Drogi na święta usłane są trupami. Co w głowie ma facet, który siedzi na zderzaku i wali długimi światłami? 

Polacy przez wiele lat znajdowali się w czołówce niechlubnych rankingów śmiertelności na drogach. Podobnie w pracowaniu ponad normę i braniu nadgodzin. Do tego stres, ciągły pośpiech i szef drący się nad uchem: szybciej, szybciej. Śpieszymy się więc i wciskamy pedał gazu tworząc tzw. kulturę zapierdalania, która jest dzieckiem kultury zapierdolu. Czy zwolnimy w drodze na święta? O tym rozmawiamy z Bartkiem Józefiakiem, autorem książki "Wszyscy tak jeżdżą". 

Drogi na święta usłane są trupami. Co w głowie ma facet, który siedzi na zderzaku i wali długimi światłami? 

Lada dzień miliony Polaków ruszą w podróż na święta. Wielu z nich chcąc spędzić ten czas z bliskimi przejedzie setki kilometrów. Wielu pokona ten dystans za kółkiem samochodu. Niestety wielu nigdy nie dotrze na miejsce, nie spotka się z bliskimi czy nie wróci po świętach do domu, bo nie przeżyje. 

Polacy od lat przodują w liczbie samochodów na tysiąc mieszkańców, a nasze drogi do niedawna należały do jednych z najniebezpieczniejszych w regionie. To jak to wygląda i jakie są tego przyczyny próbuje w najnowszej książce ustalić Bartosz Józefiak. Reporter i dziennikarz wyruszył w Polskę, aby zrozumieć co dzieje się na polskich szosach. A efekty zebrał w zbiorze reportaży "Wszyscy tak jeżdżą".

Opisuje w nim wojnę między kierowcami a rowerzystami, organizację nielegalnych wyścigów, bezkarną jazdę po pijaku oraz najgłośniejsze wypadki, po których służby drogowe miały ostatecznie rozprawić się z piratami. Zastanawiam się też czy za polska drogową rzeczywistość odpowiada nieudolny system prawny a może społeczne przyzwolenie na szybką i ryzykowną jazdę. 

W rozmowie z Magazynem Spider’sWeb+ Józefiak zastanawia się skąd u naszych kierowców tak zwana kultura zapierdalania, która dla wielu uczestników ruchu kończy się na cmentarzu. Dochodzi do wniosku, że część kierowców nadmierną prędkość tłumaczy pośpiechem.

– Tu mają spotkanie, tam pracę, w innym mieście rodzinę, więc gonią. Ten pośpiech jest związany z rynkiem pracy, tym, że pracujemy tak dużo –mówi nasz rozmówca podkreślając, że przyczyn zjawiska jest jeszcze więcej. 

Poniżej cała rozmowa z Bartkiem Józefiakiem, autorem książki "Wszyscy tak jeżdżą", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne w 2023 roku.

Bartek Józefiak, autor książki "Wszyscy tak jeżdżą" fot. Beata Prokopczuk-Daab / Materiały prasowe
Bartek Józefiak, autor książki "Wszyscy tak jeżdżą" fot. Beata Prokopczuk-Daab / Materiały prasowe

Za chwilę miliony Polaków wyruszy na święta. Wielu w rodzinne strony pojedzie autem. Dla niektórych to będzie ostatnia podróż.  W zeszłym roku na Boże Narodzenie zginęło 13 osób. Święta Wielkanocne były jeszcze gorsze: 21 zabitych. Jak będzie w tym roku?

Nie wiem, ale sam bardzo czekam na dane policji. W zeszłym roku widzieliśmy poprawę bezpieczeństwa na drogach, po tym jak podniesiono wysokość mandatów i zmieniono przepisy związane z pierwszeństwem na przejściach dla pieszych. Pytanie czy ten trend się utrzyma. Mam pewne obawy, bo doświadczenia innych krajów pokazują, że samo podniesienie taryfikatora bez zwiększenia kontroli nie zadziała na dłużej. A u nas to się nie wydarzyło. Nie ma więcej policji na drogach, fotoradarów przybywa w ślimaczym tempie. Jest ryzyko, że kierowcy zorientowali się już, że owszem mandaty są wyższe, ale szansa, że mi go wlepią jest prawie zerowa, więc jeżdżą jak jeździli dotąd.

