Aborcyjny chaos w Stanach. Ofiarami kobiety i plany regulacji Big Techów

Gdy Amerykanki zaczęły tracić prawo do aborcji, to nowoczesne i inkluzywne Big Techy ruszyły im z pomocą. Oferują swoim pracownicom finansowe zapomogi czy wspierają relokację. Tyle że to gaszenie pożaru, które same wywołały. Co więcej, walka o prawo do aborcji może im tak naprawdę pomóc, bo zagrzebie argumenty by zaczęły brać odpowiedzialność za słowo.

Na zakazie aborcji wygrywają Big Techy

Amazon wprowadza specjalną zapomogę w wysokości nawet 4 tysięcy dolarów, z której jego pracownice mogą pokryć koszty podróży do innego stanu w celach medycznych, w tym dokonania aborcji.

Alphabet, właściciel Google, rozsyła pracownikom przypominające e-maile, że mogą "wnioskować o relokację bez uzasadnienia", czyli przenieść się do stanów, gdzie aborcja nadal będzie dozwolona.

Meta, właściciel Facebooka, planuje zwracać koszty podróży tym pracownikom, którzy zostaną zmuszeni do szukania opieki reprodukcyjnej "w zakresie dozwolonym przez prawo" poza stanem.

Disney poinformował swoich pracowników, że ich świadczenie medyczne, w tym dostęp do opieki w innych stanach obejmie "planowanie rodziny, w tym też przerywanie ciąży".

Apple przypomina pracowniczkom, że mogą podróżować do innego stanu, aby tam otrzymać opiekę medyczną, w tym przerwać ciążę, a koszty zabiegu i podróży zostaną pokryte przez firmę.

Lyft, Netflix, Microsoft, Reddit, Tesla, Uber, Yelp, Airbnb, a nawet DoorDash, czyli platforma zamawiania i dostarczania jedzenia, też dołączyły do chóru technologicznych firm, które zapewniają, że będą pomagać swoim pracowniczkom na wypadek potrzeby usunięcia ciąży.

Tyle że za tymi obietnicami stoi sytuacja, w której wielcy cyfrowi gracze na odebraniu Amerykankom gwarancji prawa do aborcji i tak sporo wygrywają.

Aborcyjny clusterfuck

To reakcje tylko niektórych firm na orzeczenie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych z 24 czerwca tego roku. Sześciu z dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego poparło uchylenie słynnego wyroku z 1973 roku Roe vs. Wade. Oznacza to, że po prawie 50 latach prawo do aborcji nie będzie już gwarantowane przez amerykańską konstytucję i w wielu stanach kobiety stracą dostęp do zabiegu przerywania ciąży.

W praktyce konsekwencje decyzji Sądu Najwyższego USA oznaczają, że nawet w 26 z 50 stanów aborcja de facto zostanie zdelegalizowana. W 13 stanach wyjątek ma dotyczyć zagrożenia życia ciężarnej kobiety. W niektórych stanach prawo jest dostosowywane do orzeczenia natychmiastowo, a w innych nastąpi to w ciągu najbliższych tygodni.

– W jednym państwie sytuacja obywatelek w zależności od tego, czy mieszkają w niebieskich czy czerwonych stanach, stała się pod kątem dostępu do aborcji drastycznie różna. Co więcej, stany uchwalają wzajemnie sprzeczne prawa: te republikańskie ścigają za przeprowadzenie aborcji, te demokratyczne chronią lekarzy. Dobrze, choć niezbyt cenzuralnie obecny chaos podsumowuje słowo clusterfuck, czyli jakbyśmy powiedzieli po polsku "pierdolnik" – mówi Katarzyna Wężyk, publicystka "Gazety Wyborczej" i autorka książki "Aborcja jest". Te czerwone i niebieskie stany, o których mówi to podział na stany, gdzie rządzą republikanie i na te, gdzie przewagę mają demokraci. Bo w zależności od politycznej przewagi jednych lub drugich sytuacja kobiet i dostępu do aborcji staje się inna. – Stąd właśnie ten kompletny chaos, który zapewne będzie miał długotrwałe konsekwencje – dodaje Wężyk.

