Nawet poważne media łykają fake newsy. Fact-checking w redakcjach to mit

Po pandemii zostały nam już tylko opowieści, żele dezynfekcyjne i nawyk mycia rąk. Ale media odczuwają jej konsekwencje do dziś. Na początku 2020 roku problem dezinformacji urósł do gargantuicznych rozmiarów, raz na zawsze zmieniając pracę dziennikarzy.

07.05.2024 09.20
Fact-checking w redakcjach to mit. Papka medialna to fakt

Choć po latach maseczki ostatecznie wylądowały w koszu, to szum informacyjny, jaki rozpętał się wtedy, wciąż nam towarzyszy. Większość redakcji niewiele sobie jednak z tego robi. Świadomość istnienia problemu nie mobilizuje do walki z nim, a reguły rynku są nieubłagane.

17 kwietnia 2020, piątkowe popołudnie. Lockdown trwa w najlepsze, a nasza codzienność toczy się głównie w domach i mieszkaniach. Początek weekendu może nie cieszył więc tak, jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej, ale nadal był małym świętem. Idyllę przerywa telefon od znajomego dziennikarza, który nieco wystraszony pyta, czy wiem coś o "tej chmurze z Czarnobyla" rzekomo kierującej się nad Polskę. Koleżanka mamy pracuje w szpitalu i pewien lekarz stwierdził, że choć władze próbują ograniczyć panikę, to sprawa jest poważna, trzeba pozamykać szczelnie okna i obserwować objawy. Źródło informacji brzmi podejrzanie znajomo – koleżanka kogoś, która pracuje gdzieś, usłyszała coś. Już wtedy używało się tej figury jako memu, niemniej ciekawość wzięła górę.

Pracowałem wtedy w redakcji dużego portalu, co prawda nie w dziale newsowym, lecz stylowo-życiowym, ale ponieważ popełniałem regularnie materiały i o smogu czy jakości powietrza, i o dezinformacji, byłem oczywistym adresatem takiej prośby. Faktycznie, lasy w okolicy Czarnobyla płonęły od kilku dni, co do tego nie było wątpliwości. Być może wydarzyło się coś więcej. 

Zadzwoniłem do znajomego aktywisty antysmogowego. Wybrał się akurat po pracy na przejażdżkę rowerową (nie pamiętam, na ile wtedy legalną), więc odparł lekko zasapany i jednocześnie zdziwiony, że również słyszał o pożarach i zanieczyszczeniu, ale o radioaktywnej chmurze już nie. Polecił zapytać w Państwowej Agencji Atomistyki. Do dzisiaj jestem przekonany, że nie musiałem nawet zadawać pytania, by dyżurny wiedział, w jakim celu dzwonię. Z wyraźnie słyszalnym uśmiechem odparł: "Nie, nie ma czegoś takiego, nasze pomiary niczego nie wskazują. Od rana dostajemy telefony z podobnymi pytaniami i przez cały dzień nic się nie zmieniło, jest spokój". 

Tej siły już nie zatrzymacie 

Szybko okazało się, że temat chmury był po prostu fake newsem, prawdopodobnie wyprodukowanym i rozpropagowanym przez Rosjan, by zasiać panikę. Temat faktycznych pożarów w okolicy elektrowni atomowej połączono z fałszywą narracją. Zresztą to typowy przepis na fejka: szczypta prawdy i chochla łgarstwa.

Wyprodukowano kilka symulacji z mapą Polski i dziwnym niebieskim czymś przesuwającym się znad Ukrainy w stronę Wisły. Do tego parę bardzo niewyraźnych filmów na YouTubie, spreparowanych screenów z komunikatorów typu Messenger i kilka komentarzy z fałszywych kont. Efekt był łatwy do przewidzenia: panika zbudowana na wciąż żywym strachu związanym z katastrofą w Czarnobylu. 

To tylko jeden z przykładów tego, jak działa skuteczna dezinformacja, która przybrała ogromne rozmiary w marcu 2020 roku. W historii radioaktywnej chmury bardzo ważnym wątkiem jest, że informacja o niej pojawiła się na profilach społecznościowych o sporych zasięgach i w niektórych mediach głównego nurtu. Nawet jeśli było to tylko pytanie bez konkretnej odpowiedzi, czyli dziennikarska klasyka siania wątpliwości, mogło przerazić część społeczeństwa. Nawet poważnych, bądź co bądź, dziennikarzy. Co jednak martwi o wiele bardziej, to to, że puszczona w czasie pandemii w ruch machina dezinformacji działa w najlepsze do dzisiaj. Spreparowane doniesienia o terrorze na ulicach Przemyśla w marcu 2022 roku, tuż po pełnoskalowym ataku Rosji na Ukrainę. Plotka o tym, że ostatnie trzęsienie ziemi w Turcji wywołali Amerykanie. Filmy z rzekomymi tornadami towarzyszącymi ulewom w Dubaju.

Według raportu "Dezinformacja oczami Polaków. Edycja 2024" opublikowanego 12 kwietnia i przygotowanego przez Koalicję Razem Przeciw Dezinformacji 84 proc. z nas deklaruje, że spotkało się ostatnio z fałszywą informacją, a 81 proc. uważa, że w mamy do czynienia ze wzrostem skali dezinformacji w sieci. Na pytanie o to, kto powinien w takiej sytuacji stać na straży prawdy, prawie połowa badanych wskazała na dziennikarzy. Znaleźli się oni na trzecim miejscu grup, które zdaniem Polaków mają chronić nas przed dezinformacją, ex aequo z ekspertami i specjalistami. 

Sami zainteresowani zdają się podzielać tę opinię. Sęk w tym, że nie jest to ani łatwe, ani przyjemne. Oficjalnie wszyscy mówią jednym głosem: fact-checking od zawsze należał do dziennikarskich obowiązków i czegoś, co szumnie nazywamy misją społeczną. Jednak w drugim obiegu, anonimowo, w rozmowach towarzyskich część z nich wprost przyznaje, że w praktyce wygląda to zupełnie inaczej. 

Rzeczywistość rynkowa jest bowiem bezlitosna. Dziennikarz, który dziś jest bardziej mediaworkerem (osobą pracującą w redakcji, przeważnie internetowej, zajmującą się tworzeniem, redagowaniem, publikacją i promocją treści, głównie tekstów), który musi "wyprodukować" kilka materiałów dziennie, wrzucić je na swoje serwisy lub przekazać, udostępnić na socialach i ustawić powiadomienia push, nie jest w stanie porządnie sprawdzić każdej informacji. Dodatkowo redakcje z reguły nie posiadają wypracowanych, ustrukturyzowanych czy nawet spisanych praktyk weryfikacji. Kuleje również współpraca z organizacjami pozarządowymi.

 class="wp-image-4607151" width="471"
Fact-checking od zawsze należał do dziennikarskich obowiązków i czegoś, co szumnie nazywamy misją społeczną.

Witamy w erze fake news

W 2017 roku Jonathan Albright z Uniwersytetu Columbia opublikował esej o znamiennym tytule "Witamy w erze fake news". Krótko acz trafnie zdiagnozował kondycję współczesnej komunikacji. Potwierdził, że fałszywe informacje nie są wyjątkiem, ale regułą.

Zresztą o problemie dezinformacji, rosnącym głównie za sprawą internetu i mediów społecznościowych, badacze informowali od lat. Hal Berghel, autor pracy “Lies, damn lies and fake news”, wskazywał na rok 2016, wybory prezydenckie w USA wygrane przez Donalda Trumpa i głosowanie w sprawie brexitu jako czas, kiedy dezinformacja objawiła się w najsilniejszej i w najbardziej niepokojącej jak dotąd formie. W głównym nurcie temat ten był jednak traktowany z dużą dozą życzeniowej ignorancji. Łatwiej było go bowiem nie dostrzegać.  

– Wydaje mi się, że wtedy mało kto się tym przejmował – mówi Hubert, przez wiele lat związany jako dziennikarz z regionalnymi mediami na Podkarpaciu. – Więcej było zaufania do źródeł, a informacje, które pozyskiwaliśmy lub które spływały do redakcji, uznawaliśmy za wiarygodne. Gdy przychodziła notka prasowa z urzędu miasta lub innej instytucji, po prostu ją publikowaliśmy. Nie przyszłoby nam do głowy, że ktoś może się podszywać pod ten czy inny urząd, żeby siać zamieszanie albo propagandę – wyjaśnia.

Temat dezinformacji przez długi czas nie był traktowany poważnie. Otrzymał etykietę modnej ciekawostki, którą warto badać i o której fajnie pisać, ale nie nadawano mu specjalnie dużej wagi społecznej. Samo pojęcie fake news stało się frazesem, nierzadko stosowanym instrumentalnie, między innymi za sprawą polityków. Vide słynny performans Donalda Trumpa nazywającego fake newsem treści od dziennikarzy CNN.

Ja, zarówno jako dziennikarz, jak i uczestnik życia akademickiego zajmujący się tą tematyką, słyszałem nieraz o sobie: "a, to ten facet od fejk newsów". Zupełnie jakby była to jakaś niszowa dziedzina entomologii (z całym oczywiście szacunkiem dla owadoznawstwa). Nie wspominając o tym, że każde użycie użycie terminu fake news wymagało dodania co najmniej dwóch stron definicji i objaśnień dotyczących jego znaczenia.

Dezinformacja w każdym (polskim) domu

Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Powszechna świadomość problemu zmieniła się w marcu 2020 roku. Co prawda metafory hydrologiczne są w tym kontekście nieco wyświechtane, ale najlepiej oddają stan rzeczy: zalała nas fala dezinformacji, a media, w tym media społecznościowe, stały się kanałami, którymi płynęła. Za sprawą szumu informacyjnego towarzyszącego wybuchowi pandemii hasło fake news zagościło pod strzechami, wychodząc na dobre z kategorii ciekawostki.

Zagrożenie stało się tak duże, że Światowa Organizacja Zdrowia, używając określenia ukutego w 2003 roku przy okazji epidemii SARS, ostrzegła oficjalnie przed infodemią, potencjalnie bardziej szkodliwą aniżeli sam koronawirus. Badacze z Reuters Institute w Oxfordzie tylko w pierwszych trzech miesiącach roku 2020 zarejestrowali 1253 podejrzane informacje w języku angielskim na temat koronawirusa, COVID-19 czy lockdownów. Problem dezinformacji praktycznie z dnia na dzień osiągnął bezprecedensowe rozmiary, zaskakując nawet akademików, fact-checkerów i aktywistów na co dzień zajmujących się tym zagadnieniem. 

– Infodemia była pierwszym i jednym z największych kryzysów informacyjnych, podczas którego fact-checking w naszej redakcji musieliśmy przestawić na specjalne pandemiczne tory – wspomina Marcel Kiełtyka ze Stowarzyszenia Demagog, zajmującego się walką z dezinformacją i edukacją medialną. – Po raz pierwszy w historii Demagoga zmierzyliśmy się wtedy z tak ogromną skalą dezinformacji medycznej, która jest szczególnie niebezpieczna, bo może wpływać na życie i zdrowie ludzi, ale także na sytuację społeczną i bezpieczeństwo państwowe – podkreśla.

Zaskoczeni byli też dziennikarze. Jak wynika z raportu Polskiej Agencji Prasowej "Praca dziennikarza w czasie koronawirusa i lockdown" opublikowanego mniej więcej w połowie 2020 roku, nowa sytuacja wyraźnie odbiła się na funkcjonowaniu redakcji, nie tylko tych stricte informacyjnych. 80 proc. dziennikarzy w Polsce przyznało, że od początku pandemii uważniej weryfikuje treści przed ich publikacją. Niemal połowa uznała, że możemy mówić o „pladze fake news” w naszym kraju, a w komunikacji medialnej zapanował chaos  i panika. 

Pojawiły się tezy o tym, że mamy do czynienia z momentem krytycznym, punktem zwrotnym w historii dziennikarstwa porównywanym do skonstruowania kamery czy wejścia internetu do powszechnego użytku. Zaczęto powoli godzić się z tym, że komunikacja medialna nigdy już nie wróci do stanu sprzed pandemii. Sytuację pogorszyła jeszcze agresja Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku.

Jak pisze Łukasz Małecki w pracy "Fake news jako front wojny w Ukrainie", zaśmiecanie przestrzeni medialnej plotkami, insynuacjami, mistyfikacjami, teoriami spiskowymi to nieodłączny element strategii geopolitycznej agresora i ruchów na arenie międzynarodowej. Praktyka towarzysząca działaniom wojennym znana od dawna, doprowadzona niemal do perfekcji przez totalitarne reżimy w czasie II wojny światowej, ewoluowała i przybrała kolejną formę. Zamiast plakatów z Żydami, wszami i tyfusem plamistym czy zaplutymi karłami reakcji z AK mamy przerobione tiktoki i fałszywe komentarze na X. 

Fala dezinformacji nie tylko więc nie zelżała, ale wręcz przeciwnie – wezbrała. Dziennikarze doskonale zdają sobie z tego sprawę. Nie sposób nie zauważyć gigantycznej skali problemu, kiedy pracuje się na co dzień w mediach. Potwierdza to najnowsze badanie dr Katarzyny Bąkowicz z Uniwersytetu SWPS, którego wyniki można zobaczyć w pracy "Świadomość i wiedza na temat dezinformacji wśród polskich dziennikarzy newsowych".

– Badanie dotyczyło sprawdzenia, jak polscy dziennikarze newsowi rozumieją zjawisko dezinformacji, jak je definiują i czy mają świadomość tego, jak skomplikowane ono jest – mówi Bąkowicz. – To bardzo ważny obszar, ponieważ dziennikarze newsowi każdego dnia przygotowują i publikują materiały medialne, więc rozpoznawanie dezinformacji jest kluczowe, jeśli chcemy jako społeczeństwo być dobrze poinformowani. Dziennikarze mają świadomość zjawiska oraz poprawnie je definiują. Rozumieją i potrafią rozpoznawać konsekwencje jakie dezinformacja ze sobą niesie – tłumaczy. 

Ale świadomość istnienia problemu i potencjalnych konsekwencji to za mało. Potrzebne jest jeszcze realne działanie. A z nim, a raczej z motywacją doń, jak pokazują badania dr Bąkowicz, bywa różnie.

– To, co niepokoi, to brak czy też niedostateczne poczucie odpowiedzialności dziennikarzy zarówno za tworzenie, jak i dystrybuowanie treści dezinformacyjnych – omawia wyniki swoich obserwacji badaczka.

– Dość chętnie zrzucają oni tę odpowiedzialność na media społecznościowe, czyli de facto na nas wszystkich, tymczasem media (i tradycyjne, i internetowe) są ważnym ogniwem w ekosystemie informacyjnym. Właściciele platform socialmediowych rzecz jasna ponoszą częściową winę za rozprzestrzenianie się zmanipulowanych i fałszywych treści. Algorytmy promujące materiały, które generują reakcje, komentarze, lajki i udostępnienia, doprowadziły do tego, że szokujący fejk ma większą siłę przebicia aniżeli mało atrakcyjna, sucha, ale rzetelna i zweryfikowana wiadomość. Nie zmienia to jednak faktu, że dziennikarze powinni brać aktywny udział w nadawaniu owej rzetelności – podsumowuje.

 

Zalała nas fala dezinformacji, a media, w tym media społecznościowe, stały się kanałami, którymi płynęła.

Produkcja taśmowa i pogoń za klikiem

Utyskiwania na temat braku odpowiedniego przeciwdziałania dezinformacji  w równym stopniu słychać wśród osób pracujących w mediach.

– Weryfikacja zawsze była jedną z podstaw pracy dziennikarza – mówi Sławek Zagórski, publicysta "Newsweek Polska" i wp.pl. – Jednak dzisiaj za sprawą wszechobecnej dezinformacji musimy wprowadzić jeszcze większy controlling, jeszcze uważniejsze sprawdzanie faktów i przede wszystkim dogłębne sprawdzanie źródła pierwotnego. Jest więcej pracy. Faktycznie, ten fact-checking zajmuje więcej czasu, ale nie możemy tego odpuszczać, co niestety czasem się zdarza – opowiada.

Zdaniem Zagórskiego są dwa główne powody braku realnego fact-checkingu w redakcjach. Pierwszy to czyste lenistwo. Drugi powód to brak czasu w niektórych redakcjach newsowych, gdzie tekst goni tekst.

– Dodałbym trzeci: pogoń za klikami. Ponadto źródła uznawane kiedyś za wiarygodne wyraźnie obniżyły loty. Przykładem jest PAP, który niegdyś był wzorcem standardów dziennikarskich. W ostatnich latach zaliczał jednak sporo wpadek. Pamiętam na przykład, jak redakcje powtórzyły tekst z Agencji o tym, że cztery rosyjskie lotniskowce znajdują się na Morzu Czarnym. Ewidentnie ktoś przetłumaczył bezrefleksyjnie przez Google Translator tekst o rosyjskich korwetach rakietowych, gdzie użyto w wersji angielskiej słowa carrier, które może oznaczać transportowiec, nośnik, ale i lotniskowiec. Dla translatora najprostszym tłumaczeniem jest lotniskowiec, stąd wzięły się rosyjskie lotniskowce rakietowe na Morzu Czarnym, których w rzeczywistości nigdy tam nie było – tłumaczy.