Czyli hasło "szybko, ale bezpiecznie" to nonsens? Wiedząc jak to wygląda nie boisz się jechać autem na święta? 

Akurat na święta nie, bo ze statystyk wynika, że największe ryzyko śmierci na drodze mamy nie w grudniu, tylko w słoneczne sierpniowe popołudnie. Kiedy warunki do jazdy są idealne, kierowcy czują się pewniej i dociskają pedał gazu. To latem wracając z pracy albo jadąc na urlop powinniśmy najbardziej obawiać się o swoje życie na drodze. Ale takie myślenie, że to właśnie nam się coś stanie jest bardzo rzadkie. 

Jak to? 

Tak działa nasza psychika. Od psychologów transportu wiem, że rzadko myślimy o sobie jako ofierze czy sprawcy wypadku. Przyzwyczajamy się, bo przecież ciągle widzimy zdjęcia roztrzaskanych samochodów. Widząc owinięty wokół drzewa samochód nie myślimy: to mógłbym być ja, bo o sobie jako kierowcach mamy lepsze zdanie, przeceniamy swoje umiejętności. To słynne: "jeżdżę szybko, ale bezpiecznie i od 30 lat nie miałem wypadku". 

Jednak to w Święta policja informuje o pladze wypadków.

Po pierwsze w święta ruch jest większy. Po drugie święta stwarzają okazję, żeby za kierownicą usiadł np. młody kierowca. Ojciec wypije kielicha, więc za kółko siada syn, co dopiero zdał prawko. A tacy młodzi kierowcy, mężczyźni najczęściej przeceniają swoje zdolności. Chcą się popisać. A do tego nie mają doświadczenia, żeby odpowiednio zareagować kiedy ktoś popełni błąd.

Ich ofiarami stają też ci, którzy jadą przepisowo.

Od nas zależy wiele, ale nie wszystko. My decydujemy czy przekraczamy prędkość, czy jedziemy agresywnie, czy mamy zimowe opony. Ale nie mamy wpływu na zachowania innych. Dlatego tacy ludzie jak ja, a mam 36 lat, życiem ryzykują najbardziej kiedy wjeżdżają na drogę. W tym wieku raczej nie grożą mi poważne choroby. Ale wjechanie np. na autostradę, gdzie jakiś poganiacz siedzi na zderzaku i mruga światłami, zwiększa ryzyko śmiertelnego wypadku. Nie wiemy jak zachowają się oni. Z tym strachem nic nie możemy zrobić. Musimy z nim jeździć.

fot. shutterstock / monticello
fot. shutterstock / monticello

Te emocje to doświadczenia milionów kierowców w Polsce. Są jednak miejsca gdzie ten strach rośnie. U mnie taką najgorszą trasą jest autostrada A2 między Łodzią a Warszawą. Tam się po prostu nie da jechać normalnie. Masz takie miejsca?

Także w moim osobistym rankingu trasa Łódź – Warszawa jest bardzo wysoko. Jest tam bardzo duża grupa kierowców, którzy pędzą i siedzą sobie na dupie, nie zachowując odstępu. To chyba zapracowani ludzie, śpieszący się chyba do pracy do Warszawy. A wielkiego wyboru nie ma, bo na drugim pasie jest ogromny ruch ciężarówek, więc albo uczestniczysz w wyścigu z zapierdalaczami gnającymi 160 kilometrów na godzinę albo jedziesz 90 za TIR-ami. 

Skompletujemy Twoje TOP 3 najgorszych tras. 

Drugie miejsce to na pewno trasa Piotrków – Sulejów. To jedna z najgorszych tras jaką regularnie jeżdżę. To zwykła droga krajowa, a ruch jest ogromny, bo łączy Łódź, centrum Polski i Rzeszów. Jest tam jeden wąski pas, więc wyprzedzanie jest bardzo niebezpieczne, a mimo to ludzie cisną. Brakuje w okolicy ekspresówki, więc jest tak, że albo jedziesz na około do Krakowa albo na skos przez Kielce.

A trzecia? 

Trudno wybrać, bo jest tego tyle. Ale na pewno wysoko jest autostrada A4 między Wrocławiem a granicą z Niemcami. Jezus Maria! To droga powstała  jeszcze ze Niemca. I nie była przebudowywana od dekad. Tam non stop są wypadki. Każdy z Dolnego Śląska wymieni ją w swojej topce. 

