Cała ta retoryka posypała się 6 lutego. To wtedy zmarł Li Wenliang, niespełna 34-letni lekarz pracujący w Wuhan. Był jedyną znaną z nazwiska i twarzy chińską ofiarą COVID-19, o której napisał cały świat. Momentalnie stał się też symbolem tego, jak Chiny starały się pandemię wyciszyć. Li już w grudniu wysyłał wiadomości do poznanych w szkole lekarzy, w których informował, że w Wuhan rozprzestrzenia się wirus wywołujący chorobę podobną w objawach do Sars (w latach 2002-2004 epidemia Sars zabiła blisko 800 osób, najwięcej w Chinach). Ostrzegł ich, by nosili odzież ochronną, która zabezpieczy ich przed infekcją. O wszystkim dowiedziała się władza, policja sugestywnie napomniała Wenlianga, by przestał „udzielać nieprawdziwych komentarzy”. Co więcej, objęto go śledztwem mającym wykazać, czy nie „rozprzestrzenia plotek”. Chorobę zdiagnozowano w Wuhan już w listopadzie, jednak władza starała się na początku wyciszyć sprawę, dlatego nie spodobała jej się samowola młodego lekarza.