„Świecie, miej się na baczności, nadchodzą Chiny”. Oto jak budowana jest pierwsza cyfrowa dyktatura

Użytkownicy chińskiej wersji megapopularnej aplikacji TikTok, którzy mają za niski kredyt zaufania społecznego nie mogą w niej publikować treści. Niby drobnostka. Ale jak przekonuje Kai Strittmatter autor książki „Chiny 5.0” takie drobnostki składają się na coraz bardziej zaawansowany długi marsz Państwa Środka w stronę technologicznego reżimu.

Chiny budują pierwszą cyfrową dyktaturę

„Chińczycy też chodzą teraz do McDonalda, słuchają Lady Gagi, jeżdżą volkswagenami, audi i mercedesami” – pisze trochę z przekąsem Kai Strittmatter. Z przekąsem, bo cała jego książka „Chiny 5.0. Jak powstaje cyfrowa dyktatura” to opowieść o tym, że może i na pierwszy rzut oka Chińczycy żyją niemal identycznie jak społeczeństwa Zachodu ale Chiny jednak nie są zwykłym państwem.

Bo wystarczy, by Lady Gaga ucięła sobie pogawędkę z Dalajlamą o jodze i w Chinach już jej nie słuchają. Błahostka? Wręcz przeciwnie. Gaga straciła ogromny rynek, a Państwo Środka szybko i zdecydowanie pokazało jak traktuje każdego kto nie uszanuje jego zasad. Jak ostrzega autor: „świecie, miej się na baczności, bo nadchodzą Chiny”.

Strittmatter niemiecki dziennikarz i analityk studiował sinologię na Uniwersytecie w Monachium, Xi’anie i Tajpeju. Był dwukrotnym korespondentem „Süddeutsche Zeitung” w Pekinia i uchodzi za jednego z najwybitniejszych europejskich znawców Państwa Środka. Jego książka ukazała się w chyba najlepszym możliwym momencie. Bo choć była pisana grubo przed pandemią, to dziś czyta się ją jako wyjątkowo aktualną pozycję. Pierwsze tygodnie walki z wirusem w Chinach troszkę przeraziły, ale i z lekka zachwyciły zachodni świat tym, jak Chińska Republika Ludowa rozbudowała swoje technologiczne kompetencje i jak dzięki nim ma możliwość śledzenia aktywności każdego i praktycznie wszędzie. Wszystko oczywiście w imię zwalczania pandemii. 

To, że Chiny postawiły na rozwój technologiczny, nie jest ani tajemnicą, ani zaskoczeniem. Może jednak zaskakiwać skala tych działań, ich rozmach i to, jakie stoją za nimi intencje. Jak opisuje Strittmatter, mariaż komunizmu z internetem to więcej niż tylko osławiony, będący w fazie testów System Wiarygodności Społecznej, który ma oceniać zachowanie każdego obywatela i albo nagradzać go za wypełnianie norm społecznych, albo za ich łamanie karać. To takie działania, jak choćby w prowincji Syczuan, gdzie partia testuje na własnej młodzieżówce „inteligentną, czerwoną chmurę”, która za pomocą algorytmu śledzi i ocenia wszystkie kroki i „stosunki międzyludzkie” partyjnej kadry, by przewidzieć jej „przyszłe pomysły i zachowania”.

To także „Złota tarcza”, która blokuje wszystkie serwisy i treści uznane przez partię za nieprawomyślne. To wreszcie „chiński internet”, czyli usługi i serwisy stworzone specjalnie dla Chin. Autor pisze, że powinno się je raczej nazywać „chińskim intranetem”, bo jest ich tak wiele, że gdyby cenzorzy w nocy odcięli Chiny od globalnej sieci, to ludzie w tym państwie być może nawet by tego nie zauważyli.

Szczegółowo odnosząc się zarówno do kwestii historycznych, psychologicznych, jak i ambicji geopolitycznych Chin, Strittmatter dowodzi, że ta cała technologiczna biegłość jest czymś więcej niż sprawnym użyciem nowych narzędzi. To przede wszystkim emanacja ideologii, która popycha Komunistyczną Partię Chin ku realizacji swojego starego celu, czyli coraz pełniejszej realizacji wizji totalnej kontroli społecznej w celu budowy idealnego chińskiego społeczeństwa. Wszystko to od czasów dojścia do władzy Xi Jinpinga jest dodatkowo podlane sosem nacjonalizmu i przekonania, że teraz nadszedł czas by Chiny przejęły pozycję globalnego supermocarstwa. A świat internetu, algorytmów, sztucznej inteligencji i mediów społecznościowych okazał się być idealnym polem do budowy tytułowej cyfrowej dyktatury. 

To samo w sobie jest już wstrząsającym obrazem. Ale jeszcze bardziej wstrząsająca jest analiza, jak ChRL model ten coraz skuteczniej eksportuje. Nie tylko przekonując, że jest bardziej skuteczny dla dzisiejszych wyzwań, ale także po prostu czysto biznesowo naciskając na kolejne państwa i instytucje. Jak choćby berlińskie wydawnictwo Springer Nature, jedno z największych naukowych wydawnictw świata, które na swoich stronach dostępnych w Chinach zablokowało ponad tysiąc artykułów zawierających takie słowa, jak Tajwan, Tybet, Sinciang czy Plac Niebiańskiego Spokoju. Zrobili to oczywiście na żądanie chińskiej cenzury. Ale bardziej by po prostu nie psuć sobie kontaktów biznesowych z Państwem Środka.

Kai Strittmatter „Chiny 5.0. Jak powstaje cyfrowa dyktatura”, Wydawnictwo: W.A.B.
Książka dostępna w wydaniu papierowym, jako e-book i audiobook.

O tym, czy Chiny zbudowały już prawdziwą cyfrową dyktaturę, rozmawiamy z Marcinem Przychodniakiem, sinologiem z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. 

Fot. PISM

W 2013 roku, gdy Chiny zaczęły budować swój Wielki Cyfrowy Mur, czyli system do cenzurowania sieci, Eric Schmidt – były szef Google – z pewną dozą nonszalancji stwierdził, że nie ma co się tym przejmować, bo to jest „jak wyścig zająca-cenzora z żółwiem-internautą”. Owszem, Chiny będą próbowały blokować sieć, a potem infiltrować w niej treści, ale i tak na końcu internauci się obronią. Minęło kilka lat i chyba jednak ta wróżba Schmidta okazała się być nieszczególnie trafiona? 

Marcin Przychodniak: I tak, i nie. To zależy, z którego punktu na to spojrzymy. Czy z perspektywy Zachodu, dla którego kwestia wolności, także w sieci, jest kluczowa? Nawet jeżeli nie jest to kwestia ideowa, a głównie wygody choćby tych przedsiębiorców, którzy chcą w Chinach działać i nie mogą nawet użyć Gmaila w kontaktach z tamtejszymi kontrahentami. Czy może z punktu widzenia zwykłych Chińczyków, w odczuciu których działania ich władz wcale niekoniecznie są aż tak inwazyjne? Szczególnie, że ten chiński cenzor-zając nie jest póki co stuprocentowo skuteczny, a cenzura w Chinach naprawdę nie jest aż tak totalna, jak nam się może wydawać. Pamiętajmy, że są tam setki milionów użytkowników i potrzebne są wysoce zaawansowane algorytmy i urządzenia do wyśledzenia i skontrolowania wszystkich. Ten stan jeszcze nie został osiągnięty. Ponadto jak wszystko w Chinach i cenzura jest narzędziem polityki władz i jako taka na niektóre rzeczy przymyka oko.

Mimo to Strittmatter w swojej książce podkreśla, że od czasów dojścia do władzy Xi Jinpinga w 2012 roku zakusy Partii Komunistycznej, by lepiej kontrolować internet i aktywność ludzi w nim, wyraźnie zaczęły rosnąć. To widać z zewnątrz, obserwując procesy polityczne i technologiczne, ale czy sami Chińczycy czują się mocno kontrolowani?

Tu trzeba wczuć się w sytuację różnych grup Chińczyków. Wraz z przejęciem pełni władzy przez Xi Jinpinga nastąpiła wyraźna zmiana legitymizacji reżimu w społeczeństwie, co wpływało także na politykę zagraniczną. Podkreślano ekspansję idei silnych, wielkich, mocarstwowych Chin, odnowienie narodu chińskiego i promocję „chińskiego modelu” jako skutecznej alternatywy do tego, co reprezentuje Zachód – rozumiany głównie jako Stany Zjednoczone. Symbolem realizacji tej nowej chińskiej drogi jest oczywiście technologiczna ekspansja na czele z siecią 5G. USA kiedyś wygrały pierwszą fazę informatyzacji i dzięki temu teraz to u nich są Google, Apple czy Facebook, czyli wielkie, cyfrowe koncerny. Nową, trwającą obecnie rewolucję technologiczną władze chińskie postrzegają jako moment przełomowy dla ich państwa i pierwszą od wielu lat możliwość, by uzyskać przewagę w odniesieniu do Amerykanów. To jest jeden z najważniejszych elementów polityki Xi. Ale czy równolegle zwykli Chińczycy zdają sobie sprawę, że jest to okupione kosztami ograniczenia ich swobód? Jakaś marginalna, ale ważna ich część zapewne tak. Większość jednak nie zastanawia się nad tym, jakie są koszty tego nowego sposobu zarządzania państwem – nazwijmy go „cyberleninizmem”, czyli połączeniem ideologii dominacji partii we wszystkich obszarach, zwiększaniem jej kontroli nad społeczeństwem i sprawności zarządzania nim dzięki wykorzystaniu nowych technologii.

Dla Chińczyków, którzy prowadzą firmy, chcą rozwijać swoje biznesy i mają ambicje bogacenia się, czyli klasy średniej, nie jest problemem sama zwiększająca się kontrola partii. Są za to zainteresowani, by system polityczny i prawny był lepiej uporządkowany. Przeszkadza im brak jaśniejszych zasad i regulacji prawnych, dowolność decyzji urzędników i fakt, że trzeba je wspierać łapówkami i koneksjami. Sytuacja, w której internet, a szczególnie sztuczna inteligencja, pozwoliłaby te procesy uporządkować, byłaby im tylko na rękę. Dla klasy średniej, której satysfakcja w trakcie pandemii – w obliczu problemów gospodarczych czy bezrobocia – jest jednym z priorytetów władzy, jest kluczowa. Zamiast wolności wolą stabilność. Władzy zależy też, aby konsumowali coraz więcej. Dodatkowo mamy jeszcze wielu Chińczyków, którzy powszechniej używają technologii, mają smartfony, ale i tak de facto nadal pozostają technologicznie wykluczeni, np. migranci zarobkowi czy kobiety na wsi. Nieszczególnie rozumieją te nowe rozwiązania i choć potrafią z nich skorzystać, to postępująca automatyzacja kontroli powoduje, że stają się coraz bardziej ubezwłasnowolnieni choćby w ramach powstającego, głośnego systemu zaufania społecznego.

Co nam powiedziała pandemia o tym, jak funkcjonuje ChRL w kontekście użycia nowych technologii? Na Zachodzie nasze podejście do tego, co tam się dzieje, zmieniało się jak chorągiewka: od pełnej wyższości oceny, że dopuścili do choroby, po trochę ukrywane, ale jednak zachwyty nad tym, jak technologie wykorzystują do opanowania sytuacji. Złość, że jednak pozwolili się sytuacji wymknąć spod kontroli. Wdzięczność za dyplomację maseczkową i znowu rozczarowanie tym, że nie udzielali pełni informacji. Ale jak by nie było, panuje przekonanie, że nikt tak skutecznie z pandemią nie walczył, jak Chiny. 

Mimo że nie możemy w pełni zaufać informacjom, które napływały z Chin, to i tak ostatnie miesiące trochę nam powiedziały. Cykl wydarzeń związanych z pandemią dobrze pokazał mechanizmy działania Partiia Komunistycznej, wręcz nawet je wyjaskrawił. Po raz kolejny pokazał, jak zawiłe są relacje między Pekinem a prowincjami. Pokazał też mnogość poziomów gromadzenia danych o obywatelach, skoro na ich podstawie stworzono aplikacje, które faktycznie kontrolowały ludzi tak bardzo, że nie pozwalały np. opuszczać osiedli czy korzystać z transportu publicznego, oceniając skalę ewentualnego narażenia danej osoby na wirusa. Od dawna istnieją potwierdzone informacje dotyczące gromadzenia przez władze Chin danych swoich obywateli – w tym np. kodu DNA – pod każdym możliwym pretekstem, choćby zatrzymania przez policję. Dane te są potem integrowane w skali całego kraju i za pomocą sztucznej inteligencji tworzy się modele służące skutecznej inwigilacji. Pandemia dała kolejny impuls do ich gromadzenia i przetwarzania. Pozwoliła masowo wykorzystywać rozwiązania, które wcześniej testowano np. w Sinciangu wobec mniejszości Ujgurów na ogromną skalę. A teraz pojawił się pretekst – całkiem zresztą słuszny – walki z wirusem do rozszerzania działań na terenie całego kraju.

Mam jednak wrażenie, że my się po Chinach spodziewaliśmy nawet więcej. Skoro mają już tak rozbudowane systemy kontroli i wiedzy o społeczeństwie, zaawansowane technologie, choćby dronowe, to w czasie pandemii powinni przypilnować wszystko do ostatniego chorego. Ta skuteczność jednak nie była aż tak oszałamiająca. 

Taki jest problem z Chińską Republiką Ludową: to państwo funkcjonujących obok siebie paradoksów i skrajności. Potęga gospodarcza, państwo, które pod względem technologicznym potrafi wiele, zderza się z własną skrzeczącą rzeczywistością. Z koneksjami politycznymi, tradycyjnie zakorzenionymi elementami biurokracji, rywalizacją różnych grup partyjnych w danych miejscowościach czy prowincjach, walką o partykularne interesy. W takiej sytuacji okazuje się, że wiele zależy od tego, kto daną technologię kontroluje, kto podejmuje decyzje o jej wykorzystaniu czy kto ma dostęp do generowanych danych. Większość z nowoczesnych systemów pozostaje też raczej na poziomie mniej lub bardziej zaawansowanych, ale jednak testów, integracji i budowy dostępu dla poszczególnych instytucji. W tym też słynny system zaufania społecznego, którego różne programy pilotażowe trwają w różnych prowincjach. Dziś ten „cyfrowy leninizm”, o którym mówiliśmy, funkcjonuje w dużej części na zasadzie transmisji decyzji z góry na dół, co obniża sprawność całego systemu. A na dole, tam, gdzie powinny być one wdrażane, są obarczone różnymi problemami. Choćby obawą przed podejmowaniem samodzielnych decyzji na średnim i niższym szczeblu, bo efektem centralizacji władzy przez Xi Jinpinga jest nieufność urzędników i obawa przed sankcją centrali. Dodatkowo Chińczycy są bardzo nieufni wobec władzy, ale nie tylko pod względem politycznym, co po prostu jest tam niski poziom zaufania społecznego. Wszystko to razem połączone powoduje, że ciężko spodziewać się stuprocentowej skuteczności. 

Mamy jednak złudzenie, że to taki sprawny, autorytarnie zarządzany gigant, który dzięki nowym technologiom wspiął się na wyżyny centralnego sterowania.

Pamiętajmy, że Chinami autorytarnie rządzi jedna partia. Nie ma tu miejsca na nieakceptowaną przez nią kreatywność i indywidualność. Nawet twórcy aplikacji muszą mieć wytyczne z góry i zgodę na funkcjonowanie. Co więcej, sami też tego oczekują, bo w ten sposób mają zabezpieczenie na wypadek ewentualnych politycznych problemów. Dzieje się tak nawet w ramach scentralizowanych programów rozwoju konkretnych technologii. Aspekt ludzki powoduje, że cała ta chińska machina technologiczna nie jest jeszcze aż tak sprawna. A dla Chińczyków z klasy średniej, branży kreatywnej, marketingowej, startupowej jest jedną z podstawowych przeszkód sprawnego prowadzenia biznesu. 

Woleli by więc faktycznie żyć w cyfrowej dyktaturze?

Uogólniając, znaczna część zapewne tak. Woleliby, aby algorytm zarządzania i podejmowania decyzji był choćby i autorytarny, ale jednak jasny i konkretny. Tak, by nie musieli zastanawiać się, którego lokalnego urzędnika partyjnego zapraszać co miesiąc na kolację, zatrudnić jego kuzynkę i sfinansować mu zagraniczne wakacje. Ten aspekt wyczuł Xi Jinping i – także dla własnych celów politycznych – zwielokrotnił kampanię antykorupcyjną. Władza wie jednak, że jeśli dalej będzie umiejętnie sterować losami urzędników, tępić ich samowolność, a jednocześnie algorytmy zwiększą – przynajmniej wizerunkowo – jasność tego procesu, to usatysfakcjonuje chińskich przedsiębiorców, a więc i klasę średnią. Społeczeństwo chińskie w większości nie pamięta rzeczywistości innej niż świat Komunistycznej Partii Chin i nauczyło się funkcjonować w tych warunkach. Są wychowywani w przekonaniu, że bez Partii nie byłoby stabilnej Chińskiej Republiki Ludowej, rozwoju, a w przyszłości nie będzie mocarstwa chińskiego, że bez podporządkowania Partii nie można zrobić osobistej kariery i osiągnąć dobrobytu. Chinom jest jeszcze łatwiej przekonywać, że ich model działa znacznie bardziej skutecznie, prezentując przebieg pandemii w Stanach Zjednoczonych jako słabość tamtego systemu. ChRL widzą swoją szansę w tym, że Donald Trump destabilizuje kolejne wielostronne więzy Stanów na świecie. 

Widać to choćby wokół sytuacji w WHO. Po tym, jak Trump odciął składkę ze Stanów na rzecz Światowej Organizacji Zdrowia, Chiny momentalnie pojawiły się tu jako zbawca, który pomoże nie tylko WHO, ale ogólnie światowej akcji walki z pandemią. 

