REKLAMA

Tiktokerzy terroryzują centra handlowe w Polsce. To już plaga

Niby 2024, a trochę jak 2014 – polski internet dalej ma problem z prymitywnymi żartami.

pranki
REKLAMA

W 2014 r. Sylwester Wardęga zapowiedział, że kończy z wygłupami. W debacie w ramach Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdroju youtuber znany z przesadzonych żartów, które przyniosły mu sławę w sieci, przyznawał, że chce się zmienić i rozwijać. Relacjonując tę deklarację zauważyliśmy, że autor nagrań bliski był przekroczenia niebezpiecznej granicy.

REKLAMA

Rosnąca popularność Wardęgi wydaje się jednak wprost proporcjonalna do coraz większej bezpruderyjności gagów, które organizował. Ostatni z nich, w których mówiąca po angielsku dziewczyna próbuje namówić na seks policjantów, jest już chyba blisko ściany - co bowiem można by innego wymyślić, by było jeszcze bardziej kontrowersyjne?

W 2014 r. Wardęgą zainteresowała się nawet prokuratura. Sprawdzano, czy Wardęga nie popełnia przestępstwa strasząc w swoich filmach przypadkowych ludzi. Ostatecznie jednak żadnych zarzutów youtuberowi nie postawiono.

Niby po tych dziesięciu latach sporo w polskiej sieci się zmieniło. Trudno powiedzieć, czy na lepsze. Wardęga stał się szeryfem internetu, a do prokuratury trafił, ale w charakterze świadka, co miało związek ze sprawą pandora gate. Internet poniekąd wydoroślał, choć przyniosło to nowe problemy.

Tyle że to nie do końca prawda. Metoda, która przyniosła Wardędze sławę przed kilkunastoma latami, i dziś ma się dobrze. Od kilku miesięcy sklepy terroryzuje „twórca” przemierzający galerie handlowe na kuckach, próbując dostać się za kasę. Przeszkadza i pracownikom, i kupującym.

Śmieszny (czytaj: żałosny) filmik nie jest ważniejszy niż bezpieczeństwo pracowników. Czemu on jeszcze może to robić? I dlaczego platformy nie blokują treści, które dosłownie polegają na pozbawianiu ludzi bezpieczeństwa i uprzykrzaniu im życia dla kontentu? Przecież w regulaminach każdej aplikacji wyraźnie są zapisy dotyczące szacunku do innych. Ci ludzie łamią te zasady

– słusznie zauważa na Twitterze Maja Staśko.

To, że prawo czy regulaminy sklepów są niegotowe na działania youtuberów czy tiktokerów, można nawet zrozumieć albo przynajmniej jakoś sobie wytłumaczyć. W końcu zmiany zachodzą wolno. Gorzej, że platformy internetowe dalej dają przestrzeń ludziom, których cała działalność opiera się właśnie na uprzykrzaniu życia innym. Wydawać by się mogło, że ten etap mamy już za sobą i zostawiliśmy go kilka lat temu. Niestety – nic bardziej mylnego.

To nie tak, że przebrany za krasnala gwiazdor internetu jest wyjątkiem od reguły

TikTok co jakiś czas podsyła mi wycinki z transmisji na żywo, w których prowadzący dzwoni do różnych osób i je „wkręca”. Niewinna rozmowa osoby zainteresowanej kupnem samochodu czy zamawiającej pizzę przeistacza się w lawinę wyzwisk. Na tym polega cały dowcip - autor ogłoszenia musi najpierw użerać się z głupimi pytaniami, by potem zostać obrażonym ku uciesze widzów.

Znamienne, że w takiej twórczości specjalizują się „celebryci”, którzy mają na swoim koncie gale na freak fightach albo wciąż są zawodnikami organizacji. Żartownisie działają w szarej strefie – oficjalnie nie ma ich na YouTubie czy Twitchu, korzystają z innych narzędzi do relacjonowania (i zbierania pieniędzy), ale odpryski ich działalności trafiają chociażby na TikToka. A później ich twarze reklamują freak fightowe gale. Prymitywne żarty ciągle są przepustką do wielkich pieniędzy albo pozwalają podtrzymać popularność i zainteresowanie. Zapewne ich autorzy wykorzystują fakt, że patostream kojarzy się z czymś znacznie gorszym - piciem alkoholu czy pobiciami na żywo - więc telefony kończące się wyzwiskami uchodzą na sucho. Tyle że i one nie powinny.

REKLAMA

Jak sugeruje jeden z komentujących na Twitterze wszelkie tego typu „żarty” polegające na „zaczepianiu i nagrywaniu przypadkowych osób dla lajeczków powinny być karane jak napastowanie”. I trudno się z tym nie zgodzić. Tym bardziej że problem sięga znacznie głębiej niż tylko do przebieranek w galeriach handlowych.

Lata zaniedbań doprowadziły do tego, że szkodliwa działalność przeniosła się w inne miejsca. Problem niejako sprzątnięto pod dywan. Niektórzy z największych umyli ręce i dziś faktycznie mogą powiedzieć, że nie promują szkodliwych materiałów. Sęk w tym, że to nie wystarczy, bo niewinni ludzie dalej muszą użerać się z żartownisiami.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA