Pion zamiast poziomu. Jak TikTok i reelsy zmieniły nasze oglądanie filmów

Czy można w kinie oglądać film i zarazem scrollować TikToka? Zdarza się. Oglądać kilkusekundowe zajawki zamiast całej produkcji? I to ma miejsce. Dziesiąta muza na postumencie się przewraca, ale szesnastka z dziewiątką miejscami się zamieniają. Nic nie poradzisz, możesz nagrać tylko rzewnego TikToka.

Pion zamiast poziomu. Jak TikTok i reelsy zmieniły nasze oglądanie filmów

Seanse w multipleksie mogą przypominać nowoczesną wersję nocy Kupały, kiedy w niebo szybują płonące lampiony. Podniebne znicze miały przyciągać wzrok osób zebranych, odwracając uwagę od całego świata. Dziś w obawie przed zaprószeniem ognia lampionów już się nie puszcza.
Co innego w kinach. Tyle że lampiony, które świecą w multipleksach (i nikt ich nie gasi), to oczywiście smartfony.

Dziś bez żenady ludzie używają smartfonów w kinach. Wielki ekran nie jest już tym jedynym ze światów.

Spokojnie. Nie będzie to tekst pełen żalów filmomaniaka (a przynajmniej o to się postaram). Wstęp wskazuje na zmianę zachowań, do których, jak do selfiaczków na ulicy, być może będziemy musieli i musiały się przyzwyczaić. W tym miejscu pewnie wielu osobom, jak i mnie, ciśnie się na usta słowo: pokolenie.

Słówko koło ratunkowe rzucane, gdy toniemy w morzu niezrozumiałych i relatywnie nowych zjawisk. "Te [bip] zetki!", chciałoby się wykrzyknąć. Przecież mają mieć problem z koncentracją, a ich mózg, przyzwyczajony do ciągłego pobudzania, każe sięgać po telefon, kliknąć w jedną z aplikacji, by wskoczyć na niekończącą się zjeżdżalnię scrollingu. A że zetki mają być skupione głównie na sobie, w nosie więc mają, czy blask ich smartfonów bije innych po oczach. 

Mózgi nasze powszednie 

Czy mózg zoomerów i zoomerek naprawdę istnieje? Na tak postawione pytanie Bobby Duffy, profesor londyńskiego King’s College i autor książki "Generations: Does When You’re Born Shape Who You Are?", odpowiedział: "Nie ma dowodów na skracanie się czasu koncentracji na poziomie jednostki".

Stereotyp ten jest niezmienny w historii. Doskonale znamy stwierdzenie: "Jak byłem młody/a…". W wykropkowane miejsce można wpisać daną "szkodliwą" tendencję, której rzekomo miało nie być w przeszłości. 

Oczywiście nie podważam faktu, że media społecznościowe negatywnie wpłynęły na zdrowie psychiczne młodego pokolenia albo że niektóre zjawiska pojawiły się wraz z postępem technologicznym. Natomiast, jak nie istnieje mózg zetki, tak choć mogłoby wydawać się inaczej nie istnieje mózg boomera. Przecież na potęgę scrollujemy wszyscy i wszystkie.

Psychoterapeuta Marcin Matych, czyli popularny Dr Nerwica, w wywiadzie zauważył, że mechanizm stojący za social mediami „przypomina do złudzenia mechanizmy występujące w nerwicy natręctw. Najpierw jest jakaś odpowiedź, po której następuje chwila relaksu, czyli obniżenie napięcia lękowego, ale zaraz znów wpada następna informacja, która niekoniecznie zgadza się z tą pierwszą. I znów podnosi się poziom napięcia”. Widać to w kinie, w którym smartfon kusi nas jeśli nie kolejnym powiadomieniem, to samą swoją obecnością w kieszeni lub torbie. FOMO is real

Skoro nie różni nas wiek, może różni nas siła samozaparcia? Jako 38-letni milenials mam wrażenie, że oglądając filmy i seriale, lecę na oparach determinacji, by dotrwać do końca seansu i nie dotknąć iPhone’a. Mam wyłączone powiadomienia i wmawiam sobie, iż FaceID wypali mi oczy. To na nic. Nawet gdy zostawiam telefon w drugim pokoju, po 45 minutach lecę sprawdzić, od kogo serduszko mnie ominęło. Czy to wina jakości oglądanej produkcji? Jest nudna, przewidywalna, źle zagrana? Niekoniecznie. Przerwa zdarzyła mi się zarówno na polskim gniocie, jak i na "Bękartach wojny" Tarantina. Ach to piekło powiadomień!

Streamingi na dobre zmieniły to, jak oglądamy filmy i seriale w zaciszu naszych kanap, bez względu na porę, wybierając to, na co mamy ochotę, i pauzując w dowolnym momencie. Popularność platform podbiła pandemia, izolując tak nas, jak i nasze doświadczenia od komunialnego przeżywania filmu. Netflix i jego pochodne wykształciły w widowni tendencję korzystania z drugiego ekranu (z ang. second-screen experience), czyli używania telefonu lub iPada podczas oglądania telewizji (już w 2012 roku psychologowie zauważyli, że zachowanie to może powodować depresję). Natomiast kolejne lockdowny spuściły nas ze smyczy kinowej etykiety. Gdy podczas domowego seansu nie mogliśmy sobie przypomnieć nazwiska aktora uciekającego przed zmutowaną jaszczurką w "Godzilli vs. Kong", bez zażenowania chwytaliśmy za telefon i googlowaliśmy, że to Brian Tyree Henry.

Oczywiście wchodząc na salę kinową, zgadzamy się na niepisany kontrakt wyciszenia lub wyłączenia telefonów, znany zresztą z teatru, gdzie nagrany głos informuje nas o etykiecie. Stosunkowo niedawno w kinach pilnowano też, aby nikt nie rejestrował filmu, w obawie, że nagranie, ku uciesze użytkowników i użytkowniczek torrentów, później trafi do internetu. Dziś za korzystanie z legalnego źródła z ekranu dziękują nam aktorzy i aktorki. O zachowaniu ciszy i niekorzystaniu z telefonów przypominają plansze puszczane tuż przed seansem lub inne, bardziej kreatywne formy, na przykład w poznańskiej Muzie jest to głos… Krystyny Czubówny. Zasady trwają, choć są nagminne łamane.

A co jeśli całkowicie zostaną zmienione?

Seans dla TikTokerów

Już w 2016 roku jedna z amerykańskich sieć kin AMC zaproponowała zorganizowanie specjalnych seansów "przyjaznych esemesowaniu". Pomysł wzbudził tak ogromny sprzeciw, zarówno ze strony widowni, jak i krytyków/czek, że szybko się z niego wycofano. Natomiast sam rok 2016 wydaje się kluczowy, to właśnie wtedy zadebiutował TikTok, a na Instagramie pojawiła się funkcja stories. Czyżby spece od marketingu AMC przewidzieli przyszłość? Dziś jednak coraz mniej dziwi osoba sięgająca po telefon. Czy to fonoholizm? Może brak kultury? A może jedno i drugie?

Pamiętacie "Barbenheimera"? Zeszłoroczny fenomen podwójnych seansów "Oppenheimera" Nolana i "Barbie" Gerwig, reklamowanych jako filmowe wydarzenie lata? Nie udałoby się to bez wiralowej ekstravaganzy. To fani i fanki wrzucali zdjęcia (na produkcję o najsłynniejszej lalce wypadało przyjść na różowo) z sal kinowych, po wielokroć wracali na widownię, zachęcali inne osoby do oglądania. Trend przekuł się w narrację o ratowaniu branży filmowej (po pandemicznym kryzysie), czego wynikiem były szybujące słupki box office’u (oba obrazy zarobiły łącznie ponad 2 miliardy dolarów!). 

Fenomen "Barbenheimera" pokazał nie tylko, że przy większych marketingowych wysiłkach ludzie z chęcią zamienią własne fotele na kinowe, ale nie wyprą się (oczywiście generalizując) praktyk wypracowanych podczas covidowych lockdownów.


Wszystko wskazuje na to, że chodzenie do kina traktuje się jak oglądanie streamingu. Liczy się wspólnotowe doświadczenie, tyle że wirtualnej społeczności. 


"Przykładem może być wielokrotne robienie zdjęć filmu >>jakbym był na koncercie<<, mema pierwotnie odnoszącego się do cykania fotek z filmów odtwarzanych [podczas pandemii] na laptopach lub telefonach” czytamy na portalu Mashable. X i Instagram zalały posty serii fotek zarówno z "Barbie", jak i "Oppenheimera", pojawiły się doniesienia o używania flesza telefonu, wreszcie oglądanie tiktoków przez osoby znudzone trzygodzinnym seansem o twórcy bomby atomowej (o czym donosił równie znużony Elon Musk). Te praktyki budziły reakcję (nawet brutalną w Brazylii dwie kobiety wdały się w bójkę podczas napisów końcowych "Barbie", ponieważ jedna z nich pozwoliła dziecku oglądać filmy na YouTubie na pełnej głośności przez cały seans). Mimo to wszystko wskazuje na to, że chodzenie do kina traktuje się jak streaming. Liczy się komunialne doświadczenie, tyle że wirtualnej społeczności. 

Gdy czytam o horrorze seansów "Barbenheimera", zastanawia mnie, czy ktoś reagował na bieżąco, czy hejtował innych jedynie w swojej głowie lub później twittując w gorączkowej złości? Zwrócenie uwagi wydaje się być przekroczeniem osobistej granicy.

Podobnie w środkach komunikacji miejskiej, gdzie oglądanie bez słuchawek tiktoków i reelsów jest normą. Słyszałem anegdotę o odważnej starszej pani, która w oburzeniu na nastolatka oglądającego na full volume filmik w autobusie wyciągnęła smartfon i odpaliła na głos "Chciałem być" Krawczyka. Chłopak się speszył i założył słuchawki. To raczej wyjątek. Przyznam, że sam często ograniczam się do ostentacyjnego prychania. Chyba że osoba przeszkadzająca głosem i/lub telefonem siedzi blisko, wtedy zasyczę: "Cicho!" albo "Daj oglądać!", by powrócić do seansu z łatką psujzabawy. Czy na ostracyzm paradoksalnie narażona jest osoba zwracająca uwagę? 

Jeśli się obrażać, to prędzej na ludzi niż na technologie. Niegdyś David Lynch powiedział: "To takie smutne, że ktoś obejrzał film na pieprzonym telefonie". Na starym iPhonie z ekranem 4,7" zdarzyło mi się zbingować niejeden serial. Nie czuję się z tym specjalnie źle. Pewnie byłoby inaczej, gdybym zamiast "Księgi czarownic" oglądał "Mulholland Drive", lecz nie zmienia to faktu, że smartfony coraz rzadziej służą nam do dzwonienia. Zresztą sam Lynch poszedł po rozum do głowy, bo w 2017 roku, przy okazji premiery trzeciej serii "Miasteczka Twin Peaks", stwierdził: "Patrząc na tablet lub komputer z odpowiedniej odległości, monitor jest proporcjonalnie prawie tej samej wielkości co ekran kinowy, gdy siedzisz w tylnych rzędach. Zatem jeśli jesteś w cichym, ciemnym pomieszczeniu, może to być niezłe doświadczenie". Dzięki, łaskawy panie Lynch. 

Profanacja czy wizjonerstwo?

TikTok zmienił to, jak przyswajamy filmy i seriale. Trendem, choć trudnym dla mnie do zrozumienia, jest oglądanie fragmentów najróżniejszych produkcji, od "Moneyball" przez "Toy Story 4" po "Stowarzyszenie umarłych poetów". Klipy te zostały celowo przez kogoś wybrane i pocięte na ileś części. Brak tu początku i końca. Czy to cytaty? Dekonstrukcja kultury? Czy zwykłe piractwo? Dla moderatorów contentu raczej to drugie, bo filmiki kasują. Użytkownicy i użytkowniczki pozostają jednak niewzruszeni. Wrzucają też całe produkcje w minutowych klipach jeden z nich algorytm podsuwa na naszą stronę, a my po obejrzeniu możemy przeszukiwać apkę w poszukiwaniu pozostałych urywków (są konta, które specjalizują się tylko w ich publikowaniu). Podobno, jak się postaramy, możemy zobaczyć całego "Miśka", a nawet "Chirurgów”"(w co nie chce mi się wierzyć, bo serial ma 21 sezonów).

Jak tłumaczyć ten trend? Niektórzy uderzają w wysokie tony klasowości (nie wszystkich stać na wykupienie subskrypcji portali streamingowych, a TikTok jest darmowy). Inni mówią o kolektywnym doświadczeniu, którego dostarcza sekcja komentarzy. Pojawia się też argument przemawiający za rugowaniem nudy. Filmy i seriale zostały pocięte tak, by pominąć w nich "niepotrzebne" fragmenty!

Jako krytyk filmowy wanna be muszę zaprotestować przeciwko tej profanacji. Na szczęście nie muszę w tej formie rozrywki uczestniczyć.