Xi Jinping, przywódca Chin i Chińskiej Partii Komunistycznej od 2012 roku.

To nie tylko możliwość czysto propagandowej gry, ale także faktycznego zwiększania wpływów. Owszem, po końcu Zimnej Wojny Chiny przyjęły z pokorą i pragmatyzmem fakt, że USA są supermocarstwem. Teraz jednak już coraz oficjalniej mówią, że te czasy się skończyły i coraz odważniej podkreślają, że miejsce USA mogą zająć właśnie oni sami. Ideologicznie te ambicje wyraża m.in. projekt Pasa i Szlaku, który obok koncepcji stricte ekonomicznego partnerstwa z kolejnymi państwami proponuje też ostatnio współpracę w ramach rozwiązań technologicznych. Tak zwany „Zdrowotny Jedwabny Szlak” promowany ostatnio przez Chiny dotyczyć ma m.in. zarządzania kryzysowego w trakcie takich wydarzeń, jak pandemia, w tym mechanizmów inwigilacyjnych. Chiny działają tu bardzo aktywnie i długofalowo, ale ta wolta nie będzie – także pod względem technologicznym – taka prosta. Przykład: procesory, których Chiny wciąż nie mają w zaawansowanej produkcji, a bez nich ciężko jest usamodzielnić się na rynku smartfonów i komputerów.

Czy Chinom udało się już zbudować tę cyfrową dyktaturę? 

Nie, stanowczo wciąż jeszcze nie. Choć dążą w tę stronę poprzez proces lepszej kontroli nad własnymi obywatelami, to wciąż jeszcze nie działa. Ale, jak widać po Hongkongu i tym, co się tam wydarzyło w 2019 r. i co dzieje się dzisiaj, ewidentnie takie są plany. 

Właśnie Hongkong i to, jak Chiny sukcesywnie zwiększają w nim swoją władzę, chyba sporo nam mówi o tym, w jaką stronę idzie powiązanie technologii i autorytaryzmu. W 2014 roku podczas tzw. rewolucji parasolek protestujący zasłaniali się właśnie parasolami przed kamerami monitoringu. Rok temu atakowali wręcz latarnie, bo obawiali się, że są w nich zainstalowane urządzenia do rozpoznania twarzy. W czasie obecnych protestów wiele osób zaczęło usuwać konta w mediach społecznościowych i przenosić się na mocno szyfrowane komunikatory. Ale o ile jeszcze poprzednie protesty budziły większe zainteresowanie Zachodu, tak obecnie jesteśmy jednak za bardzo zajęci walką z pandemią, by faktycznie się przejąć i losem Hongkongu, i tym, jak inwigilowani są protestujący? 

Protesty w Hongkongu z czerwca 2020 roku przeciwko ustawie o bezpieczeństwie.

Właśnie dlatego Chiny zdecydowały się teraz i w tak zdecydowany sposób narzucić Hongkongowi ustawę o bezpieczeństwie niezgodną np. z chińsko-brytyjską deklaracją z 1984 r. i faktycznie kończącą etap zasady „jedno państwo, dwa systemy”. Władze ChRL liczą, że w związku z kryzysem, jaki mamy, ani Stany, ani reszta Zachodu nie zdecyduje się na żadne bardzo zdecydowane działania. Mimo iż nowe prawo daje szerokie podstawy ścigania krytyków Komunistycznej Partii Chin w Hongkongu, ograniczając swobodę wypowiedzi i oddając działania rezydentów HK pod osąd instytucji ChRL. Nowe przepisy dotyczą nie tylko wszystkich firm i instytucji działających w Hongkongu, ale także obcokrajowców oraz osób nieprzebywających na stałe w tym regionie. Są tak skonstruowane, że pozwalają ścigać praktycznie każdego za działania przeciwko Chinom na całym świecie. Po publikacji tego wywiadu też moglibyśmy być postawieni w stan oskarżenia przez tamtejsze władze, które mogłyby ewentualnie mogłyby wystąpić do Polski o naszą ekstradycję. 

Jesteśmy pewni, że chińskie służby przeczytają niniejszy wywiad. 

Tak. Należy zakładać, że mają takie możliwości. Nie jest tajemnicą, że kontrolują i filtrują nie tylko swoją sieć i swoje media.


Marcin Przychodniak – analityk PISM ds. Chin w programie Azja i Pacyfik. Zajmuje się polityką zagraniczną i rozwojem sytuacji wewnętrznej w Chinach. W latach 2012-2016 r. pracował jako dyplomata w wydziale politycznym Ambasady RP w Pekinie.