REKLAMA

Kultura zapierdolu vs współczesne czasy

Ostatnio co kilka tygodni przez Polskę medialną przetacza się dyskusja na temat zmian w postrzeganiu tego czym powinna być praca w życiu człowieka. Zazwyczaj jakiś znany pan w średnim wieku opowiada o tym, jak to ciężko pracował, a teraz nikomu harować się nie chce i wybucha medialna bitwa.

Elon Musk ile powinniśmy pracować?
REKLAMA

Powiem Wam jak to wygląda z perspektywy kolesia, który na rynku pracy funkcjonuje od ponad 20 lat i ma doświadczenie zarówno jako pracownik, jak i pracodawca.

REKLAMA

Na rynek trafiłem w 1999 r. To były czasy dzikiego kapitalizmu. Wszystko dopiero się tworzyło, budowało. Z dnia na dzień wyrastały biznesowe molochy, potem spektakularnie padały, na ich miejsce wkraczał ktoś nowocześniejszy i tak w kółko. Trwał nieprawdopodobny wyścig. Kto zrobi coś szybciej, lepiej. Kto prędzej wskoczy na karuzele awansów. Kto będzie ciężej i dłużej pracował.

Taki był model, nie było innego

Albo zapieprzałeś do upadłego, albo zaraz cię nie było, bo na twoje miejsce wskakiwał ktoś, kto tę ciężką pracę zapewniał. Gdy się rozejrzałeś wokół siebie, to byli tam tylko ci, którzy akceptowali taki stan rzeczy i się jemu poddawali. Nikt nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej.

Gdy zaczynałem pracę w 1999 r., to na pociągi do Warszawy i pokój wydawałem więcej, niż zarabiałem. Kompensowałem to pracami w weekendy na prywatnych uczelniach wyższych, gdzie wykładałem angielski. W pracy moim celem była absolutnie ciężka i wydajna praca po to, by zauważył mnie szef, by dał mi szansę awansu, a ja za to będę jeszcze ciężej pracował - zostanę po godzinach, zaproponuję dodatkowe umiejętności, które mogą się przydać tu i teraz lub w przyszłości. Mocno wierzyłem, że inwestuję w siebie oraz w mój potencjał.

Co więcej, utożsamiałem się z polityką firmy, jej celami biznesowymi, a konkurentom biznesowym życzyłem jak najgorzej. Sukces mojego pracodawcy był moim celem, wierząc przy okazji, że zostanie to potem docenione. I było. Awansowałem, potem zmieniłem pracę, gdzie jeszcze więcej z dawałem z siebie, by przekonać kolejnego szefa, że warto na mnie stawiać.

Apropos szefów

Byli tyranami. Musieli być, bo nie było innego modelu. Dobry szef musiał być twardy, bezwzględny, do bólu wymagający, nękający wręcz swoich podwładnych. Jak nie był, to przestawał być szefem, a na jego miejsce przychodził taki boss, który z tyranią problemów osobistych przesadnych nie miał.

Wszyscy taki stan rzeczy akceptowali. Było to czymś absolutnie normalnym, mimo iż po kątach oczywiście nadawało się na szefa-tyrana, że zrobił to, powiedział tamto. Było to wpisane w kulturę życia biurowego. Szef miał być skurczybykiem i nim był.

Gdy w 2012 r. poszedłem na swoje, otwierałem swój biznes medialny, to rzuciłem się w wir pracy jeszcze cięższej. Gdy wydawało mi się, że już nic więcej nie mogę dodać, że to maks, to za chwilę pojawiał się nowy pomysł, projekt, zadanie, któremu trzeba było poświęcić jeszcze więcej uwagi.

Gdy zatrudniałem pierwszych pracowników, to oczekiwałem, że nie tylko będą bardzo ciężko pracować, ale także utożsamiać się z firmą, a sukces marki będzie leżał im na sercu tak, jakby budowali coś własnego.

Dziś jest inaczej

Czego wydają się nie rozumieć ci znani panowie w średnim wieku z leadu niniejszego tekstu, świat, Polska i rynek pracy są zupełnie inne niż na przełomie wieków XX i XXI.

Powiem wprost - dziś młodzi ludzie wstępujący na rynek pracy mają znacznie trudniej. Nie ma już szans na jakieś szybkie, spektakularne kariery. Wysokie i świetnie płatne stanowiska są dawno obsadzone, a ich właściciele doskonale okopani, by nikt ich łatwo z siodła nie wysadził. Nie rodzi się też tyle nowych firm, które bardzo szybko robiłyby spektakularny biznes, a wielkie korporacje są wielkie od dawna. To zmienia wszystko.

Dlatego zapierdol nie daje dziś gwarancji sukcesu, szybkiego awansu w hierarchii firmy, czy rychłych podwyżek. Młody człowiek przychodzący pierwszy raz do nowej pracy nie widzi więc wokół siebie zostawania po godzinach, wypruwania sobie flaków dla sukcesu pracodawcy. Widzi z kolei osoby, które w pracy robią swoje, a potem znikają i zajmują się swoimi sprawami. Sukces firmy, w której pracuje wcale nie jest na liście top priorytetów, bo jak nie ten, to będzie inny pracodawca za te same lub może trochę wyższe pieniądze.

A szef?

Dziś dobry szef jest bardziej coachem, pomocnikiem i doradcą pracownika, a nie tyranem. Ba, jeśli taki się gdzieś jeszcze ostał, to jest absolutnie niezrozumiały, wręcz komiczny w odbiorze przez swoich podwładnych i często szybko ze stanowiska przez samych pracowników strącany. Czasami przybiera to tak spektakularne szaty jak ostatnio w wielkim wydawnictwie medialnym.

Sam zrozumiałem to kilka lat temu.

REKLAMA

Czasy są inne, niż te, kiedy ja zaczynałem. Nie gorsze, czy lepsze, po prostu inne. Ludzie przychodzą do pracy po prostu pracować, a nie przenosić góry dla firmy. Nie znaczy to oczywiście, że nie chcą ciężko pracować, ale zdecydowanie wyżej w hierachii potrzeb są atmosfera w pracy, czy spokój od niej po godzinach.

Czytaj też:
Czego pragną pracownicy?
Wielka zmiana na rynku pracy
Tsunami na rynku pracy? Recesja, zwolnienia i bezrobocie bledną przed tym, z czym muszą zmierzyć się pracodawcy

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA