Dla jednych śmieci, dla nas skarby. Czy nasze kolekcje czeka okrutny los?
Na TikToku ktoś podzielił się niesamowitym znaleziskiem. Znalazł wystawiony na śmieci futerał na płyty, a w środku same perełki. Radiohead, The Cure, ścieżki dźwiękowe z kultowych filmów, mnóstwo skarbów. Podobnie jak wielu oglądających od razu zacząłem zadawać niewygodne pytanie - dlaczego ktoś się tego pozbył?
Odpowiedź może być zupełnie błaha. Może były to tylko zapasowe CD, które brało się jedynie do auta, a pełnowartościowa kolekcja spoczywa spokojnie na półce? Niewykluczone, że udało się ją zastąpić wersjami na winylu, z punktu widzenia kolekcjonerskiego bardziej godnymi, nie odbierając przy tym niczego mniejszym płytom, które przecież też mają swoją wartość. A 2025 będzie rokiem CD, zobaczycie.
Nie da się jednak ukryć, że głowa nie dała się oszukać i podpowiadała raczej same czarne scenariusze
Kolekcjoner machnął ręką na lata zbieractwa i uznał, że tych zespołów już nie lubi, nie szanuje, ma ich dosyć. Musiało kryć się za tym coś poważnego i niepokojącego, bo i mnie czasami taka wątpliwość krąży po głowie - co, jeśli dzisiaj ekscytujące zbiory, za 10-15 lat w najlepszym wariancie trafią na strych jako wspomnienie dawnych czasów, bo przestaną być powodem dzisiejszej ciągłej ekscytacji?
Może ktoś wyrzucił płyty bez jego wiedzy, w ramach zimnej zemsty, wiedząc, że ten cios zaboli najmocniej. Słuchacz mógłby sobie wypominać: gdybym wrócił do domu chwilę wcześniej, płyty jeszcze by były, nikt nie zdążyłby ich zabrać! A w końcu najgorszy wariant – kolekcjonera na świecie już nie ma, odszedł, a wartościowa dla niego kolekcja, zbierana przez lata z pietyzmem, którą znał na pamięć i w ciemno wyciągał odpowiednią do nastroju płytę, uznana została za zwykły zbieracz kurzu.
Ta wersja przeraża najbardziej, szczególnie gdy patrzę na swoje płyty. Lęk o kolekcję wydaje się najabsurdalniejszy z możliwych, ale jednak i tak jest mi już ich trochę żal.
Komu potrzebna będzie ta sama płyta, ale w trzech różnych wariantach?
Tylko ja wiem, że niby jest to samo, tyle że nie do końca. Pierwsze wydanie zawiera piosenkę, której nie ma w nowszym, natomiast nowe pozwala posłuchać zamykającego utworu w innej wersji.
„Dobra, do kosza” – już słyszę głos skazującego oba albumy na wygnanie, bo przecież jest winyl, niech chociaż on zostanie. Nagle scenariusz z TikToka wydaje się wybawieniem – lub przynajmniej otuchą, nawet jeśli scenka została wyreżyserowana; pokazuje jednak, że taki finał jest możliwy! - bo zbiór dał komuś radość.
Wychodzi ze mnie hipokryta. Czyż nie większa część mojej kolekcji płyt ulubionego wykonawcy to nie efekt tego, że dla kogoś okazały się czymś niepotrzebnym, nie aż tak wartościowym? Tylko w ten weekend przyszedł do mnie winyl, którego na aukcjach nie widziałem od miesięcy (a nawet zaczynam się przekonywać, że od lat) i straciłem wiarę, że uda się go kupić. Nawet nie, że za normalne pieniądze – po prostu.
Tymczasem zapłaciłem za niego tylko 90 zł!
Powinienem zapytać, dlaczego tak tanio i dlaczego w ogóle sprzedający się go pozbywa, ale to zbyt ryzykowne. Raz, że mógłbym przeczytać na przykład, że mój idol to buc i dlatego autor ogłoszenia nie chce mieć jego płyt na półce, co popsuło by mi humor i być może doprowadziło do niepotrzebnej internetowej kłótni. Dwa, że zmusiłbym go do namysłu i jeszcze z transakcji by się wycofał.
