Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Bojkot Grand Press nieudany

Są zwycięstwa, które okazują się porażką; są też wesela, które swoją atmosferą przypominają stypy. A taką była też tegoroczna Gala Nagród Grand Press. Niegdyś najważniejsze święto dziennikarstwa w tym roku przypominało koncert na Titanicu w ostatnich godzinach rejsu.

Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Bojkot Grand Press nieudany

Sala była niemal pełna, tylko kilka foteli z tyłu było wolnych. W teatralnym półmroku Teatru Polskiego czuć było niepewność. Powietrze było gęste. Święto polskiego dziennikarstwa w tym roku wyglądało zgoła inaczej. Skromniej, mniej uroczyście niż zwykle. Dama polskiego dziennikarstwa Grażyna Torbicka, która przez lata prowadziła galę, została zastąpiona przez Damiana Michałowskiego, prowadzącego "Dzień Dobry TVN", który robi konferansjerkę na innych, mniejszych wydarzeniach organizowanych przez Fundację Grand Press. 

Zmieniło się także miejsce. Z ogromnego, pomnikowego Polinu na kameralny, intymny Teatr Polski. Pomysł był jeden, aby nie było widać, że wiele osób odmówiło przybycia. Dawniej o zaproszenie na galę było trudno – było to wydarzenie, na którym każdy z branży chciał być. Dotychczas nominowani dostawali jednoosobowe zaproszenia, towarzystwo było dokładnie selekcjonowane, ale w tym roku zaproszenia wysyłane były nawet do tych, którzy z Grand Pressami nigdy nie mieli nic wspólnego. Zmieniło się też jury, niemal całkowicie w porównaniu do ubiegłego roku. Ostał się Marek Twaróg, szef "Presserwisu". Pierwszy raz od 1997 roku, kiedy do życia powołana została nagroda Grand Press, w jury nie zasiadł jej twórca i mentor. To istotne, bo po tekstach o mobbingu w redakcji "Press" autorstwa Katarzyny Włodkowskiej, dziennikarki "Gazety Wyborczej", o to właśnie postulowała branża.

– Czasy standardów z lat 90. przeszły do przeszłości. My wyciągnęliśmy z tego wnioski i konsekwencje, padły przeprosiny, a dotychczasowego organizatora naszego dzisiejszego konkursu zastąpiła Fundacja Grand Press. Wierzę, że wspólnie sprawimy, że wszystkie redakcje w Polsce staną się lepszym miejscem pracy. O to się teraz starajmy – powiedziała ze sceny, otwierając tegoroczną galę, Weronika Mirowska, prezeska Grand Press, która zastąpiła dotychczasowego szefa. Dotychczas to on rokrocznie swoimi niebagatelnymi, moralizatorskimi, czasem gorzkimi przemowami inaugurował Grand Pressy. Tym razem go nie było, ale nie tylko na scenie: nie było go na sali, nie było w kuluarach, nie było na bankiecie. Jego nazwisko nie padło ani razu w trakcie przemówień czy podziękowań. – Miał się usunąć w cień, więc to zrobił – słyszymy na bankiecie gali. Złego nie było, ale jego bal trwał.

"Gówniarskie zachowania"

Zanim jednak rozbłysły światła na scenie Teatru Polskiego, to w sieci rozpętała się wojenka. Zgłaszający się i nominowani bronili swoich decyzji, bojkotujący wykazywali, że to hipokryzja i łamanie solidarności z branżą.

Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że towarzyskim samobójstwem będzie wysłanie zgłoszenia swojego dziennikarskiego materiału na konkurs Grand Press. Do bojkotu nawoływali indywidualnie dziennikarze i niektóre redakcje m.in. "Gazeta Wyborcza", portal Gazeta.pl, Oko.Press, a także "Pismo. Magazyn Opinii".

W listopadzie nawet doszło do powołania Rady Mediów Polskich, złożonej z ponad 20 redakcji telewizyjnych, radiowych, prasowych i internetowych. Jednym z jej głównych celów jest przyznawanie Polskich Nagród Dziennikarskich – możliwe, że niepotrzebnego substytutu, bo na konkurs Grand Press, wydawałoby się potępiony przez całą branżę, zgłoszono w tym roku 555 prac. Rekordowy pod względem liczby zgłoszeń był 2020, nadesłano wówczas prawie 1000 prac. 

Część autorów i wydawnictw wycofała swoje nominacje z kategorii Książka Reportażowa Roku, ale w finale wciąż było z czego wybierać. Pozostałe kategorie zdominowały duże, znane redakcje.

Swojego prawa do udziału w konkursie bronił Cezary Łazarewicz, uznany reportażysta, autor m.in. nagrodzonej Nagrodą Literacką Nike książki "Żeby nie było śladów".

Łazarewicz w komentarzach do postu na Facebooku, którym zachęcał do głosowania na swoją książkę, bronił także samej nagrody, która, jak to ujął, "wręczana jest od roku 1997 i powstawała w trudzie, znoju, poświęceniem, żeby być tym, czym jest". W komentarzach pod postem zaroiło się od głosów, które przekonywały, że nagroda powinna przestać istnieć.

"Ja oddaję głos, żeby to bezpowrotnie zamknęli, zaorali, posypali solą i żeby dziennikarze mieli nową nagrodę" – napisał pisarz Jacek Dehnel.

Pisarze Wojciech Orliński i Ziemowit Szczerek szyderczo pisali, że głosowaliby, chętnie, ale nie na książkę Łazarewicza, ale "na książki i teksty dotyczące mobbingu".

Podobnie jak Łazarewicz swojego udziału bronił związany z Wirtualną Polską Szymon Jadczak, Dziennikarz Roku 2022. W poście opublikowanym na X i podpisanym przez niego i Michała Janczurę z TOK FM autorzy zauważyli, że bojkot się nie udał. 

"Wbrew początkowym zapowiedziom zdecydowana większość dziennikarzy zgłosiła się jednak do konkursu. Dlaczego to zrobiliśmy? Bo to najstarsza i najbardziej prestiżowa nagroda, przyznawana w miarę obiektywny i uczciwy sposób, która w naszej branży wciąż wiele znaczy. Bo wierzyliśmy, że Grand Press to coś więcej [...]. Bo łatwo coś zniszczyć, ale trudniej zbudować (o czym boleśnie przekonują się twórcy nowego tworu mającego zastąpić Grand Pressy, którzy też wyłożyli się na temacie mobbingu). Zresztą w tym środowisku wszyscy mniej lub bardziej są umoczeni w tolerowanie mobbingu (w jury nagrody im. Wojciechowskiego był człowiek oskarżany o mobbing, ale jakoś nikt nie protestował. Zgłaszanie się do Grand Press głośno krytykują pracownicy korporacji medialnych, w których mobbing od lat jest strukturalnym problemem)"

– można przeczytać w ich wspólnym oświadczeniu.

W zupełnie innym tonie pisała Olga Gitkiewicz, laureatka nagrody za Książkę Reporterską Roku w konkursie Grand Press 2020. Także wyraziła swój głos w osobnym poście na Facebooku.

"Oczywiście super jest dostać nominację albo jeszcze lepiej nagrodę [...] Ale kiedy się wysyła własny materiał w roku takim jak ten, to jest znaczące na kilku poziomach. Uważam, że jako dziennikarze i dziennikarki, którzy często mówią o oddawaniu głosu słabszym, którzy piszą o nadużyciach, zbyt często zamykamy oczy albo milczymy, kiedy sprawa dotyczy nas. I tak, rozumiem, że w tym zawodzie bardzo chcemy być dostrzeżeni i docenieni, ale też uważam, że w tym roku zgłaszanie się było zamykaniem oczu i szukaniem argumentów, których prawdopodobnie by się nie szukało, gdyby sprawa dotyczyła innego miejsca, np. opisywanej w dziennikarskim śledztwie fabryki albo instytucji. Gdyby podobne praktyki opisano w jakiejś spółce skarbu państwa, pewnie wszyscy by to grali tygodniami i grzmieli, że to szok, skandal i przedterminowe wybory"

– napisała Gitkiewicz.

Reportażystka zauważyła, że "wszystko odbywa się tak, jakby sprawy nie było" i były takie głosy, że "sprawa nie jest czarno-biała, że nagroda to coś innego, że nie można jej podważać, bo innej takiej nie mamy". Przyznała, że i nagrodę “można podważać, reformować, można zawieszać i dać sobie czas na namysł”.

"Dziennikarstwo to nie jest tylko opisywanie głośnych spraw i atakowanie władzy, którą łatwo atakować, oraz stylóweczka na niezależność. Prawdziwa niezależność to też myślenie o zawodowej etyce, myślenie kontekstowe i dostrzeganie schematów"

– podsumowała swój wpis Gitkiewicz.

W podobnym tonie, choć krócej, wypowiedział się Bartosz Józefiak, jeden z nominowanych do Reporterskiej Książki Roku. Józefiak wycofał swój tytuł. Na samym końcu wpisu dodał: "Over and out". Jego zachowanie określił gówniarskim, w jednej z dyskusji wokół bojkotu Grand Press, wspomniany już Szymon Jadczak, ale później za wpis przeprosił publicznie i w prywatnej rozmowie z Józefiakiem.

Grzegorz Piątek, autor "Gdyni obiecanej", który postąpił tak jak Józefiak, napisał, że "nie wyobraża sobie, by książka krytykująca relacje społeczne oparte na nierównościach i wyzysku nadal konkurowała pod tym szyldem".

Warty przypomnienia w tym miejscu jest głos Hanny Zielińskiej, która związana była z radiem TOK FM przez 16 lat. Zielińska przyznała, że pokusa Grand Pressa jest ogromna, bo w dziennikarskiej branży jest ona "wisienką na czerstwym torcie".

"[...] Praca w polskich mediach ma coraz więcej znamion aktywizmu, a nawet partyzantki. Brak praw pracowniczych w największych koncernach, w tym szans na emeryturę, zaniżanie wynagrodzeń, dopłacanie z własnej kieszeni do pracy reporterskiej, bezpłatne staże zawodowe tylko dla bogatych dzieciaków, brak solidarności innych grup zawodowych, często wręcz pogarda dla naszego środowiska. Jakakolwiek wisienka na tym czerstwym torcie staje się zrozumiałą pokusą. Dlaczego ktoś miałby jeszcze bardziej narażać swoją pozycję zawodową?"

– napisała Zielińska i zasugerowała, że drogą do oczyszczenia nagrody i fundacji "wydawałoby się przyznanie sygnalistom, obnażającym przemoc w Pressie, tytułu Dziennikarzy Roku". 

Konkurs jest większy niż jego twórca

Impreza zaczęła się występem dyrektora Teatru Słowackiego Krzysztofa Głuchowskiego, którego marszałek województwa małopolskiego chciał odwołać ze stanowiska za wystawienie "Dziadów" na deskach krakowskiego teatru. Manifest, który wygłosił Głuchowski, nawiązywał do śmierci, a konkretniej samobójstwa Piotra Szczęsnego, który 19 października 2017 roku w proteście przeciw łamaniu praw obywatelskich dokonał aktu samospalenia na placu Defilad w Warszawie. Zwykły Szary Człowiek, jak nazwał siebie Szczęsny, protestował przeciwko "całkowitemu ubezwłasnowolnieniu telewizji publicznej i niemal całego radia i zrobieniu z nich tub propagandowych władzy".

– Ten konkurs jest większy niż jego twórca – powiedziała Justyna Suchecka, dziennikarka Tvn24.pl, która wraz z redakcyjnym kolegą Piotrem Szostakiem otrzymała Grand Pressa w kategorii news za tekst ujawniający aferę znaną jako "Willa Plus". Decyzję o zgłoszeniu swojej pracy do konkursu podjęła, uznając, że proces oczyszczania potrwa długo, ale już się rozpoczął. Suchecka wyjaśniła, że chce uratować nagrodę i w jej opinii "troska o przyszłość mediów to nie tylko bojkoty i listy".

– To też zmiana języka, którym się posługujemy, szczególnie wobec tych, z którymi się nie zgadzamy. To rozejrzenie się wokół, czy podobne krzywdy nie spotykają naszych współpracowników. Rozliczanie łamiących zasady. Media mają tu dużo do poprawienia. Nie tylko "Press" potrzebuje oczyszczenia – przeczytała, stojąc na scenie. 

Pod słowami Sucheckiej "podpisali się” także Piotr Świerczek i Robert Zieliński, którzy otrzymali nagrodę Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze. Podkreślali, że to "nagroda dziennikarzy dla dziennikarzy” i dlatego jest tak ważna, i musi zostać.

O tym, że nagrodę pomimo problemów trzeba uratować, mówiła także Agnieszka Szwajgier z radia 357, która wraz Dorotą Salus otrzymała Grand Press w kategorii Reportaż Audio.

Do listu Justyny Sucheckiej odwołał się Michał Okoński, który otrzymał nagrodę w kategorii publicystyka. Dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" przyznał, że Suchecka powiedziała to, z czym absolutnie się zgadza. Dodał także, że w redakcji krakowskiego tygodnika każdy samemu podejmował decyzję, czy brać udział w konkursie.

– Ci, którzy postanowili nie zgłaszać swoich prac, wspierali tych, którzy swoje teksty jednak wysłali – mówił ze sceny i dodał, że wciąż misją dziennikarstwa jest łączyć i nie dzielić.

Pozostałe wystąpienia nagrodzonych dziennikarzy i dziennikarek były bardziej oscarowe. Dziękowano żonom, mężom, dzieciom i rodzicom, szefom i zespołom; podkreślano wsparcie ze strony firmy czy instytucji. Pojawiły się także apele do polityków i do wydawców.

Finał reporterskiej książki roku odbył się, choć tempo wycofywania kolejnych tytułów zaskakiwało. Może gdyby trwało dłużej, to w finale nie zostałaby żadna książka? Ostatecznie nagrodę dla książkowego reportażu roku zdobył Bartek Sabela za pozycję “Wędrówka tusz".