Protesty przed Sądem Najwyższym po unieważnieniu wyroki Rose vs Wade fot. Ben Von Klemperer/shutterstock

I to także konsekwencje związane z regulacjami platform cyfrowych. W tym ze słynną Sekcją 230, która pozwala mediom społecznościowym uchylać się od odpowiedzialności za to, co ludzie na nich publikują. Od lat krytykowano te przepisy i próbowano w Stanach doprowadzić do ich zmiany tak, by serwisy społecznościowe odpowiadały za mowę nienawiści czy dezinformację. Dziś jednak może się okazać, że w imię prawa do informacji o dostępie do aborcji głosy zwolenników regulacji mediów społecznościowych ucichną. I będzie to miało wpływ nie tylko na Amerykanów.

Aborcyjny marketing

Decyzja Sądu Najwyższego już kilka minut po jego ogłoszeniu wywołała falę protestów. Nic dziwnego więc, że wiele firm zaczęło zmieniać lub po prostu odświeżać własne polityki dotyczące opieki zdrowotnej pracownic, która często obejmuje też zabieg przerwania ciąży.

Największe wrażenie robi decyzja Amazona. To drugi po Walmarcie największy pracodawca w Stanach Zjednoczonych, który zatrudnia ponad milion osób. Firma założona przez Jeffa Bezosa przyznała nową i specjalną zapomogę – do 4 tys. dolarów na pokrycie kosztów opieki zdrowotnej, w tym aborcji poza stanem. To pozwoliłoby setkom tysięcy pracowniczek firmy obejść zakaz aborcji we własnym stanie.

Problem w tym, że świadczenie jest przyznawane wyłącznie pracownikom zatrudnionym bezpośrednio w pełnym wymiarze w Amazonie. A lwia część siły roboczej pracującej np. w magazynach to pracownicy zatrudnieni na część etatu bądź przez pośredników, np. agencje pracy tymczasowej. A to – jak wskazują raporty National Partnership for Women & Families, organizacji non profit dbającej o równy dostęp do praw reprodukcyjnych – właśnie na pracownikach fizycznych, niższego szczebla i o niższych zarobkach najmocniej odbijają się zakazy aborcji.

Co więcej, jak podkreśla Jan Zygmuntowski, ekonomista specjalizujący się w gospodarce cyfrowej i wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, Amazon nawet nie rozważa opuszczenia stanów z powodu obowiązujących w nich drakońskich praw czy nie zaczyna lobbować za powszechnym zwiększeniem opieki medycznej, ale po prostu tworzy opcję awaryjną, która niektórym z nich pozwoli ominąć obowiązujący zakaz. Robi więc to, co mu się najbardziej opłaca.

– W takich momentach każdy gest solidarności i wsparcia jest ważny. Ale takim działaniom trzeba się szczególnie mocno przyglądać, bo zwykle to gaszenie pożaru, który dla własnych korzyści samemu się wznieciło. Co gorsza, to gaszenie jest też niekompletne, nie rozwiązuje w pełni stworzonego problemu – mówi Zygmuntowski. I przypomina, że Amazon w 2016 roku przekazał prawie 1 mln dolarów na organizacje wspierające konserwatywnych polityków, którzy domagali się uchylenia prawa do aborcji.

Tyle że to raczej był klasyczny zabieg wielkich firm w Stanach, które starają się mieć dobre kontakty z obiema największymi partiami, bo jednak większość donacji politycznych głównych menadżerów Amazona (i innych Big Techów) od lat wędruje do Demokratów. Jak podaje Protocol, w ostatniej kampanii wyborczej czwórka najważniejszych (bez Bezosa) szefów Amazona łącznie wpłaciła na kampanię Joe Bidena ponad 300 tys. dolarów, a kolejne blisko 200 tys. na DNS Service Corp., czyli ogólnokrajowy komitet Demokratów.