Po internecie buszuję trochę jak prawdziwi kolekcjonerzy po ulicach, zaglądając na śmietniki, targi staroci, pytając po znajomych, czy czasami ktoś nie pozbywa się czegoś. Jest mi dużo łatwiej, przyznaję, idę na skróty. Jeden z moich ulubionych momentów dnia to ten, w którym serwisy aukcyjne przysyłają podsumowanie nowych ofert z ulubionym hasłem. A tam – cyk, dawno niewidziany singiel za 10 zł. Dla kogoś ewidentnie śmieć, dla mnie perełka. Moje ulubione płyty z kolekcji to właśnie takie: single z lat 90. Ktoś spojrzał, zobaczył, że są tylko trzy utwory, i uznał, że kto to weźmie, komu to potrzebne. A ja przebierałem nogami czekając na paczkę, bo wiedziałem, że będzie ten jeden szczególny utwór.
Bywa, że nie czekam na zestawienie, tylko kilka razy dziennie wpisuję to samo hasło, klikam w sortowanie po najnowszych i próbuję wyprzedzić innych. Prawdę mówiąc w tym wyścigu uczestniczę tylko ja, czasami dwie-trzy osoby. Nie wiem, czy to te same, ale tak się domyślam, bo licytacje zwykle mają podobny skład. Lubię sobie wyobrażać, że tak właśnie jest: ostatni fani, tylko nam jeszcze zależy.
A przyciąganie jest tym większe, im rzeczy bardziej bezwartościowe dla innych, bo wtedy ich specjalne właściwości są widoczne tylko dla nas – a przynajmniej tak nam się wydaje. Najczęściej po prostu widzimy coś i to chcemy, lecz zupełnie nie potrafimy wytłumaczyć sobie tego pragnienia – zauważa w książce „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy” Kora Tea Kowalska.
Internet to moje główne źródło, ale bywa, że udają się staroświeckie, takie jak powinny być polowania. Przypadkowe i wyjątkowe, bo ma się fart. Jak wtedy w Gdyni, gdy zajrzałem zupełnym przypadkiem do księgarni, która okazała się również antykwariatem. Na półce znalazło się też miejsce dla używanych płyt. A tam, sam w to nie mogłem uwierzyć, rządek płyt Morrisseya. Wziąłem wszystkie, poza jedną, bo uznałem, że akurat tę już mam i po co mi inne wydanie.
Błędy niewytrawnego gracza, amatora, za swoją nieodpowiedzialność karzę się w myślach do dziś. To jednak normalne, pisze Kora Tea Kowalska, każdy kolekcjoner ma na swoim koncie sytuacje, kiedy odpuścił, a potem nie mógł sobie tego wybaczyć. Na wszelki wypadek nie wpisujcie w Archiwum Allegro przedmiotów, na które dzisiaj polujecie. Serio, 15 zł za coś, za co dałbym się pokroić?
Chciałbym poznać każdą historię kryjącą się za płytą, która do mnie trafiła
Raz w sklepie muzycznym, którego właściciele sprzedają też używane wydania – doskonale wiedząc, że to w nich kryją się perełki: „współczesny wytrawny zbieracz szuka cymesów prawdziwych, błędu maszyny, omsknięcia ręki, unikatu nieuświadomionego”, jak pisze Kowalska – trafiłem na singiel z inną okładką niż zwykle. Na właściwym wydaniu widnieje Terence Stamp, ale The Smiths na skutek konfliktu przez jakiś czas nie mogło korzystać z wizerunku aktora. Zespół odtworzył więc scenę, a w roli głównej wystąpił Morrissey. Nie jest to żaden rarytas, z tego co widzę można singiel ściągnąć za ludzkie pieniądze z zagranicy, ale sam fakt, że znalazł się w moim mieście, a ja trafiłem na niego przez przypadek sprawia, że to jedna z moich ulubionych płyt w kolekcji.
Jakie to szczęście, że internet to wielki bazar, ale czasami i osiedlowy śmietnik, na który trafiają niepotrzebne rzeczy dla jednych, a perełki dla drugich. I mowa nie tylko o fizycznych wydaniach. Ile kryje się bootlegów, nagrań, które wyciekły. I jak wiele z nich się pozbyłem zupełnie nieświadomie, być może jak ci, którzy wystawili klaser z filmiku na TikToku – zapomniałem skopiować pliki, zostały w folderze „pobrane”, a ja zaznaczyłem wszystko i kliknąłem „usuń”. Czy jeszcze uda się je odnaleźć? Czy link do pobrania nie wygasł?
A ile artefaktów – zdjęcia, pliki – przepadło na skutek awarii, błędów, uszkodzeń? Kolekcjonowanie przypomina o zaletach tradycyjnych nośników, które też niszczeją, ale naiwnie wierzę, że łatwiej im przetrwać.
Zdjęcie główne: EricBery / Shutterstock