Niewątpliwie jednak za sprawą tiktoków i reelsów obserwujemy przejście z epoki ekranów poziomych (16:9) do pionowych (9:16). Niekoniecznie widać to w samych produkcjach filmowych (nawet wspomniane klipy z TikToka u góry i u dołu kadru mają charakterystyczne czarne pasy, które powstają, gdy materiał wideo ma większy stosunek szerokości do wysokości niż ekran, na którym jest on wyświetlany). Natomiast już trailery i materiały promocyjne produkcji dostosowywane są też do pionu. Wyjątkiem wśród platform streamingowych było Quibi, stworzone specjalnie na urządzenia mobilne. Odcinki jego oryginalnych seriali miały 10 minut lub mniej, a w tym samym wideo można było swobodnie przełączać się między poziomym i pionowym formatem. Właściciele wierzyli, że ludzie będą oglądać produkcje w kolejce w markecie albo stojąc w korku. Przyszła jednak pandemia i pomysł wziął w łeb. Quibi upadło szybciej, niż powstało, a głód krótkich form zagospodarował m.in. TikTok. Podobno jednak platformę zniszczyła nie konkurencja, tylko wewnętrzne kłótnie twórców i brak zrozumienia rynku. 

Rynek na pewno rozumie reżyserka (i aktorka) Emerald Fennell, która nakręciła swój komercyjny hicior "Saltburn" w formacie 4:3. W takim puszczano nieme filmy w latach 20. i 30. XX wieku, taki wykorzystał Wes Anderson w "Grand Budapest Hotel" z 2014 roku, wreszcie bardzo podobnie wyglądają kafelki na… Instagramie. Fennell zarzeka się, że bardziej kwadratowy format daje wrażenie szpiegowania.

"[Saltburn] To jest domek dla lalek, a my wszyscy trochę podglądamy, usiłując się dostać do środka" powiedziała.

Wojeryzm to jedno. Drugie to instagramowy filtr luksusu w stylu retro, który został nałożony na obraz produkcji. Dobrze się go ogląda w social mediach, niczym posty wrzucane przez obserwowanych influencerów.

To, zważywszy na marność scenariusza, po prostu świetny marketing. A ostatnia scena, w której spoiler alert! golusieńki Barry Keoghan tańczy do „Murder on the dancefloor” Sophie Ellis-Bextor wiralem obiegła social media. Formatem pasuje wszędzie zarówno jako tiktokowy klip, instagramowy kafelek czy nawet mem prosto na X.

Film musi, a przynajmniej powinien, się zwrócić. Dobrze, gdy coś zarobi. Fennell z Oscarem na koncie może eksperymentować, zatrudniać najbardziej pożądanych aktorów i aktorki. Natomiast dla początkujących twórców i twórczyń, tym bardziej w Stanach, gdzie na własną rękę należy szukać sponsorów gotowych uwierzyć w nasz projekt, wypuszczenie filmu to katorżnicza praca. Skoro profesjonalne kamery są drogie, dlaczego nie zacząć kręcić smartfonem? Przecież ten jest na wyciągnięcie ręki. Pierwsze produkcje (jak południowoafrykański "SMS Sugar Man" Aryana Kaganofa z 2008) kręcone telefonem traktowane były bardziej jako niskobudżetowe próby niż pełnoprawne kino. Sytuację zmieniły moje ukochane "Mandarynki" Seana Bakera z 2015 roku, w całości nakręcone iPhone’ami S5. Reżyser nie tylko ściął koszty, ale uzyskał specyficzną, bo niewidzianą w mainstreamie, atmosferę Los Angeles. 

Niespodziewany sukces komercyjny otworzył alternatywną drogę dla twórców i twórczyń filmowych. Natomiast niewielu z niej korzysta. Najznamienitszym przykładem jest Steven Soderbergh i jego dwa tytuły "Niepoczytalne" (z 2018 roku, kręcone iPhone’em 7 Plus) i "Wysokie loty" (z 2019 roku, iPhone 8). W tym wypadku raczej nie o oszczędności chodziło, tylko o możliwość eksperymentowania z techniką filmową, w czym twórca "Ocean's 13" się specjalizuje. Sean Baker po sukcesie "Mandarynek", mimo że zachował niskobudżetową estetykę swoich filmów, chwycił w dłoń profesjonalny sprzęt, a smartfona schował do kieszeni. 

Do kieszeni powinny trafić też nasze telefony. Przynajmniej na czas seansów. Jeśli trzy godziny to za wiele, by wysiedzieć z rękami skrzyżowanymi na piersi, poczekajmy na VOD lub streamingowe premiery. Wtedy możemy włączyć film, telefonem wskoczyć do króliczej nory scrollingu i jeszcze głośno komentować. Nikomu nic do tego.