Na miejscu szefów wielkich platform byłbym wkurzony. Tego nam prędko nie zabiorą
Może i z telefonami w rękach, ale jednak stojąc ramię w ramię i celebrując wspólne chwile – ostatnie zdarzenia pokazują, że bycie tu i teraz razem ciągle jest najważniejsze.

Jeśli za kilkadziesiąt lat ktoś sprawdzi, co wydarzyło się na przełomie czerwca i lipca 2025 r. w świecie kultury, złapie się za głowę i pożałuje, że nie dane mu było doświadczyć tego na własnej skórze lub chociaż obserwować z dystansu, ale przynajmniej w czasie rzeczywistym.
Na wyspach przywitano powracający zespół Oasis i pożegnano schodzącego ze sceny Ozzy'ego. Kilka tygodni wcześniej polska publika rozstawała się z raperem Quebonafide (dwa wyprzedane Stadiony Narodowe), a w miniony weekend niektórzy nie zmarnowali okazji, by zobaczyć AC/DC. Dodajmy do tego letnie festiwale albo spory, które wywołuje irlandzki zespół Kneecap, a naprawdę możemy poczuć się jak w latach, w których muzyka miała znaczenie. Jak widać to wcale nie przeszłość.
Spora część z tych wydarzeń zawiera ponad nadmiarowe dawki nostalgii, co może tłumaczyć ich olbrzymią popularność
Łatwo też wyjaśnić ją chęcią pokazania się: wrzuceniem zdjęcia, że się było na zdarzeniu, o którym mówią wszyscy, a ci, którzy się nie załapali, na pewno będą zazdrościć. Ale zrezygnujmy z takiego cynicznego podejścia i zastanówmy się, czy nie chodzi jednak o coś innego.
Wszystkie te wydarzenia łączy fakt, że obserwuje się coś ważnego, co ma miejsce tylko teraz i tutaj. Wprawdzie znajdziemy mnóstwo przykładów sportowców, którzy swoje ostatnie walki i mecze rozgrywali po kilka razy, a pewnie jeszcze łatwiej wskazać nam będzie artystów, którzy pożegnalne trasy grywali co roku, ale póki co nie znamy przyszłości. Istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że coś takiego jak ten pierwszy koncert czy trasa Oasis po reaktywacji już się nie zdarzą.
Tylko że nie chodzi wyłącznie o tę wyjątkowość i jednorazowość. Jeśli spojrzymy na duże wydarzenia, zobaczymy mnóstwo wyprzedanych stadionów i aren – i to nawet przez rodzimych wykonawców, którzy wcale nie schodzą ze sceny ani nie wracają na nią po długich latach nieobecności. Kilka lat temu było to nie do pomyślenia, takim osiągnięciem mogli chwalić się wyłącznie zagraniczni artyści z najgłośniejszymi nazwiskami.
Ma to swoje reperkusje: tylko nieliczni są w stanie zagrać np. na Narodowym i wyprzedać wszystkie bilety, które na dodatek kosztują krocie. W tym samym czasie mali i średni nie mają gdzie grać, bo lokalne sceny wymierają. To problem, ale jednocześnie trudno przejść obojętnie wobec faktu, że tłumy chcą słuchać muzyki na żywo. Nie tylko obserwować swoich idoli, ale też śpiewać na głos znane im piosenki z innymi.
Potrzeba bycia częścią czegoś większego jest wyjątkowo silna
To raczej nie przypadek, że co innego obserwujemy w sieci, gdzie jest się raczej przeciwko czemuś i komuś, a nie za kimś i z kimś. Wielkie – i nie tylko – wydarzenia są ujściem, dowodem na to, że nawet w tych podzielonych czasach istnieje chęć bycia tu i teraz, razem.
Łatwo mieć obawy, czy w przyszłości będziemy słuchać muzyki nagranych przez żywych ludzi lub czy na scenie będziemy obserwować muzyków z krwi i kości, czy udające ich hologramy. Nie mamy pewności, czy czytane przez nas książki będą wymyślone przez prawdziwego autora, czy jednak przed oczami będziemy mieć wytwór algorytmów.
To już się dzieje. Kapela The Velvet Sundown w ciągu niespełna miesiąca grupa zgromadziła ponad 400 tys. miesięcznych słuchaczy, chociaż utwory stworzyła sztuczna inteligencja. To przykre, że nagrania nieistniejących muzyków zdobyły większą popularność niż praca zdolnych, nieodkrytych załóg, ale widzę światełko w tunelu. Czy kogokolwiek zasmuci rozpad zespołu The Velvet Sundown i czy ktoś sprzeda porcelanę babci, byleby tylko znaleźć się na pierwszej trasie koncertowej po jego reaktywacji?
Być może założyłem różowe okulary, bo jeszcze niesie mnie pokoncertowy optymizm. Sam byłem świadkiem, że bycie wśród swoich, tych, którzy na dźwięki reagują w ten sam euforyczny sposób, jest doświadczeniem nie do pobicia. A martwiłem się o krakowski koncert Morrisseya. Nie było go w Polsce 11 lat, a do dziś cieniem kładzie się warszawski incydent. Jako nadwrażliwy fan z trudem znosiłem internetowe śmieszkowanie, na dodatek obawiałem się niskiej frekwencji – podczas gdy inne koncerty europejskiej trasy bywały dawno wyprzedane, Kraków świecił się na zielono dostępnymi wejściówkami. Moje obawy były niepotrzebne i nietrafione. Był to mój najlepszy koncert Morrisseya, a mogę dodać, chwaląc się tylko odrobinę, że trochę już ich widziałem. Reakcje były niesamowite, liczyło się wyłącznie to, że na scenie jest ktoś, kogo podziwiamy, a wraz z innymi możemy odśpiewywać piosenki, które coś dla nas znaczą. Internet swoje, rzeczywistość swoje.
Wcale więc nie dziwi mnie fakt, że Netflix wraz ze Spotify łączą siły i mają zakusy na emocje, których doświadczamy podczas koncertów na żywo. Tyle że mogą zaoferować jedynie ich namiastkę. Nie dostarczą tego, co się liczy najbardziej – poczucia wspólnoty, bycia na miejscu tu i teraz. Domyślam się, że musi ich to strasznie denerwować, bo są na straconej pozycji.