To, o czym mówi Zagórski, to dobrze znane w internetowych redakcjach informacyjnych "przeklejki z PAP-u". Niekiedy z braku czasu i zasobów na to, by opracować odpowiednio informacje podawane przez Polską Agencję Prasową, dziennikarze kopiują komunikaty tworzone na szybko przez korespondenta i publikują je jeden do jednego. Kiedyś nie czyniło to wielkiej szkody. Obecnie, w czasach chaosu informacyjnego, zwiększa ryzyko powielenia zmanipulowanej lub nieprawdziwej treści.

– Konieczność uważniejszego sprawdzania informacji nie oznacza, że mamy na nią więcej czasu - opowiada Sylwia z dużego ogólnopolskiego portalu.

– Każdego dnia mam dostarczyć wymaganą liczbę materiałów bez względu na to, czy potrzebują one weryfikacji, czy nie. Muszę je opracować i sprawdzić, czy źródła się zgadzają. Gdy mówię ludziom, którzy nie siedzą w mediach, że dziennie każdy z nas musi opublikować od pięciu do siedmiu tekstów, robią wielkie oczy ze zdziwienia. To jest produkcja taśmowa, a jakość tych rzeczy jest kiepska. Finezję i styl odkładam na bok. Najważniejsze, by dostarczyć treść na czas i nie powielić przypadkiem fejka. Ale prawda jest taka, że jeśli masz maksimum godzinę na tekst, to nie ma szans na dokładne sprawdzenie wszystkich informacji. Szczególnie że nie da się być ekspertem od wszystkiego – wyjaśnia.

Większość rozmów z osobami ze środowiska medialnego prędzej czy później schodzi na temat masowości i psucia przekazu. Pokazuje to, że podobne praktyki stosuje się dziś niemal we wszystkich mediach, niezależnie od zasięgu, profilu czy rozpoznawalności. Te, które funkcjonują w innym systemie, bardziej zbliżonym do stereotypowego, romantycznego obrazu dziennikarstwa, można wymienić na palcach jednej ręki i przeważnie są finansowane na zasadzie crowdfundingu, jak Frontstory.pl, OKO.press czy “Pismo. Magazyn Opinii”

To, jak bezlitosne prawa przemysłu medialnego i względy ekonomiczne wpływają na pracę dziennikarzy, podkreśla także dr Katarzyna Bąkowicz. 

– Na pewno ekonomia nie pomaga w rzetelności dziennikarskiej – mówi Bąkowicz i dodaje: – Musimy pamiętać, że media to także przedsiębiorstwa, a ich zadaniem jest wypracowywać zyski. Trudno znaleźć w nich miejsce na etykę, której oczekujemy od podmiotów realizujących misję, jakimi media być powinny – wyjaśnia.

Stąd paląca potrzeba pogłębionej dyskusji o mediach jako systemie biznesowym, ponieważ ma to ogromny związek z jakością dziennikarstwa oraz problemem dezinformacji.

– U nas nie ma żadnych odgórnych ustaleń, co i jak robić w kwestii weryfikacji. Sami sobie to musieliśmy wypracować. Było jakieś jedno szkolenie, ale szczerze mówiąc, mało kto coś z niego zapamiętał. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas wykorzystał tę wiedzę w praktyce – dodaje Sylwia.

"Dopadnę cię na ulicy, redaktorku"

Sylwia prosi o anonimowość i zmianę imienia z obawy o reakcję pracodawcy. Swojej tożsamości nie chce także ujawnić pracujący w regionalnej redakcji Hubert, choć powód jest zupełnie inny.

– Spotkaliśmy się z ogromnym hejtem, atakami czy wręcz jazdą po nas przez to, że w ogóle pisaliśmy o pandemii – opowiada. – Wystarczyło podać zupełnie neutralną informację, na przykład o liczbie zakażeń w danym dniu, a już w komentarzach w social mediach oskarżano nas o udział w światowym spisku i masowej eksterminacji ludzi – wyjaśnia.

Rosnące zjawisko hejtu w sieci, wymierzonego między innymi w dziennikarzy, to kolejna smutna spuścizna infodemii. – Tak jak wcześniej pracowaliśmy na własną markę, tak od tego czasu zaczęliśmy podpisywać się skrótami – mówi Hubert.

– Jak ktoś pracuje w mediach ogólnopolskich, mogą go rozpoznać na ulicy. A niektórzy pisali w komentarzach, że nas znajdą i się z nami policzą. Ktoś z zewnątrz może pomyśleć, że to jakieś fejkowe konta albo boty, ale ja znam tych ludzi osobiście. Naprawdę zaczęliśmy bać się o własne bezpieczeństwo. To nie minęło wraz z pandemią. Chyba się rozochocili i do dzisiaj od czasu do czasu pojawiają się mniej lub bardziej obraźliwe teksty, a nawet groźby – dodaje.