– Wygląda to tak: jedną ręką dajemy pieniądze republikańskim politykom, bo zależy nam na niskich podatkach dla korporacji, ale niestety wspierając ich, w pakiecie otrzymujemy również antykobiecy zamordyzm. A drugą finansujemy zapomogi własnym pracownikom. Tyle że działania naszej pierwszej ręki przyczyniły się do tego, że te zapomogi są dziś w ogóle potrzebne – dodaje Zygmuntowski.

Nie jest więc trudno zauważyć, że to, czym się dziś chwali Amazon w stosunku do swoich pracownic, to raczej chwyt wizerunkowy. Tak też to widzi Natalia Broniarczyk, aktywistka z Aborcyjnego Dream Teamu i Aborcji Bez Granic oraz doktorantka ISNS UW zajmująca się badaniem strategii pomocy w aborcjach w krajach, w których aborcja jest trudno dostępna.

– Oferta Amazona jest ciekawa, ale nie nazwałabym jej inaczej niż reklamą, dzięki której firma przedstawiana jest w pozytywnym świetle w największych tytułach prasowych na świecie – mówi Broniarczyk. I dodaje, że wystarczy "nieco podrapać, aby odkryć, co kryje się pod PR-owym pudrem". – Naprawdę nie trzeba długo grzebać, aby odkryć, że Amazon jest współodpowiedzialny za obecną sytuację, bo w przeszłości wspierał organizacje mające na sztandarach zakaz aborcji. To sytuacja, że ktoś przypala nam dłoń zapalniczką, a za chwilę proponuje nam plasterek na ranę. To bardzo nieetyczne, bo wzmacnia u odbiorców przekonanie, że korporacje jak Amazon są sojusznikami w walce o podstawowe prawa i ochronę zdrowia – dodaje.

Protest pracowników Amazona z 2019 r. w Nowym Yorku. fot. lev radin/Shutterstock

Broniarczyk podkreśla również, że aborcja jest doświadczeniem mocno stygmatyzującym. – Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, że kobieta, która chce przerwać ciążę, przychodzi do szefa i mówi, że potrzebuje skorzystać z tej zapomogi. Większość osób, które mają takie doświadczenie za sobą, zachowuje je w sekrecie, bo nie chce być skazana na ostracyzm. Nie zdziwię się, jak za rok okaże się, że z tej zapomogi mało kto skorzystał. Osoby odpowiedzialne za stworzenie tego typu programów doskonale wiedzą, że zainteresowanie będzie prawdopodobnie niewielkie, ale pozytywny nagłówek w gazecie zostanie. Zysk wizerunkowy będzie więc ogromny przy niezwykle małych kosztach – mówi analityczka.

Zygmuntowski zwraca też uwagę, że nie jest to żadne przełomowe wydarzenie, ale działanie na potrzeby chwili. Przekonuje, że dziś po prostu w dobrym tonie jest taki ruch wykonać. – To się opłaca, bo można dzięki temu zyskać w oczach pracowników: własnych, ale także tych potencjalnych – dodaje.

Kiedy bowiem spojrzymy na szersze tło amerykańskiego rynku pracy, to dostrzeżemy, że między Amazonem a Walmartem toczy się ostra walka o niewykwalifikowanych i zarabiających z zasady stawki minimalne pracowników. W ostatnich dwóch latach obie te firmy prześcigały się w różnego rodzaju zachętach, świadczeniach i, co ważne, podwyżkach wynagrodzeń, aby przyciągnąć do siebie pracowników. "Wyjątkowe oferty świadczeń, także takie pozwalające ominąć zakaz aborcji, mogą odegrać kluczową rolę w tym, jakie miejsce pracy wybiorą pracownicy z tej grupy" – zauważa Anna Kramer, dziennikarka amerykańskiego serwisu The Protocol.