Zachęcimy Czytelników, aby stworzyli swoje TOP-ki. Pytam o to, bo robiąc reportaże musiałeś sporo jeździć po kraju, pewnie dużo autem. Miałeś sytuacje, że się po ludzku bałeś? Bo choćby ten fragment o jeździe z kurierem InPostu mrozi krew w żyłach.  

Zbierając materiał do książki miałem kilka naprawdę przerażających sytuacji  Najgorsze były momenty kiedy nie miałem kontroli, bo auto prowadził ktoś inny. Bałem jadąc z chłopakiem, który ścigał się w nocnych wyścigach. Ale mnie akurat wziął na przejażdżkę za dnia i to po mieście. Jechaliśmy po Łodzi, w terenie zabudowanym ponad setką, a ja miałem serce w przełyku. 

Bałem się też jak jeździłem z przedstawicielami handlowymi, którzy brali mnie na Blablacar i zasuwali 200 kilometrów na godzinę autostradą. Chciałbym wierzyć, że się popisywali, ale raczej to dla nich norma. I tak, bałem się jeżdżąc z kierowcą InPostu. Łamał wszystkie przepisy, miał kompletnie wywalone, bo musiał dowieść paczki na czas. Ale najgorszy moment był inny.  

Jaki?

Kiedy zapytał mnie czy mam prawo jazdy. A zapytał o to, gdy pracowałem u niego już trzeci dzień, oczywiście na czarno. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą, że mam. Uznał, że się zamienimy i to ja będę prowadził busa. Pierwszy raz w życiu prowadziłem tak duży pojazd. Jest różnica między osobówką a busem. Nie wiedziałem jak się bezpiecznie hamuje, bo to ciężki, ogromny samochód. Do tego spadł śnieg, było ślisko, masakra, a ja musiałem szybko jeździć do tych punktów, rozwieźć paczki. Na parkingu pod galerią, gdzie był paczkomat, o mało kogoś nie rozjechałem. Tragedia! To było najgorsze doświadczenie samochodowe w życiu. 

Święta to czas kiedy kurierzy dostarczający paczki do Paczkomatów mają ogrom pracy. Ty wcieliłeś się w takiego kuriera. Twój szef, który pokazywał ci jak się pracuje ignorował znaki, ograniczenia prędkości. Zasuwał po mieście ryzykując wypadek. Wszystko po to, aby dostarczyć paczkę, za którą dostaje kilka groszy. 

Niestety, w tej branży takie zachowanie to przykra norma. Tacy jak on zasuwają po kilkanaście godzin dziennie, aby wypracować zysk InPostu i zadowolenie klientów. Wielu pracuje na czarno, w najlepszym razie na cząstkę etatu, a większość pieniędzy dostają pod stołem. Łamią przepisy ścigając się z czasem. Czasem mają wypadki, czasem kogoś potrącą, zabiją cofając. 

I nikogo to nie rusza!? Przecież to może dotknąć, każdego z nas, naszą żonę, córkę, matkę.

Prędzej pomyślisz, jak wygodne jest odbieranie paczki z paczkomatu niż o tym, że są jakieś ofiary tej wygody. Opcja "szybko i tanio" ma swoje koszty. Większość z nas doświadcza plusów tej opcji, a cierpienie czy koszty dotykają mniejszość. Nie mam złudzeń, że cokolwiek się zmieni, bo ludzie na pierwszym miejscu wybierają swój interes. Mają w dupie, że paczkomaty są wciskane wszędzie, psują krajobraz, a kurier rozjeżdża im trawnik. Liczy się ich konsumencka wygoda, dlatego bronią InPostu jak niepodległości. A że kurier zapierdala za grosze i może kogoś rozjechać? Kogo to obchodzi? 

Na pewno nie prezydenta Andrzeja Dudę, który przecież jako reprezentant społeczeństwa odznaczył Rafała Brzoskę, założyciela InPostu.

Tak, za wybitne zasługi na rzecz rozwoju polskiej gospodarki. To jego paczkomatowy biznes to klasyczna prywatyzacja zysków i uspołecznienie strat.  

Rzecznik InPostu nawet nie odpowiedział na Twoje pytania o kwestiach, o których rozmawiamy.  

Dla niego byłem jak mucha, która mu lata i brzęczy koło ucha. Zbywał mnie i w ogóle nie odpisał mi na e-maila. A kiedy zadzwoniłem to powiedział, że nie będą tego, o co pytam komentować. I na tym skończyła się nasza dyskusja. 

Zaskakująca postawa, jak na firmę, która reagowała choćby na to, że ktoś odmienił słowo "Paczkomat" przez przypadki. 

To prawda. Ale rzecznik nie wiedział, że robiłem reportaż wcieleniowy i że mam to wszystko udokumentowane i nagrane, więc pewnie uznał, że może mnie zbyć. Nie przejęli się moją książką, bo nie dostałem ani sprostowania ani pozwu. Całkowicie to olali, bo mogą. Opinia publiczna jest po ich stronie, bo wybierają wygodę. Gdybyś spytał ludzi, czy wolą płacić więcej za dostawę paczki do paczkomatu i mieć go nieco dalej w zamian mieć bezpieczniejsze ulice i mniej rozjeżdżonych trawników, to niestety większość ludzi na to nie pójdzie. 

Wróćmy do świąt, bo w święta pijani kierowcy to norma. Pijemy, a potem albo na drugi dzień wsiadamy za kółko. A ty nie pisałeś o pijanych, dlaczego? 

To celowy zabieg. Nie ma oddzielnego rozdziału o pijanych kierowcach, bo nie chciałem powtarzać tej narracji, że pijani kierowcy to jest największy problem na naszych drogach. Oczywiście nie uważam, że jest super jeśli ktoś jeździ po kielichu. Oczywiście, że to jest straszne przestępstwo i jest bardzo niebezpieczne. 

Ale?

Spójrzmy na statystyki. Pijani odpowiadają tylko za 7 proc. wszystkich wypadków i za 9 proc. tych śmiertelnych. Czyli za zdecydowaną większość odpowiadają zupełnie trzeźwi kierowcy. Za śmiertelnymi wypadkami i ludzkimi tragediami stoi przede wszystkim nadmierna prędkość. Tymczasem policja podaje dane o pijanych, skupiamy się na nich i odwracamy uwagę od większego problemu. Mamy też łatwego chłopca do bicia. A ci którzy gnają po mieście 100 kilometrów na godzinę, a na autostradzie dwa razy szybciej zyskują argument, że no tak: pijani są najgorsi. Ja może i jeżdżę szybko, ale umiem jeździć i nie piję, a problemem są pijani. Nie, nie są. Największym problemem są zapierdalacze. Liczba pijanych kierowców z roku na rok się zmniejsza, bo nie ma na to przyzwolenia społecznego. 

Chyba, że jesteś celebrytą. Wtedy możesz jechać po pijaku, nawet mieć kolizję i nic. Ledwie kilka dni temu sąd wymierzył za to karę aktorowi Jerzemu Stuhrowi – 4 tys. zł. Taka kwota nauczy go to zamawiać taksówkę, kiedy sobie wypije?

Jerzy Stuhr już po tym wydarzeniu się wypowiadał w takim tonie, że właściwie nic się nie stało, a cała sprawa to zemsta PiS-owskiej prokuratury. A więc nie sądzę, aby czegoś go to nauczyło. 

Takich historii jest dużo. Z czego to się bierze? Nie wiem. Może celebrytom pozwalamy i wybaczamy więcej. Ale zwykłym ludziom już nie, bo przecież reagujemy kiedy ktoś chce jechać po pijanemu. Zabieramy kluczyki, zatrzymujemy na drodze kierowców, którzy jadą slalomem. I problem z pijanymi kierowcami malejący. Polska, poza celebrytami, już nie jeździ po kielichu. 

Ten problem już prawie rozwiązaliśmy, więc możemy przejść do następnego: prędkości. To kluczowy element zjawiska tzw. kultury zapierdalania, którą opisujesz w książce. Czy ona nie wynika z kultury zapierdolu? Nadgodzin, intensywnej pracy, tego, że ciągle się gdzieś śpieszymy, nie wyrabiamy, a jeszcze stoi nad nami szef, który drze się do ucha: szybciej, szybciej.

To dobre wytłumaczenie. Doskonale opisuje pośpiech w grupie kierowców, głównie mężczyzn w wieku 25-45 lat, którzy według statystyk powodują dużo wypadków. Oni tak właśnie tłumaczą swoją prędkość: śpieszą się. Tu mają spotkanie, tam pracę, w innym mieście rodzinę, więc gonią. Ten pośpiech jest związany z rynkiem pracy, tym, że pracujemy tak dużo . 

Z czego jeszcze ta kultura zapierdalania wynika?

Z niskiego zaufania do państwa. Nie wierzymy znakom, bo na pewno postawili je niekompetentni urzędnicy. Nie mamy zaufania do innych kierowców, widzimy w nich wrogów, kogoś kto trzeba zepchnąć, z drogi, wyprzedzić. Do tego dochodzi agresja na drodze. Część osób coś sobie takim zachowaniem, czy szybką jazdą rekompensuje. Odbija sobie np. stres w pracy. Chcą dać sobie adrenaliny, aby o tym zapomnieć. 

Kiedy ktoś mi podjeżdża pod zderzak i wali długimi światłami, zastanawiam się: co taki gość ma w głowie? Gość, bo częściej to facet.

Są kierowcy, którzy mają potrzebę dominacji. To np. osoby które w życiu zawodowym osiągnęły sukces przez rozpychanie się łokciami. To zresztą model premiowany na polskim rynku pracy. Im jesteś twardszy, brutalniejszy, tym lepiej. I takie osoby agresywne zawodowo nie stają się nagle potulne za kierownicą. One ten styl bycia przenoszą na drogi. Ich potrzeby indywidualne żeby dojechali jak najszybciej, czy dominacji na drodze, że wszyscy muszą im ustąpić, bo tutaj: ja, pan ważny, król tej drogi jadę. Oni te potrzeby realizują wciskając gaz do dechy. 

Ma wpływ na resztę uczestników ruchu.
"Królowie drogi" wymuszają na nas wszystkich uległość, ale i szybszą, bardziej niebezpieczną jazdę. Mnóstwo osób chciałoby jeździć zgodnie z prawem, ale nie może, bo instynkt przetrwania wymusza na nich jazdę z 70 na liczniku po mieście. Nikt nie chce się czuć niekomfortowo, być wytrąbionym. Jak cię wyprzedza agresywnie kolejne auto, to zaczynasz myśleć, że to z tobą jest cos nie tak. Czyli ta agresywna mniejszość narzuca większości jak się należy zachowywać na drodze, jak jeździć. Nawet jeśli to śmiertelnie niebezpieczne.

A może winne są nauki jazdy? Może system uczenia kierowców trzeba naprawić?

System szkolenia nie jest doskonały i na pewno wymaga poprawy. Ale zwróć uwagę na jedna rzecz. Kierowcy tuż po zdaniu egzaminu na prawo jazdy zwykle są ostrożni, stosują się do znaków, przepisów. Pamiętają czego uczono ich na kursie prawa jazdy. Złych nawyków uczą się dopiero na drodze od innych. Żaden instruktor nie uczy jeździć po mieście stówą, bo straciłby uprawienia. A więc to nie system nauczania jest zły, ale kultura jazdy na drodze, którą nasiąkamy już po egzaminie.

No dobrze, to skoro nie edukacja, to co mamy z tym problemem zrobić? 

Mówiąc krótko: zmienić to, że kierowcy jadą szybko, bo po prostu mogą. Pozwala im na to infrastruktura, szerokie drogi, mała liczba fotoradarów, niewielka szansa, że zostaną ukarani. A to wszystko jest po stronie rządzących, którzy muszą podjąć odważne decyzje.

Rozmawiamy w dniu zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska, który... sam stracił prawo jazdy, bo jechał w terenie zabudowanym 107 kilometrów na godzinę. Wierzysz, że on to zmieni? Starczy mu odwagi, aby stanąć przeciwko swoim wyborcom?

Donald Tusk potem twierdził, że strasznie głupio zrobił, może wyciągnął jakąś lekcję, nie wiem. Natomiast jego partia na pewno przeszła zmianę. Jeszcze w 2014 r. Platforma uwaliła zmianę prawa, która już wtedy dawała pierwszeństwo pieszym na pasach. A to był projekt ich posłanki! Kilka lat później posłowie PO krzyczeli z mównicy: "pieszy zawsze pierwszy!".