Warto dodać, że infodemia generowała dużo niezrozumienia oraz hejtu.

– Sami staliśmy się jednym z głównych celów ataków trolli i internetowych hejterów. Przez pierwszy rok pandemii nie było chyba dnia, w którym nie trafiła do nas choć jedna groźba, wulgaryzm lub inna forma ataku tylko dlatego, że staraliśmy się prostować niebezpiecznie nieprawdziwe informacje o COVID-19 i szczepionkach. Atakowano nas jako organizację, ale także naszych poszczególnych pracowników – wyjaśnia Marcel Kiełtyka.

Półtora tysiąca faktów miesięcznie

Znamienny wydaje się fakt, że mało która redakcja podaje do wiadomości publicznej, w jaki sposób weryfikuje publikowane treści. Tyczy się to nie tylko portali internetowych, ale w równej mierze prasy, radia czy telewizji. Pośród nielicznych wyjątków można wymienić wspomniane OKO.press i "Pismo". Oba podmioty na swoich stronach wyjaśniają, jakimi zasadami kierują się podczas przygotowania materiału. 

"Opisy zdarzeń powinny opierać się na wiarygodnych źródłach. Jeśli tylko istnieje taka możliwość, powinny to być co najmniej 2 niezależne źródła. Z jednego można korzystać, gdy jesteśmy pewni jego wiarygodności" - możemy przeczytać na OKO.press w zakładce "Zasady etyki dziennikarskiej". Zostały one wylistowane w kilkudziesięciu punktach. W kolejnych widnieje: "Jeśli tylko istnieje taka możliwość, opisy zdarzeń pochodzące od osób powinny być konfrontowane z dokumentami, materiałami audio i video" czy "Analizy wydarzeń, faktów, zjawisk społecznych powinny polegać na rzetelnej ocenie, konfrontacji z faktami, zweryfikowanymi danymi statystycznymi, badaniami prowadzonymi przez zweryfikowane i wiarygodne ośrodki badawcze, opiniami ekspertów w danej dziedzinie".

"Pismo" zaś informuje, że każdy numer magazynu to średnio 250 tysięcy znaków i półtora tysiąca faktów do zweryfikowania. Zapytany o ten aspekt Marcin Czajkowski, redaktor do spraw weryfikacji informacji i dziennikarstwa danych w magazynie, odpowiada: – W "Piśmie" weryfikujemy wszystkie informacje w każdej publikowanej przez nas treści. Proces ten jest rozbity na kilka etapów, za każdy odpowiada inna osoba z redakcji. W ten sposób nawzajem się sprawdzamy i wspieramy.

Czajkowski zaznacza, że takie podejście nie pojawiło się wraz z nadejściem infodemii, bo o szczegółowe zestawianie informacji pojawiających się w materiałach ze stanem faktycznym dbano już wcześniej.

– Staranny fact-checking był jedną z podstawowych zasad, jakimi kierowaliśmy się od samego początku istnienia "Pisma" i nasz proces jest efektem kilku lat pracy redakcyjnej. Przez ten czas okrzepł. Regularnie go rewidujemy i uszczelniamy, szkolimy się i wymieniamy informacjami. Coraz więcej wymagamy na tym polu od naszych autorów i autorek, ale też zapewniamy im coraz lepsze wsparcie, bo tak też traktujemy nasz fact-checking. Z reguły unikamy w naszych tekstach opinii odautorskich, zaś w sytuacji, gdy są one w danym tekście pożądane, wymagamy solidnego podparcia ich faktami – tłumaczy Czajkowski.

– Ze strony autorów i autorek często spotykamy się z komentarzem, że praca z nami jest ich pierwszym zetknięciem się z tak szczegółowym i wiele od nich wymagającym fact-checkingiem – kontynuuje Czajkowski.

– Mogę więc na tej podstawie wyciągnąć wniosek, że w mediach generalnie nie jest z tym najlepiej, skoro nasze standardy nie są sztucznie rozbuchane, lecz po prostu umożliwiają uprawianie rzetelnego dziennikarstwa. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z naszego uprzywilejowania: angażujemy dużo naszej uwagi przy każdej treści, bo mamy na to czas, a przede wszystkim jako fundacja odpowiadamy przed naszymi czytelnikami, a nie akcjonariuszami – podsumowuje.