Najważniejszą nagrodę wieczoru otrzymał, dosyć niespodziewanie dla samego nagrodzonego i jego redakcji (bo to właśnie w "Gazecie Wyborczej" ukazał się słynny reportaż Katarzyny Włodkowskiej), Wojciech Czuchnowski. Dziennikarz niewątpliwie świetny, którego materiały śledcze były krwią dziennikarstwa i solą w oku władzy. Czuchnowski nagrodę przyjął, choć miał świadomość, że większość jego redakcyjnych kolegów i koleżanek stało w przekonaniu, że całkowita marginalizacja Grand Pressów jest jedyną szansą ich ocalenia. Ba, sam Czuchnowski, pisał jeszcze przed galą, że nie zgłosił żadnego swojego tekstu, ale namawiał innych do zgłaszania, bo chciał, żeby nagroda "ocalała".

Wywołany na scenę mówił o mobbingu i cierpiących dziennikarzach, ale nie tych, którym bólu dostarczył mentor nagrody. Mówił o dziennikarzach, którym PiS-owska władza "łamała kręgosłupy", zmuszając do pracy wbrew sobie. Mówił, że całe środowisko dziennikarskie, nie jedna redakcja, musi się rozliczyć.

Polskie media, od lat podzielone i wojujące ze sobą, podzieliły się jeszcze bardziej. Obóz wolnych mediów w sprawie Grand Press nie mówił jednym głosem.

Ci, którzy ręka w rękę piętnowali upartyjnienie mediów publicznych przez PiS, protestowali przeciw ustawie LexTVN i przejęciu mediów lokalnych przez służący władzy narodowy koncern paliwowy, tym razem podzielili na tych, którzy w balu po liftingu brać udziału nie chcieli, i na tych, którzy twierdzili, że przecież jedna osoba nie zepsuje im "najlepszego roku w karierze" i "zasłużonego lauru".

– Grand Press żyje – powiedział Jacek Żakowski, dziennikarz "Polityki", który był pierwszym laureatem nagrody dla Dziennikarza Roku, jeszcze w 1997 roku.

Żyje, choć śmierdzi. Konieczne jest działanie: albo całkowita kuracja i transformacja, albo dobicie kłopotliwej nagrody.

Dziennikarze i dziennikarki zgodnie mówili, że wierzą w zmianę i ufają, iż będą mogli spojrzeć w lustro.

Zmiana kroczy, choć rewolucji nie ma. W ubiegłym roku odebrania wyróżnienia odmówiła uhonorowana nim Agnieszka Szpila, publicystka i pisarka. Decyzję swoją umotywowała tym, w jaki sposób potraktował ją główny organizator gali.

Dziś głośnych (jak np. Rafał Stec) i cichych (niewysyłanie swoich prac w całości, jak to zrobiła np. redakcja Gazeta.pl) głosów sprzeciwu było więcej. Na imperium Pressa pojawiły się rysy, ale jego twórca jest wciąż obecny, w cieniu, niczym potterowski lord Voldemort, który tylko czeka, by odzyskać pełnię sił. Czy tak będzie? Pokażą kolejne gale, wszystko jednak zależy od środowiska, które musi zająć się na serio problemem "polskich Pulitzerów". Grubej kreski nie powinno tutaj być.

Postscriptum albo afterparty

Ze złotymi stalówkami w rękach i dyplomami pod pachami nagrodzeni, ale i zaproszeni goście udali się na bankiet. Tylko nagrodzeni zdobyli się na odwagę, aby stanąć pod grandpressową ścianką i zrobić na jej tle zdjęcie. W poprzednich lata było to najgorętsze miejsce, gdzie tłoczyły się grupy dziennikarzy, chcący uwiecznić swoją obecność na elitarnej imprezie. Brak tłoku na ściance mógł też wynikać z tego, że w tym roku dziennikarzy na imprezie było niewielu: część nominowanych, ale nie wszyscy, spośród szefów redakcji nieliczni. Dosłownie garstka. Bankiet był pełen nowych, niewidzianych dotąd na Grand Pressach twarzy. Cóż się dziwić, skoro tak wielu zaproszonych dziennikarzy nawet nie odpowiedziało na zaproszenie. Ci, którzy przyszli, gdyby mogli, schowaliby się w kącie, aby nikt nie zobaczył, że jednak na wydarzenie do Złego przyszli. Wstydzili się. Czego? Trudno powiedzieć. Niemal każdy mówił, że tylko na chwilę, że już ucieka.

Choć najważniejsze święto dziennikarstwa w tym roku przypominało koncert na Titanicu w ostatnich godzinach rejsu, ostatecznie statek nie zatonął. I płynie dalej, a jego kapitan, choć dziś schowany pod pokładem, już poprawił marynarkę i szykuje się do wyjścia na mostek. Liczy, że za rok nikt z pasażerów nie będzie pamiętał o burzy.