Wszystko zależy od tego, jak bardzo opinia publiczna będzie naciskała na zmianę, ile jeszcze takich oburzających wypadków się wydarzy, jak ten na A1. No i w koalicji jest jeszcze lewica, a np. nowa ministra Agnieszka Dziemianowicz-Bąk była w poprzedniej kadencji "jastrzębiem" w sprawach bezpieczeństwa na drogach. Zobaczymy.

Mówisz o odważnych decyzjach, a ostatnie zmiany w przepisach ruchu drogowego, czyli zwiększenie wysokości mandatów za niebezpieczną jazdę i nowelizacja nakazująca przepuścić pieszych zbliżających się do przejścia, to dzieło PiS-u. 

Można powiedzieć o rządach PiS-u kilka dobrych rzeczy. Jedną z nich jest ta zmiana, do której parł były już premier Mateusz Morawiecki. Skutki tej decyzji są już widoczne. Liczba wypadków na drogach spadła. To była bardzo dobra zmiana prawa, która uratowała już tysiące żyć. 

To wystarczy? Po głośnym wypadku, w którym na autostradzie zginęła rodzina, bo wjechało w nią rozpędzone do 300 kilometrów na godzinę BMW pojawiały się głosy, że śmierć w takim wypadku traktować jak morderstwo. 

Oburzające jest to, że facet który zabił na drodze rodzinę może pójść do więzienia maksymalnie na 8 lat. Przecież to, co zrobił, to jest zabójstwo. Jadąc po drodze z taką prędkością, godzisz się na to, że możesz kogoś zabić. To jakbyś odbezpieczył broń i strzelał w losowe miejsca. Kogoś możesz trafić i zabić. 

Ale wolałbym, żeby takich wypadków w ogóle nie było. Aby tak się stało trzeba kierowców zmusić do wolniejszej jazdy. 

Łatwo powiedzieć… 

Ale i zrobić, bo są na to proste metody. Nie musimy odkrywać koła, tylko patrzeć na to, jak robią to inni. Podam przykłady z krajów, w których ostatnio spędziłem trochę czasu. Pierwszy to Rotterdam w Holandii, gdzie masz szeroką drogę, ale nie dla aut. Dla samochodów ścieżka jest wąska, dzięki temu kierowcy jadą wolniej, a jest też miejsce dla rowerów, pieszych. Przejścia i skrzyżowania są zresztą często wyniesione, więc nie ma fizycznej możliwości że ktoś się rozpędzi, bo  jak to zrobi to rozwali auto. To jest proste: jak jest wąska droga, to jedziesz wolniej, jak szeroka, jedziesz szybciej.

A drugi przykład?

Z Finlandii, gdzie fotoradar stoi na fotoradarze. Chcesz się rozpędzić? Nie da rady, bo jest ich dużo, są dobrze oznakowane. Kierowca wie, że zostanie skontrolowany i kara jest nieuchronna, więc zwalnia. 

fot. shutterstock / DarSzach
fot. shutterstock / DarSzach

Chcesz więcej fotoradarów. Kierowcy powiedzą: chcą nas łupić! 

A powinni powiedzieć: chcą naszego bezpieczeństwa. Fotoradary nie są od tego, żeby na nas zarabiać. Są od tego, żeby poprawić nasze bezpieczeństwo. A tam gdzie są fotoradary jest bezpieczniej. 

To może odcinkowy pomiar prędkości? Tam, gdzie jest w Polsce nagle wszyscy potrafią jechać przepisowo. Może cały kraj trzeba objąć taką strefą pomiaru?

Takich odcinków powinno być jak najwięcej, szczególnie w niebezpiecznych miejscach.  Ale z odcinkowymi pomiarami prędkości i fotoradarami jest jak z paleniem papierosów w lokalach. Były wtedy protesty, że jak to, że to ogranicza naszą wolność?! A dziś większość tę zmianę popiera. Czy dziś ktoś żąda przywrócenia palenia w knajpach? Nie! Wszyscy się cieszą, że nareszcie po wyjściu z lokalu nie śmierdzą im włosy i ubrania. 

Z przekraczaniem prędkości powinno być tak samo. Tu nie ma o czym dyskutować, fotoradary ratują nam życie, więc trzeba je zamontować. Za kilka lat wszyscy zobaczą pozytywne efekty, że jest bezpieczniej, że spadła liczba wypadków i sami je zaakceptują. 