Jako największego wroga rzetelnego fact-checkingu Czajkowski wskazuje brak czasu, wpasowując się w narrację zarówno dziennikarzy, jak i naukowców.

– Nie ma takiej formy czy treści, której nie dałoby się rzetelnie zweryfikować – mówi. – Ale dopóki media będą się ścigać z tak zwanymi mediami społecznościowymi, a czas między skonsumowaniem informacji a podaniem jej dalej będzie minimalny, dopóty fact-checking będzie wyzwaniem – dodaje.

Fact-checking poza redakcją

Osoba pełniąca w redakcji funkcję fact-checkera to w rodzimych mediach nie lada wyjątek. Na mitycznym Zachodzie jeszcze do niedawna duże podmioty medialne zatrudniały ludzi zajmujących się wyłącznie sprawdzaniem materiałów pod kątem źródeł i danych. Z czasem jednak fact-checking stał się domeną organizacji non-profit, takich jak Snopes, Politifact czy Bellingcat. Ta ostatnia, założona w 2014 roku przez Eliota Higginsa, jest absolutnym fenomenem, o którym mówi się, że wynajduje dziennikarstwo śledcze na nowo. Stawiana jest za wzór OSINT-u, czyli białego wywiadu przeprowadzanego na bazie otwartych źródeł.

Wśród tych największych wymieniany jest także nasz rodzimy Demagog, którego 10-lecie świętowaliśmy 12 kwietnia. Z tej okazji stowarzyszenie zorganizowało największą w Polsce konferencję poświęconą walce z dezinformacją. W opisie wydarzenia można przeczytać, że "w naszym kraju wciąż brakuje przestrzeni do budowania relacji pomiędzy fact-checkerami i dziennikarzami, również tymi działającym lokalnie, a środowiskiem naukowym, biznesem oraz instytucjami państwowymi. Jedynie współpraca i wymiana doświadczeń tych środowisk pozwoli nam wypracowywać skuteczne rozwiązania w walce z dezinformacją".

Chcemy dostać informację tu i teraz, sekundę po tym, gdy coś się wydarzy, a nie pojutrze.


Uczestnicy wydarzenia co prawda największych i najważniejszych wyzwań upatrywali w kwestii edukacji medialnej oraz regulacji działań big techów, ale problematyczne stosunki na linii podmioty medialne - organizacje fact-checkingowe również pojawiły się w dyskusjach.

– Wydaje mi się, że nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że jako fact-checkerzy nie poradziliśmy sobie do końca ze skalą pandemicznych fake newsów – komentuje Marcel Kiełtyka z Demagoga. – Chociaż robiliśmy, co mogliśmy, i bardzo często pracowaliśmy ponad normę, to wszystkich nieprawdziwych, zmanipulowanych czy w jakiś sposób wprowadzających w błąd narracji nie byliśmy w stanie zweryfikować. Podjęliśmy wtedy wzmożoną aktywność, pisaliśmy jeszcze więcej analiz, nagrywaliśmy podcasty, codziennie debunkowaliśmy co najmniej kilka niesprawdzonych informacji, prowadziliśmy webinary, podejmowaliśmy nowe współprace, tworzyliśmy nowe formy komunikacji, aby skuteczniej przekonywać do faktów – wyjaśnia. 

Kiełtyka potwierdza diagnozy niektórych uczestników konferencji w kwestii niewystarczającej współpracy pomiędzy różnymi grupami, instytucjami i podmiotami zaangażowanymi w walkę z dezinformacją.

– Nie pomagały działania polityków, niektórych ekspertów i sposób, w jaki prowadzili komunikację – mówi. – Politycy w randze ministra zmieniali zdanie z tygodnia na tydzień, nie argumentując tego w merytoryczny sposób lub posługując się niesprawdzonymi danymi, co tylko potęgowało dezinformację i potwierdzało wątpliwości, do jakich mieli prawo obywatele. Zabrakło komunikacji strategicznej, która powinna być koordynowana przez rząd i obejmować różne formy oraz podmioty, włączając w to dziennikarzy, influencerów, organizacje pozarządowe czy biznes – wyjaśnia. 