Abortionwashing

Korporacje do perfekcji opanowały już przechwytywanie modnych trendów i tematów do poprawiania własnego wizerunku. Kiedy podejmują takie działania, a same mają sporo grzechów na sumieniu, mówi się, że pudrują rzeczywistość czy mydlą nam oczy. Takie zjawiska w odniesieniu do konkretnych problemów mają swoje własne nazwy.

I tak firmy chcące wywołać u klientów poczucie, że ich przedsiębiorstwo dba o środowisko lub produkt jest ekologiczny, a faktycznie nie do końca tak jest, uprawiają tzw. greenwashing, czyli "ekościemę". A kiedy chwalą się, że są tolerancyjne i przyjaźnie nastawione do środowisk LGBTQ+, a w rzeczywistości jest im do tego daleko, oskarżane są o pinkwashing.

– "Abortionwashing", dokładnie tak nazwałabym te działania. Mam nadzieję, że ludzie się na to nie nabiorą – mówi Broniarczyk. Jak dodaje, te działania wpisują się w tę terminologię czyszczenia wizerunków. – Korporacje zauważyły okazję do zrobienia sobie "dobrego PR-u" i jak w przypadku Amazona przykrycia ich kiepskiego, dotychczasowego obrazu czy obecnych problemów, jak w Apple i Starbucksie. Gdyby naprawdę zależało im na prawach kobiet, to upominałyby się o ich prawa np. do płatnego urlopu macierzyńskiego, którego w Stanach nie ma. Dzięki temu wiele kobiet nie musiałoby się obawiać tego, co się stanie, gdy zajdą w ciążę. O takich ich działaniach jednak nie słychać – dodaje.

– Te działania to na razie głównie pozorne deklaracje, należące do działań wizerunkowych. To PR, który ma zmienić postrzeganie firmy, a nie rzeczywistość społeczną pracowników – wtóruje Katarzyna Rakowska, socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego związana m.in. z Fundacją Camera Femina i dodaje, że wiele z ogłoszonych "działań pomocowych" obejmie tylko część pracowników.

– Na przykład w Disney’u nie wiadomo, czy dotyczy to zatrudnionych w wytwórniach filmowych, czy także osób, które pracują przy produkcji, czy w parkach rozrywki, ale i dla różnych spółek-córek. Nie wiadomo, czy obejmie to wyłącznie osoby zatrudnione bezpośrednio przez Disney’a, czy też szerszą grupę, bo np. pracownice ochrony, sprzątania to często osoby zatrudnione przez podwykonawców. Do tego w niektórych korporacjach wsparcie ma być tylko dla osób, które objęte są planem ubezpieczeniowym i mają firmowy pakiet medyczny, a to duży wydatek. Więc pomoc trafi tylko do ograniczonego grona pracownic i tak lepiej sytuowanych. Im więcej tych obwarowań prawnych, tym bardziej widzimy, że pomoc jest, ale nie dla wszystkich. Biorąc to wszystko pod uwagę, widać, że to zagrania PR-owe, które niewiele mają wspólnego z faktycznym zwiększeniem dostępności aborcji – dodaje Rakowska.

Wężyk zaś ironizuje, że i tak Walt Disney pewnie przewraca się w grobie, bo ten legendarny twórca studia filmowego nie tylko z wiekiem stawał się coraz bardziej konserwatywny, lecz co więcej, nie zdzierżyłby żadnej politycznej aktywności w swojej firmie.

Przede wszystkim jednak, jak zauważa Rakowska, działania korporacji, które mają wyglądać na wsparcie dla kobiet, mogą mieć całkiem odwrotne konsekwencje. – Bo jaki sygnał płynie dla nich od pracodawców? Zwracamy koszty aborcji, ale nie gwarantujemy ci płatnego urlopu macierzyńskiego. Mówią wprost: pracownica, która kosztuje nas nawet te 4 tys. dolarów zapomogi, jest tańsza i bardziej opłacalna niż pracownica, która rodzi dzieci, bo nie odejdzie z pracy, a my nie będziemy płacić za jej urlop macierzyński. To sygnał przerażający, dyskryminujący i utrudniający podejmowanie decyzji o macierzyństwie – tłumaczy ekspertka. I dodaje, że zachowania korporacji nie świadczą o żadnej odważnej zmianie i wsparciu kobiet, lecz o kontynuacji polityki, w której głównym priorytetem jest zysk.

Pudrowanie praw

Wystarczy zresztą przyjrzeć się pozostałym firmom, aby dostrzec, że co innego opowieści o wspieraniu kobiet, a co innego codzienna praktyka.

Alphabet przez lata dopuszczał się dyskryminacji kobiet. Tylko ostatnio koncern zgodził się zapłacić 118 mln dolarów kary, bo wypłacał kobietom niższe pensje niż mężczyznom na tych samych stanowiskach. Apple zaś niedawno zwolnił z pracy osoby, które starały się nagłośnić historie pracowników dotyczące nękania, molestowania seksualnego czy dyskryminacji. Firma zamiast zbadać zarzuty, zwolniła Janneke Parrish, liderkę ruchu #AppleToo i twórczynię strony o takiej samej nazwie.

Pracownicy Google’a i innych firm holdingu Alphabet, czyli macierzystej spółki Google’a powołało pierwszy związek zawodowy – Alphabet Workers Union
Fot. vasilis asvestas/shutterstock

Oficjalny powód zwolnienia był kuriozalny. Parrish zwolniono bowiem za to, że usunęła ze swojego służbowego komputera aplikacje Robinhood, Pokémon GO i Dysk Google. Podobnie zresztą potraktowano Ashley Gjøvik, która na Twitterze publikowała informacje o nękaniu i inwigilacji pracowników. Gjøvik zwolniono za rzekome ujawnienie poufnych informacji. Te działania zostały odebrane jednoznacznie jako próbę – jak określił to serwis The Verge – ochłodzenia zapału pracowników do "organizowania się" w związkach zawodowych.

Również Meta, właściciel Facebooka, działa na podobnej zasadzie. Z dużą dozą ostrożności ogłosił, że planuje zwracać koszty podróży tym pracownikom, którzy zostaną zmuszeni do szukania opieki reprodukcyjnej "w zakresie dozwolonym przez prawo" poza stanem, ale już na wewnętrznym forum pracowniczym Workplace moderatorzy usunęli posty wspominające o aborcji.

Dane zdrowotne pod kontrolą

Stosunek do praw pracowniczek to jedno. Poważniejsze konsekwencje może mieć to, jak zachowają się giganci technologiczni w kontekście przechowywania i udostępniania informacji mogących naprowadzić na kobiety, które zdecydowały się na aborcję. 

Z jednej strony Google już ogłosił, że w ciągu kilku tygodni wprowadzi nowe zasady przechowywania danych, tak by lepiej chronić użytkowniczki, które mogły dokonać aborcji. Wizyty w poradniach psychologicznych, schroniskach dla osób dotkniętych przemocą domową, klinikach aborcyjnych, placówkach wspierających leczenie bezpłodności, klinikach dla walczących z uzależnieniami i otyłością, placówkach medycyny kosmetycznej i podobnych miejscach będą usuwane z serwerów Google. Nie tylko nie będą one dostępne w historii lokalizacji użytkownika, ale co więcej, tymi danymi nie będzie dysponował ani Google, ani żaden z jego partnerów. Powód takiej zmiany: w razie nakazu sądowego firma nie będzie miała żadnych danych, które mogłyby doprowadzić do ścigania za przeprowadzony zabieg.

Tyle że to na razie jedyna taka zapowiedź. Więcej jest przykładów działań, o których Wężyk mówi, że wyglądają jakby te firmy – trzymając się analogii – "chciały być tak trochę w ciąży". Czyli robią wszystko, by uciec od odpowiedzialności.

