopodobnych", to przy taśmie montażowej trudno się obijać.

– Skrócenie czasu pracy przy produkcji często oznacza zwiększenie tempa wykonywania zadań albo skrócenie przerw, a to niekoniecznie zmiana, o której marzą pracownicy – mówi Kamil Fejfer.

Są też zawody i całe branże, gdzie nawet zwiększenie tempa nie wchodzi w grę. Do takich analityk rynku pracy zalicza choćby branżę opieki i zawód pielęgniarki.

– Trudno wyobrazić, sobie, aby pielęgniarki mogły szybciej opiekować się pacjentami. Podobnie jak policjanci nie będą szybciej łapać złodziei, kierowcy dostarczać towaru, fryzjerzy obcinać włosów, a nauczyciele uczyć dzieci. Skrócenie czasu pracy oznacza niedobory kadrowe, które należy uzupełnić – mówi Kamil Fejfer.

Jego słowa potwierdza analiza Instytutu Badań Strukturalnych, której autorzy zastanawiali się, czy czterodniowy tydzień pracy w Polsce jest uzasadniony. Zauważają oni, że choć lepsza organizacja pracy po skróceniu tygodnia pracy może pozwolić podnieść wydajność w niektórych pracach biurowych, to pracownicy większości typów usług i przemysłu nie są w stanie wykonywać swojej pracy o jedną czwartą szybciej. „Dla utrzymania PKB na takim samym poziomie niezbędne byłoby zatrudnienie dodatkowych pracowników” – piszą Maciej Albinowski, Piotr Lewandowski i Karol Madoń z Instytutu Badań Strukturalnych.

fot. Shutterstock / fran_kie
fot. Shutterstock / fran_kie

Od tej zasady są jednak wyjątki. Jest nim Herbapol Poznań. Zakład zielarski, w którym produkowane są m.in. leki na receptę i bez recepty, suplementy diety, kosmetyki czy herbaty w zeszłym roku sukcesywnie skracał czas pracy. Przedsiębiorstwo co kwartał odejmowało z grafiku jeden piątek w miesiącu, tak aby pod koniec 2024 roku wszystkie były wolne. Słowem: firma przeszła na 4-dniowy, 32-godzinny tydzień pracy, ale etapami. Zmniejszona liczba godzin pracy miała nie wpłynąć ani na poziom wynagrodzeń, ani na planowane podwyżki płac.

Tomasz Kaczmarek, prezes Herbapolu Poznań, ogłaszając wdrożenie krótszego czasu pracy, mówił przed rokiem, że zmiany wprowadzane są krok po kroku, aby monitorować zarówno procesy biznesowe, jak i satysfakcję pracowników. Chcieliśmy dowiedzieć się, jakie po roku są efekty zmian, ale sam Kaczmarek i Herbapol nie odpowiedzieli na nasze prośby o rozmowę. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że eksperyment zakończył się sukcesem, bo Herbapol może być przykładem tego, że krótszy czas pracy jest możliwy także w przedsiębiorstwie produkcyjnym.

Dla większości (51 proc.) firm w Polsce to jednak nie do pomyślenia. To wynik badania Polskiego Instytutu Ekonomicznego, który o skrócenie czasu pracy zapytał osoby zarządzające polskimi przedsiębiorstwami.

–  Im niżej będziemy schodzili wedle wielkości firm, tym odsetek zarządzających uważających taki ruch za niemożliwy będzie prawdopodobnie rósł – uważa Kamil Fejfer, szczególnie że skracanie czasu pracy – jak wspomnieliśmy – oznacza wzrost zapotrzebowania na pracowników. – A ich w przyszłości po prostu nie będzie ze względu na demografię – dodaje analityk.

Bo trzecia bariera to właśnie demografia.

Jeśli chcemy pracować w przyszłości mniej, będziemy potrzebować więcej pracowników. A tych będzie mniej ze względu na bardzo niską dzietność. Prognozy GUS są tutaj nieubłagane. W Polsce, ale też innych krajach rozwiniętych, będziemy obserwować spadek populacji osób w wieku produkcyjnym. Tylko w perspektywie dekady z obecnych 22 mln osób ubędzie ponad 2 mln. A do 2060 roku nawet 5 mln.

– Tak ogromnej dziury nie uda się zalepić migracją – mówi Kamil Fejfer i przytacza wspomnianą już analizę IBS, której autorzy uważają, że właśnie demografia będzie największą przeszkodą na drodze do wprowadzenia krótszego tygodnia pracy. – Nie wystarczy nam pracowników, aby utrzymać obecny poziom życia, w tym poziom usług publicznych tak potrzebnych przy starzejącym się społeczeństwie – dodaje Fejfer.

A to może oznaczać, że zwiększenie nierówności choćby w dostępie do usług publicznych. 

Krótszy czas pracy… i kryzys państwa

Kiedy pracowników np. w szpitalach, a mówiąc szerzej w systemie ochrony zdrowia, będzie brakować jeszcze bardziej niż dziś, to dostęp do nich dla wielu osób, szczególnie tych biedniejszych, będzie ograniczony. Dziś widzimy to na przykładzie choćby największych miast i prowincji, gdzie dostęp do usług medycznych jest o wiele trudniejszy, przez co mieszkańcy tych drugich rzadziej korzystają z porad lekarzy czy wykonują specjalistyczne badania.

– Kolejki do medyków i zabiegów wydłużą się jeszcze bardziej i będą dostępne w dużych ośrodkach, bo w mniejszych z powodu braku personelu ośrodki zdrowia i szpitalne oddziały będą zamykane. Oczywiście dzieje się to już teraz, ale proces ten, gdy będzie brakowało pracowników, może przybrać na sile – ostrzega Andrzej Kubisiak.

fot. Shutterstock / fran_kie
Czy skrócenie czasu pracy doprowadzi do wzrostu nierówności?

Jednak nierówności mogą też przybrać kształt tych bezpośrednio odczuwanych przez pracowników.

Po pierwsze, to nierówności w dostępie do technologii. Trudno wyobrazić sobie, że zmiany związane np. ze sztuczną inteligencją w równym stopniu dotkną pracowników biurowych i fizycznych. Niewykluczone więc, że jedni na technologicznym postępie zyskają możliwość krótszej pracy, a inni nie.

Kiedy pytam o to Kamila Fejfera, odpowiada że może to być najgorszy scenariusz dla spójności rynku pracy, ale i szerzej spójności społeczeństwa. – Jeśli beneficjentami skrócenia czasu pracy byłyby tylko osoby np. z branży IT, a na świecie ten trend już widać, to możemy mieć pęknięcie przejawiające się już nie tylko w obszarze zarobków, ale i czasu pracy – mówi Kamil Fejfer.

Wiele tu bowiem zależy od siły negocjacyjnej pracowników. Na lepszej pozycji są oczywiście poszukiwani na rynku specjaliści, którzy mają większe możliwości przetargowe. Mogą oni oczekiwać wysokich zarobków, długiej listy benefitów, a w przyszłości też krótszego czasu pracy.

– Tam gdzie pozycja negocjacyjna pracowników jest niska, tam korzyści z postępu technologicznego w dużej mierze będą spływać do właścicieli kapitału, przedsiębiorców, a nie do pracowników – mówi Andrzej Kubisiak i jako przykład podaje choćby branżę budowlaną, w której też technologie sprawiły, że praca wykonywana jest wydajniej i szybciej. 

– Dziś pracownik nie musi kopać dołu, bo o wiele efektywniej robi to koparka. Jednak mimo wyraźnego postępu technologicznego pracownicy fizyczni na budowie zwykle pracują przez wiele godzin, często w soboty, a nierzadko na umowach cywilnoprawnych lub na czarno. Jest tak, bo ich pozycja negocjacyjna jest niska. To nierzadko migranci nieznający realiów rynku pracy i polskiego prawa, ale też osoby niezrzeszające się w związkach zawodowych, które mogłyby podnieść ich siłę przetargową – dodaje.

A kiedy spojrzymy na mapę Polski, a konkretnie geograficzny rozkład sektorów gospodarki, to zobaczymy, że to, gdzie mieszkamy, w dużym stopniu wpływa na to, jak będzie wyglądała nasza praca. 