Przytoczone wcześniej badanie Polskiej Agencji Prasowej z 2020 roku obnażyło smutny, a na pewno niepokojący trend: dziennikarze nawet w obliczu ogromnego wyzwania w postaci infodemii niechętnie korzystają z pomocy stowarzyszeń fact-checkingowych. Ze szkodą dla rzetelności informacji, albowiem pracujący w nich analitycy, przynajmniej w przypadku Demagoga, posiadają umiejętności i dostęp do narzędzi, którymi nie dysponuje spora część dziennikarzy. Ponadto w swojej pracy wykorzystują ustrukturyzowaną, dokładnie opisaną i otwartą metodologię tak, by jak najlepiej sprawdzać dane i fakty. Bowiem w przypadku fact-checkera nie ma chyba większego powodu do autokrytyki niż nieprawidłowa weryfikacja informacji. Dla dziennikarza newsowego to po prostu niedopatrzenie w natłoku obowiązków.

Kiedy jednak pytam dziennikarzy o to, czy korzystają z pomocy stowarzyszeń fact-checkingowych, słyszę zgodne "nie". Dlaczego? Na to pytanie nie potrafią odpowiedzieć jednoznacznie. Można jedynie domyślać się, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to wyjątkowo nie chodzi o pieniądze, lecz znowu o czas. Solidny fact-checking to niekiedy kwestia nawet kilku dni. W rzeczywistości natychmiastowego przekazywania wiadomości takie coś nie wchodzi w grę. Z drugiej strony my, jako konsumenci mediów, sami sobie jesteśmy winni. Chcemy dostać informację tu i teraz, sekundę po tym, gdy coś się wydarzy, a nie pojutrze.

Żółta kartka i potrzeba zmian

Zamieszanie, strach i niepewność spod znaku COVID-19 przeszły już do historii. Rozpoczęły one jednak procesy, których nie możemy już zatrzymać. Infodemia rozbuchała chaos informacyjny do granic możliwości. Dziennikarze każdego dnia muszą przebijać się przez gąszcz zmanipulowanych informacji, nie zwalniając tempa produkcji treści. Słupki w arkuszu na koniec miesiąca mają się zgadzać, więc gdy powieli się fejka, to trudno. 

W konsekwencji cierpią na tym widzowie, czytelnicy i słuchacze, bo jakość i rzetelność materiałów marnieje. Tyle przynajmniej dobrego, że praktyka dokładnej weryfikacji treści zyskała należny jej status - niezbędnego elementu uprawiania dziennikarstwa. Jednak zdaniem tych, którzy w biznesie siedzą na co dzień, bez współpracy walka z dezinformacją to nadal pusty slogan.

– Infodemia pokazała przede wszystkim, że potrzebujemy uregulowania sfery medialnej oraz że etyka dziennikarska nie może być jedynie teorią, ale musi stać się codzienną praktyką – podsumowuje Katarzyna Bąkowicz. – Trudny czas infodemii był dla nas żółtą kartką, pokazującą, że ten obszar sam się nie ureguluje. Potrzebujemy odpowiedzialności, zarówno instytucjonalnej, jak i jednostkowej, do tego aby świat informacji był światem opartym na prawdzie. Tylko wówczas będziemy mogli ograniczyć dezinformację – wyjaśnia.

Dziennikarze każdego dnia muszą przebijać się przez gąszcz zmanipulowanych informacji, nie zwalniając tempa produkcji treści. Słupki w arkuszu na koniec miesiąca mają się zgadzać, więc gdy powieli się fejka, to trudno. 

Trzeba pamiętać, że działania mające na celu skuteczną walkę z dezinformacją muszą być planowane systemowo i we współpracy.

– Tylko współdziałając, możemy wygrać z zagrożeniami informacyjnymi na tym poziomie. Nadal w polskiej infosferze pojawia się dezinformacja dotycząca chociażby skuteczności, bezpieczeństwa i skutków ubocznych szczepionek. Mimo kilku prób nie udało się zawiązać oficjalnej współpracy różnych środowisk, która łączyłaby biznes, fact-checkerów, ekspertów z różnych dziedzin, dziennikarzy i instytucje państwowe. Zabrakło lidera, podmiotu, który mógłby skoordynować takie działania, a niestety organizacje pozarządowe nie mają wystarczających środków, żeby podjąć się takiego wyzwania – dodaje Marcel Kiełtyka.

Zanim media dostaną drugą żółtą kartkę, a w konsekwencji czerwoną, i wylecą z boiska, na którym gra się o prawdę, mamy jeszcze trochę czasu. Trzymając się piłkarskiej metafory, piłka nie tylko jest jeszcze w grze, ale wciąż jest po naszej stronie. Nie wystarczy jednak żadna Joga Bonito czy indywidualne rajdy, jak ten tekst, tu liczy się gra zespołowa.