A będzie ciężko od niej uciec, szczególnie w momencie gdy ogromna część technologicznych firm właśnie ze zbierania informacji o użytkownikach uczyniła swój modus operandi. Caitlin Chin, stypendystka Programu Technologii Strategicznych w Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie w swojej analizie pisze wprost, że "ekosystem danych jest tak nieszczelny, że firmy nie są przygotowane na ograniczenie metadanych dotyczących aborcji bez zmiany całego modelu" . A może to być koniecznie, bo "funkcjonariusze organów ścigania często uzyskują dostęp do danych z sektora prywatnego".

fot. fot. MVelishchuk/Shutterstock

Takie dane zbierają nie tylko coraz popularniejsze aplikacje do monitorowania cyklu menstrualcyjnego ale także po prostu aplikacje fittnesowe i wspierające kontrolę zdrowia. Gromadzą one dane osobowe, w tym geolokalizację, historię wyszukiwania, prywatną komunikację, posty w mediach społecznościowych, zdjęcia, filmy i transakcje finansowe, które są następnie wykorzystywane przez programistów, agregatorów danych, reklamodawców i inne strony trzecie. O te dane występują też organy ścigania. Tylko od stycznia do czerwca 2020 r. Apple, Google, Meta i Microsoft otrzymały w Stanach Zjednoczonych ponad 112 000 wniosków o dostęp do danych od federalnych, stanowych i lokalnych organów ścigania. Odpowiedzieli pozytywnie na 85 proc. tych próśb.

Broń tak, tabletki nie

Zanim jednak zaczęły spływać takie wnioski związane ze ściganiem za dokonanie aborcji platformy cyfrowe i tak zaczęły już się do nich szykować. W tym po prostu cenzurując treści. Jak podała agencja prasowa Associated Press, należące do Mety portale społecznościowe Facebook i Instagram po orzeczeniu Sądu Najwyższego zaczęły szybko usuwać posty oferujące pigułki aborcyjne kobietom, które mogą nie mieć do nich dostępu. Agencja dotarła do screena jednego z usuniętych ogłoszeń. Zamieściła go kobieta oferująca sprzedaż pigułek aborcyjnych pocztą.

"Napisz do mnie, jeśli chcesz zamówić pigułki aborcyjne" – brzmiał post na Instagramie. Już go nie ma. Co więcej, dziennikarze AP przeprowadzili własny eksperyment. Zamieścili na Facebooku ogłoszenie: "Jeśli wyślesz mi swój adres, wyślę Ci tabletki aborcyjne". Post został usunięty w ciągu minuty.

– Kasowanie postów z tabletkami? To nie jest nic nowego. W USA dzieje się to co najmniej od dwóch lat – podkreśla Broniarczyk. Przypomina, że w wielu stanach w USA za kupowanie, sprzedaż i wysyłanie tabletek aborcyjnych grozi odpowiedzialność karna. – A Facebook i Meta wolą umyć ręce i kasują wszystkie tego rodzaju posty i ogłoszenia, bo z jednej strony nie chcą narazić się na krytykę promowania aborcji farmakologicznej, a z drugiej nie zależy im na tym, aby promować najtańsze rozwiązania, lecz na tym, aby kliniki aborcyjne mogły u nich wykupić reklamy. My w Aborcyjnym Dream Teamie nigdy nie używamy niektórych wyrażeń, bo wiemy, że od razu grozi za nie ban. Wiemy, że musimy być bardzo ostrożne. Na przykład w słowie aborcja zamiast "o" trzeba napisać "0", czyli zero. Wtedy system tego nie wyłapie. Przez te pięć lat nauczyłyśmy się, jak wykiwać algorytm – dodaje.

Ale jak się okazuje, nie chodzi wyłącznie o ograniczanie zasięgów postów związanych z aborcją. Serwis The Intercept poinformował, że ledwie dzień po orzeczeniu Sądu Najwyższego Facebook uznał grupę walczącą o prawa do aborcji o nazwie Jane's Revenge za "terrorystyczną" i poddał posty na temat tej grupy większym restrykcjom niż te w stosunku do skrajnie prawicowych, antyrządowych ugrupowań zbrojnych typu Oath Keepers (Strażnicy Przysięgi) i Three Percenters (Trzy procent).