"Jeśli mieszkamy w łuku od północnej Wielkopolski przez Śląsk aż po okolice Wadowic, to mamy duże szanse, że będziemy pracować w przetwórstwie przemysłowym. Jeśli zaś na wschodzie kraju, to w rolnictwie. W największych miastach zaś skoncentrowane są wysokopłatne branże, takie jak technologia informacyjna (IT), media, finanse i ubezpieczenia" – wynika z analiz Szymona Pifczyka, który GUS-owskie dane o regionalnej geografii zawodów analizował na blogu Kartografia Ekstremalna.

Słowem w dużych miastach dominują mające większą siłę przetargową białe kołnierzyki (choć oczywiście nie wszystkie, czego media są najlepszym przykładem), a na szeroko pojętej prowincji niebieskie, których pozycja na rynku pracy jest niższa.

– Jeśli czas pracy będzie skracany oddolnie, czyli tam, gdzie same z siebie będą robiły to firmy, aby przyciągnąć pracowników lub poprawić swój wizerunek, to na zmianie i technologicznym postępie skorzystają głównie pracownicy i tak cieszący się niezłymi warunkami. W efekcie istniejąca już przepaść na rynku pracy między największymi ośrodkami a resztą kraju tylko się pogłębi – mówi Andrzej Kubisiak i dodaje, że konieczne są regulacje czasu pracy wdrażanie odgórnie, czyli przez państwo i jego rząd.

fot. Shutterstock / fran_kie
Mniej pracy za te same pieniądze to scenariusz tak pożądany, jak trudny,

Rząd słowami ministry Agnieszki Dziemianowicz-Bąk tego rodzaju działania zapowiedział już w marcu zeszłego roku. Szefowa resortu pracy w RMF FM mówiła, że zleciła Centralnemu Instytutowi Ochrony Pracy analizę efektywności pracy w odniesieniu do tygodnia pracy: czy powinien być 40-godzinny, czy może 35-godzinny; 5-dniowy, a może 4-dniowy. Mimo że od tych zapowiedzi niebawem minie rok, wciąż nie wiadomo, czy analiza została opracowana. Pytaliśmy o to w biurze prasowym resortu, a także czy trwają prace nad przygotowaniem przepisów dotyczących skrócenia czasu pracy w Polsce, ale przez blisko miesiąc nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi.  

– Potrzebujemy regulacji, które zniwelowałyby ryzyko rosnących nierówności na rynku pracy, ale też długofalowej strategii, która pozwoliłaby nam przygotować się do wprowdzenia krótszych modeli czasu pracy – mówi Andrzej Kubisiak.

Tina Sobocińska przekonuje, że pożądane jest wsparcie rządu, który mógłby jak w Portugalii sfinansować testy rynkowe, aby przygotować naszą gospodarkę i przedsiębiorstwa na tak głęboką transformację.

– By taką zmianę przeprowadzić bezpiecznie, potrzebujemy doświadczenia i mierników pokazujących efekty w liczbach. Musimy dać sobie czas, aby przetestować różne rozwiązania, bo podobnie jak przy pracy hybrydowej nie ma jednego modelu dla wszystkich. Rząd powinien inicjować programy badawcze, eksperymenty, które tej wiedzy mogłyby nam dostarczyć. Mamy też pierwsze firmy-praktyków, którzy wdrożyli krótszy czas pracy, i mamy doświadczonych w transformacjach modeli pracy ekspertów. Możemy połączyć ich w jeden think tank, merytorycznie przeprowadzić chętne do testów firmy i tym samym zacząć przygotowywać gospodarkę do ery krótszego czasu pracy. Bo ona prawdopodobnie i tak nas czeka, ze względu m.in. na postęp technologiczny i zwiększanie produktywności, co kiedyś już doprowadziło do zmniejszenia wymiaru pracy z sześciu dni do pięciu – puentuje Tina Sobocińska.

Kolejną wielką zmianę przynosi rozwój sztucznej inteligencji – nowy gamechanger rynku pracy – ale to już temat na inną opowieść. Dziś widzimy, że mniej pracy za te same pieniądze to scenariusz tak pożądany, jak trudny, ale w dzisiejszych czasach to zmiana jest jedyną stałą.