Mała lampka zmieniła mój salon. Halo sklep, poproszę więcej
Philips stworzył małe świetlne dzieło sztuki i dla niepoznaki zamknął je w obudowie w postaci niewielkiego walca. I ten walec, dość dla mnie niespodziewanie, stał się jednym z moich ulubionych domowych źródeł światła.

Mowa oczywiście o dość nietypowym - nawet jak na Hue - źródle światła, czyli lampie o niezbyt poetyckiej nazwie "Lampa Hue Play do podświetlania ściany", ewentualnie Hue Play wall washer". Żeby było ciekawiej, teoretycznie jest to lampa wręcz stworzona do integracji z tym, co akurat odtwarzamy na telewizorze, ale że nie mam ani Sync boxa, ani zgodnego telewizora, ani telewizora z odpowiednią aplikacją, korzystałem z lampki Play jako lampki o charakterze czysto dekoracyjno-statycznym.
I po kilku tygodniach testów mam już w koszyku dwa kolejne "wall washery", nawet pomimo tego, że w synchronizację z treściami z telewizora iść nie zamierzam.
Hue Play wall washer, czyli właściwie co?
Czyli niewielka (15,7 x 9,1 cm), walcowata lampa stołowa, której wygląd - patrząc z tyłu - w ogóle nie sugeruje, że jest lampą. Ot, czarny (choć dostępna jest też wersja biała) walec, który w ogóle nie zdradza, czym jest i przy okazji wygląda naprawdę dobrze.

Jeśli jednak zerkniemy na przeciwną stronę, zobaczymy - po dokładnym przyjrzeniu się - trzy "panele" świetlne.

Nie jest to może jakiś przesadnie piękny widok, ale dobre wiadomości są dwie. Po pierwsze - ta część ma być skierowana frontem do ściany, a nie do nas, więc i tak nie będziemy tego oglądać. Po drugie - te trzy panele są tym, co sprawia, że Hue Play wall washer tak mocno przypadł mi do gustu i tak wyróżnia się na tle innych rynkowych propozycji. I przy okazji nawet na tle innych propozycji od Hue.
Dobra, do rzeczy, jak się to montuje.
Właściwie to nie montujemy tego w ogóle, co można w pewnym stopniu uznać za wadę.
Jeśli chodzi o instalację w wydaniu ogólnym, to uwag nie mam - po prostu stawiamy lampę na płaskiej powierzchni, podłączamy zasilacz i już. Przewód zasilający sprytnie wyprowadzono od frontu, więc nie ma ryzyka, że będzie szpecił otoczenie czy ktoś go przypadkiem pociągnie.
Od tego momentu możemy właściwie zacząć konfigurację w aplikacji i cieszyć się światłem. Za co więc krytyka? Za to, że raczej nie przewidziano fabrycznie żadnej opcji montażu Hue Play wall washer w wersji np. przyczepionej pod sufitem. Od spodu nie znajdziemy żadnego mocowania - jeśli odkleimy naklepkę zakrywającą otwory, dostaniemy się raczej do śrub montażowych samego urządzenia. Z drugiej strony - Hue Play wall washer jest zaskakująco ciężki, solidny i metalowy, więc może lepiej niech stoi na jakimś stole, a świeceniem z góry niech zajmie się jakieś inne źródło światła.
W sumie to nie napisałeś, do czego to służy.
Bo w sumie wszystko jest zawarte w nazwie produktu. To jest naprawdę lampa do podświetlania ściany i do niczego więcej raczej bym jej nie planował użyć.

Kiedyś tę rolę pełniły kolumienki Hue, teraz ich rolę przejmuje właśnie testowany sprzęt. Wizualnie - jak dla mnie gigantyczny krok naprzód. Świetlnie - jeszcze większy.
Mogę kupić jedną taką lampę, czy muszą być dwie?
Może być spokojnie jedna - zresztą tyle dotarło do mnie na testy i nie miałem poczucia wielkiej straty przez to, że nie było parzyście. I tak, planuję dokupić kolejne, ale głównie dlatego, że mam kilka miejsc w domu, które chcę nastrojowo podświetlić.
W skrócie: spokojnie można sobie budować zestaw tych lamp jedna po drugiej, aczkolwiek od strony finansowej jest to dyskusyjnie opłacalne. O ile bowiem Hue Play wall washer jest cudownym sprzętem, o tyle jest piekielnie drogi. Pojedyncza lampa kosztuje w sklepie Hue 909 zł (!), natomiast zestaw - 1579 zł. Czyli można kupować osobno, ale opłacalność tego jest dyskusyjna.
No dobrze, to jak daleko od ściany musi to stać, żeby był efekt?
10 cm w większości przypadków wystarczy. W takim układzie dostajemy "główną", najbardziej intensywną plamę światła o wymiarach ok. 50 x 80 cm, przechodzącą elegancko w dalszą część "łuny", rozlewającej się szeroko na boki świecącej w górę aż po sam sufit. Pomijając nawet fakt, czy deklarowane maksymalne 1035 lumenów jest idealnie w punkt, Hue Play wall washer daje po prostu ogrom bardzo intensywnego światła, z bardzo łagodnymi przejściami i naprawdę imponującym zasięgiem. W porównaniu do tego, co było wcześniej - różnica ogromna.

Gdybym miał jednak zupełnie prywatne zalecać odległość lampy Play od ściany, sugerowałbym okolice 20, może czasem nawet 30 cm. W takim układzie przejście między "najcieplejszym" fragmentem a całą resztą jest właściwie niezauważalne. Nie jest to może absolutnie kluczowe, żeby cieszyć się z tego źródła światła, ale zdecydowanie czyni je bardziej niewidzialnym, tj. nie zwracamy uwagi na to, że jest jakieś źródło światła, tylko cieszymy się tym, że ściana jest podświetlona.
Z jeszcze innej strony - u mnie ostatecznie lampa Play nie trafiła ani na wprost ściany, ani za telewizor. Ostatecznym jej miejscem przez większość czasu był stolik przy rogu pokoju, gdzie Play dawała bardzo przyjemne oświetlenie zarówno ambientowe, jak i codziennie. I przy okazji - świetnie współgrało to w trakcie filmowych seansów z podwieszoną pod sufitem Festavią (tak, nauczyłem się w końcu tej nazwy).
Ach, nie polecam też ustawiać Hue Play w nowej wersji inaczej niż niemal na wprost ściany, jeśli jest szansa, że możecie zobaczyć część świecącą. Jest naprawdę piekielnie jasna i mocno świeci na boki.
I to tyle? Świeci i fajnie?
Nie do końca. O ile Hue wall washer w trybach jednokolorowych jest piekielnie jasny - tak jasny, że nigdy chyba nie używałem go na 100 proc. w codziennych zastosowaniach - tak poza jasnością i ogromną oświetlaną powierzchnią jego największą mocą jest... gradient. A raczej to, jak płynne są przejścia między "świeconymi" kolorami.

To właśnie powód, przez który część wall washera "od ściany" wygląda tak niezbyt pięknie. W przeciwieństwie do poprzednich rozwiązań ta lampa oferuje trzy osobne strefy podświetlenia, którymi można osobno sterować i które ustawione są tak, żeby nie świeciły w jeden punkt, a dużo sprawniej rozlewały światło po ścianie.

To z kolei oznacza, że Hue Play wall washer może nam rzucić na ścianę właściwie dowolne trzy warstwy kolorów, z przepięknie płynnymi przejściami. I nie muszą być to wcale pokazowe ekstremalnie różniące się od siebie kolory - możemy zrobić zestaw podobnych do siebie barw, uzyskując tym samym jeszcze płynniejszy efekt.

Mało tego - możemy jeszcze dorzucić do tego wszelkiej maści animacje i efekty, gdzie przykładowo poszczególne strefy świetlne będą świecić jedna po drugiej albo w innej kolejności. Robi to spore wrażenie, ale przyznaję, że moja zabawa oświetleniem Hue nie doszła jeszcze do aż takiego poziomu. Przeważnie korzystam albo z gotowych scen bez animacji, albo po prostu spinam sobie określone kolory z automatyzacjami Home Assistanta. Dzięki temu po włączeniu czegoś na telewizorze nie mam wprawdzie efektownych, skaczących kolorków za telewizorem, ale mam z automatu przyjemne, ambientowe oświetlenie na ścianie obok siebie i za sobą.
Jeśli dodać do tego możliwości nawet statycznej personalizacji oświetlenia, spory zakres naprawdę użytecznej jasności, ogromną oświetlaną powierzchnię i kompaktowe wymiary, można uznać, że znalazłem lampę niemal idealną do mojego salonu.
Czyli bez Sync boxa też warto?
To jest bardzo podchwytliwe pytanie. Z jednej strony - uwielbiam Play wall washera i na pewno kupię ich więcej. Wyglądają świetnie, świecą wysoko, daleko i szeroko, a do tego mają przepiękny gradient, który docenimy nawet wtedy, kiedy nie chcemy robić dyskoteki w stylu gamingowym. Nie ma też wątpliwości, że to a) jeden z lepszych produktów Hue w ogóle i b) jest dużo lepszy od tego, co Hue oferowało wcześniej. I tak, nie mam Sync boxa, chyba nie zamierzam mieć, ale wall washer mnie oczarował.

Z drugiej strony - Philips zrobił małe dzieło sztuki i wycenił je też jak dzieło sztuki. 1600 zł za dwie lampki to naprawdę spory wydatek, który prawdopodobnie skutecznie odstraszy całkiem sporą liczbę klientów. Tym bardziej, że jeśli ktoś nie ma zgodnego telewizora, a chce wykorzystać pełnię możliwości tych lamp, to przydałby się Sync box. No i mostek Hue też, a wtedy kwota na start zaczyna pędzić w kosmos.
Na tym tle starsze "kolumienki" Hue wydają się wręcz okazją. Według obecnych cen z elektromarketów kosztują 349 zł za parę (!) i tak - są nieporównywalnie słabsze, brzydsze, bardziej plastikowe, zajmują wizualnie więcej miejsca, ale dwie sztuki kosztują mniej niż połowę jednej sztuki wall washera. Trudno przejść obok tego obojętnie.
Co nie zmienia faktu, że ten sprzęt naprawdę się Philipsowi udał. I że stojąc przed wyborem starszej lampy Play i Play washera, wybrałbym to drugie.
Hue Play wall washer - zalety:
- świetna jakość wykonania i dyskretny wygląd;
- fantastyczna moc świecenia;
- świetne (powtarzam się, ale co poradzić) efekty przejść między kolorami;
- sprytne rozmieszczenie paneli świetlnych dla lepszego efektu;
- oświetlenie ściany właściwie po sam sufit (w sumie związane z poprzednim punktem);
- gigantyczne opcje personalizacji światła;
- bezproblemowe działanie z innymi ekosystemami (po aplikację Hue sięgam naprawdę sporadycznie);
- świetna lampa dekoracyjna, nawet jeśli nie korzystamy z Sync boxa (ani czegoś podobnego).
Hue Play wall washer - wady:
- absolutnie szalona cena (nawet jeśli sprzęt jest jej warty);
- poprzednie Hue Play jest dużo słabsze, ale za to nieporównywalnie tańsze;
- przy oficjalnych cenach kupowanie "po lampce" jest utrudnione i nieopłacalne;
- brak oficjalnej opcji na zawieszenie pod sufitem.







