– Cenzura Big Techów przeciwko prawom kobiet ciągle się zaostrza – zgadza się Jan Zygmuntowski. – Jeśli planujesz przewrót stanu albo fantazjujesz o przemocy wobec mniejszości, to dla Facebooka wszystko jest w porządku, ale jeśli chcesz pomóc osobie w potrzebie, cyfrowe korporacje "znikną cię" w minutę. Niestety, to praktyka od dawna stosowana przez Big Techy, które szybko reagują tylko, gdy chodzi o słabych. Kiedy trzeba zareagować, gdy np. jest ryzyko obalenia demokratycznego porządku i rządu federalnego USA, to nie robią nic, bo boją się, że konserwatyści i republikanie zaczną krzyczeć "cenzura" – dodaje.

–– Nie dziwię się ostrożności Big Techów - choć mogłyby przestać wycierać sobie usta ochroną praw kobiet - bo musimy zrozumieć, z czym się mierzą. Fanatyczni przeciwnicy aborcji to nie jest bardzo liczna grupa, ale znakomicie organizowana, fantastycznie zmotywowana i dysponująca sporymi funduszami. Są co najmniej tak wpływowi i silni jak NRA i będą zapewne używać każdego środka prawnego, by ścigać platformy cyfrowe za "promowanie działań proaborcyjnych". Będą pozywać cywilnie, będą nakłaniać władze lokalne do działań karnych. A po co korporacji taki kłopot?– podkreśla Katarzyna Wężyk.

NRA, o której mówi, to National Rifle Association of America, czyli organizacja, której lobbing od dekad nie pozwala w Stanach na zaostrzenie prawa do posiadania broni. A właśnie broń w tym kontekście jest ważna, bo podobne ogłoszenia w mediach społecznościowych dotyczące broni, jak się okazuje, wiszą znacznie dłużej niż te o tabletkach. – Nie ściga za nie NRA, przeciwnicy dostępu do broni nie są aż tak agresywni, więc platformy nie czują nad sobą bata – dodaje Wężyk.

Bo właśnie to, kto będzie bardziej konsekwentny w egzekwowaniu nowego prawa i będzie silniej naciskał na Big Techy, będzie decydujące. - Pojawia się jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, na który uchylenie Roe vs. Wade może mieć wpływ: prawo do prywatności. Z jednej strony bowiem chcielibyśmy, by władze miały mechanizmy do ścigania przestępców, np. handlarzy narkotyków czy pedofilów, poprzez kontrolę treści w mediach społecznościowych czy nawet w komunikatorach, mimo iż konsekwencją takich działań jest łamanie prawa do prywatności. A co, jeżeli takie założenie zostanie wykorzystane do kontroli korespondencji dotyczącej tabletek poronnych czy informacji o tym, gdzie można przeprowadzić zabiegi? Co okaże się ważniejsze: możliwość skutecznego ścigania przestępców czy możliwość decydowania o własnym życiu? – podkreśla Wężyk.

W efekcie w imię ochrony prywatności mogą zostać naruszone fundamenty ważnych działań śledczych. Sąd Najwyższy chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką puszkę Pandory otworzył

Pierwsza ofiara: Sekcja 230

I to puszkę, z której wyłania się także kwestia tzw. Sekcji 230. Paragraf 230 Ustawy o przyzwoitości komunikacyjnej, która została przyjęta w 1996 r., mówi, że "interaktywna usługa komputerowa" nie może być traktowana jako wydawca lub nadawca treści należących do osób trzecich. Czyli platformy internetowe, które hostują i moderują treści generowane przez użytkowników, nie mogą być co do zasady pozywane za te treści. I dlatego też przez lata Sekcja 230 była używana jako tarcza do zasłaniania się przed odpowiedzialnością za dezinformację czy mowę nienawiści.

Owszem, to nie jest absolutne prawo, nie zapewnia całkowitego immunitetu mediom społecznościowym. Istnieje wyjątek dla zachowań, które naruszają federalne prawo karne, ale nie dotyczy to naruszenia przepisów stanowych, a takimi są obecne zakazy aborcji. Przepis ten, z którym Demokraci i zwolennicy regulacji Big Techów próbowali walczyć, dziś okazuje się być ostatnią linią obrony dla ruchów pro-choice.

Pomysłów na to, by Sekcję 230 rozbroić, jest sporo i część na dosyć zaawansowanym poziomie legislacyjnym. Na przykład ustawa Safe Tech Act miała odebrać platformom immunitet przed procesami sądowymi w przypadku treści, które mogą prowadzić do "nieodwracalnej szkody". W obecnym stanie prawnym mogłoby być to rozwiązanie użyte przez grupy anty-choice do pozywania za treści użytkowników dotyczące dostępu do aborcji.

Celem innej ustawy, Justice Against Malicious Algorithms (JAMA, czyli Sprawiedliwość Przeciwko Złośliwym Algorytmom), jest nałożenie na platformy odpowiedzialności za polecanie grup i treści określonym użytkownikom. Czyli walka z procederem, który opisywaliśmy w SW+ w tekście o tym, jak algorytmy Facebooka podsuwają treści na podstawie słabości użytkowników. Tyle że choć takie przepisy – niewątpliwie ważne – doprowadziłyby także do obniżania rankingów i widoczności grup, w których ludzie dzielą się informacjami o dostępie do aborcji.

Health Misinformation Act of 2021 przygotowany po złych doświadczeniach z dezinformacją wokół szczepionek chce usunąć całą Sekcję 230 w stosunku do treści związanych ze zdrowiem. Ważne? Bardzo. Ale znowu otwiera drzwi do tego, by każdy wpis informujący o aborcji był uzasadnieniem do ścigania platformy społecznościowej.

Jeszcze dalej idzie kolejna proponowana przez Demokratów ustawa Earn It, która ma zmusić firmy technologiczne do zainstalowania specjalnie szyfrowanych furtek pozwalających służbom mieć dostęp do treści w zamkniętych grupach, gdy jest podejrzenie, że służą rozprzestrzenianiu niebezpiecznych treści. Tyle że teraz takim stanom jak Teksas i Missisipi dałyby także furtkę do inwigilowania zwolenników aborcji.

Evan Greer, dyrektor organizacji Fight for the Future, w rozmowie z serwisem The Verge mówi wprost, że dziś osłabienie Sekcji 230 byłoby katastrofą dla kobiet. – Nawet dobre intencje zmiany w Sekcji 230, takie jak te proponowane w ustawie Safe Tech czy JAMA, mogą wywołać falę pozwów ze strony działaczy antyaborcyjnych, którzy są już mocno zaawansowani w działaniach prawnych, doświadczeni w pozywaniu i wysoce zmotywowani, aby uzyskać treści o dostępie do aborcji, nawet jeżeli zostały usunięte z internetu – mówi.

Tak naprawdę więc największymi wygranymi całego zamieszania wokół wyroku Sądu Najwyższego mogą stać się platformy cyfrowe. W obawie przed ograniczaniem dostępu do wiedzy o aborcjach dotychczasowi zwolennicy mocniejszych regulacji Big Techów zapewne wycofają się ze swoich pomysłów. A przy okazji wielkie technologiczne firmy pokażą się jeszcze jako postępowe i wspierające swoje pracowniczki. – Te korporacje i właściciele mediów społecznościowych mają ogromną władzę. Dają nam mylne wrażenie, że to nasze treści, przestrzeń i społeczność. Ale tak naprawdę to wszystko służy ich celom, czyli zyskom. Musimy o tym pamiętać, kiedy widzimy, jakie prokobiece ogłaszają działania i nie dać się nabrać na ich sztuczki – podkreśla Natalia Broniarczyk.

I tylko kobiet w czerwonych stanach żal.

Zdjęcie główne: Angel Soler Gollonet/Shutterstock
DATA: 04.07.2022