Może do przestrzegania przepisów wykorzystać nowe technologie? Już dziś używamy nawigacji, która mierzy naszą prędkość. Mamy dane, że ktoś nie przestrzega przepisów. Ciągłe ich łamanie mogłoby skutkować choćby mandatem. Przecież zbudowanie takiej technologii to nie jest nic trudnego. 

Tylko, że my jesteśmy opóźnieni o dekady w innych, łatwiejszych rozwiązaniach. Zobacz, że nasz system kontroli prędkości opiera się na policjantach którzy używają tzw. suszarek. Wszystko to robią ręcznie. To jest absurd. To jakbyśmy robili pranie ręcznie, choć są automatyczne pralki. 

W krajach zachodnich 80 proc. mandatów jest wystawianych przez urządzenia automatyczne, a 20 proc. przez żywych policjantów. U nas te liczby są dokładnie odwrotne. Przecież to jest absurd. Wykorzystajmy tych policjantów, co stoją z suszarkami do innej pracy, szczególnie że tak bardzo ich brakuje w polskich miastach.  

A co z wykorzystaniem tych danych z nawigacji?

To już się dzieje, ale inaczej. O wspomnianym, tragicznym wypadku na autostradzie A1 wiemy tak dużo, bo pędzące BMW to nowoczesne auto wyposażone w tzw. czarną skrzynkę. Z niej wiadomo z jaką prędkością jechał jego kierowca. Takie urządzenia powoli stają się normą w nowych samochodach. To bardzo dobre rozwiązanie, które ułatwia śledztwa w sprawie wypadków.

fot. shutterstock / DarSzach
fot. shutterstock / DarSzach

Tyle tylko, że wykorzystanie tych danych mogłoby tym wypadkom zapobiec. Wyobrażam sobie, że auto ma taką skrzynkę, która mierzy prędkość. I jeśli ta jest przekraczana to wysyła sygnał do kierowcy, żeby zwolnił. Tak jak dziś wysyła głośny dźwięk, gdy nie mamy zapiętych pasów.  

Oczywiście to świetne rozwiązanie i tak się już dzieje. Nowe auta są obowiązkowo wyposażane w system ISA, czyli inteligentny asystent prędkości. Mnie ciągle zastanawia po co koncerny motoryzacyjne tworzą auta, które mogą jeździć np.: dwieście kilometrów na godzinę. Po co na liczniku jest wskaźnik 240 kilometrów na godzinę, skoro maksymalna prędkość to 140?

No właśnie. Po co? 

To część narracji, budowaniu marki, całej otoczki która towarzyszy sprzedawaniu samochodów. Zobacz, że w reklamie auto nigdy nie stoi w korku. Tak samo z tym licznikiem. Dostajemy obietnicę niemal nieograniczonej wolności. Nawet jak jedziemy już przepisowe 140 na autostradzie, to jeszcze tyle przed nami. Dostajemy poczucie, że tylko my decydujemy o sobie. 

Ale i to się zmienia. SUV-u są reklamowane inaczej. Ich przeznaczeniem nie jest już szybka jazda, ale bezpieczeństwo. A skoro reklamy się zmieniają, to znaczy, że zmieniają się upodobania konsumentów. Wraz z nimi z czasem zmienią się i przepisy.  

Tyle tylko, że taka zmiana potrwa lata. Może szybciej będziemy podróżować autonomicznymi pojazdami i kierowcy wcale nie będą potrzebni?  

Był taki moment, że było mnóstwo doniesień, że zaraz kierowcy nie będą potrzebni. I co? Nic. Autonomiczne auta też powodują wypadki, także śmiertelne. Jak widać rozwój akurat tej technologii nie jest tak prosty i szybki. Poza tym nam ludziom nie będzie łatwo zaufać maszynom. Zobacz, że samoloty też mogłyby już latać bez pilotów, a jednak pasażerowie ciągle się tego boją. Wolą, gdy za sterem siedzi człowiek. Podobnie może być z samochodami, szczególnie że wiele osób po prostu lubi prowadzić. Ja też, chyba że jadę między Warszawą a Łodzią. 

Ilustracja tytułowa: fot. shutterstock / KSikorski

Data publikacji: 22.12.23